Kochanek Alicyi/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kochanek Alicyi |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Śliwińska |
Tytuł orygin. | L’Amant d’Alice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnie postępowały po sobie z przerażającą powolnością, nic jednak nie usprawiedliwiało obaw Alicyi.
Krwawa walka regularnego wojska z bandytami ruchawki, zdawała się dążyć do rozwiązania.
W nocy z niedzieli na poniedziałek 22 maja, artylerya wersalska zrobiła wyłom w 64 bastyonie, a federaliści oszołomieni gradem kul, opuścili natychmiast wejście do niego.
Dozorca dróg i mostów, pan Ducatel, któremu „Figaro “ pierwszy oddał sprawiedliwość, był w tej chwili prawdziwym zbawcą Paryża.
Z niesłychanem heroizmem naraził własne życie, wstępując na zapadający się wał z białym znakiem w ręku i uprzedził forpoczty naszej armii o tem co się działo.
Właśnie biła godzina trzecia rano.
W godzinę później, generał Douay przestępował wyłom z kilkoma oddziałami inżynierów, artyleryi i piechoty, a po za nim organizowało się powoli całkowite wojsko. Niebawem generałowie Ladmirault i Clinchand szli za generałem Douay. Przed wschodem jutrzenki Muetta była zwyciężoną. Regularna armja zabierała wszystkie bastyony od Point-du-Jour aż do Levattais a trójkolorowa flaga, zastępując miejsce krwawego gałgana federalistów, powiewała na Trocadero i na tryumfalnym łuku Gwiazdy.
Aż do tego dnia i godziny Komuna i Komitet Centralny, i Komitet Publicznego Ocalenia, przeczyli nieustannie wbrew prawdzie i prawdopodobieństwu, aby się mogło powodzić armii wersalskiej.
Wobec jednak chorągwi roztaczających na lazurze nieba swoje trzy kolory, niepodobna już było kłamać. To też rano dnia 22, Komitet Ocalenia Publicznego wydał krzyk grozy po raz pierwszy i rozlepił na murach Paryża ciekawą tę proklamacyę, podpisaną przez obywateli: Arnaud, Billieray, Eudes, Gambou i Ranvier.
„Aby wszyscy dobrzy obywatele powstali.
„Na barykady! nieprzyjaciel jest w naszych murach.
„Bez wahania.
„Naprzód za republikę, Komunę i wolność!...
„Do broni?“[1]
Już wersalscy żołnierze zdobyli prawy brzeg aż do placu Zgody.
Już na lewym brzegu, generał de Cissey przypierał jednem skrzydłem swej armii do Inwalidów, a drugiem do dworca Montparnassu; lecz nie koniec był na tem. Federaliści opanowawszy Tuileries strzelali na pola Elizejskie, a baterye ich od strony ulicy Rennes otaczali przedmieście Saint-Germain.
Wojska regularne zajmowały część przeciwległych ulic, czekając aby można było wejść w posiadanie dróg komunikacyjnych.
Powstańcy fortyfikowali się w dzielnicach pustych jeszcze. Barykady stawiano miejscami na ulicy Bac.
Paweł i Alicya słyszeli wyraźnie zgiełk i przekleństwa tych nędzników, zastawiających bruk na rogu ulicy Lille.
Noc tak zeszła, potem dzień i znów zapadła noc nad zakrwawionem miastęm.
W tem, na wysokości placu Zgody zaczął się wznosić dym ciężki, gęsty, cuchnący, jużto wijąc się wężykowato ku niebu, już czołgając po ziemi.
Szerokie czarne płomyki, podobne do lotu nietoperzy, poprzedzały ten dym, a wiatr pchał je, w stronę rogatek Gwiazdy.
Po nad lewym brzegiem Sekwany unosiła się para czerwonawa. Wkrótce nad prawym brzegiem wzniosła się podobnaż para...
Potem nagle, z obydwu stron rzeki jednocześnie ukazała się wielka jasność, podobna do olbrzymiego fajerwerku. Niebo stało się purpurowe, potem białe, ale tą oślepiającą białością, jaką miewają huty metalowe.
Ministeryum finansów paliło się na prawo, Izba obrachunkowa z lewej.
W kilka godzin później, około północy, miała przyjść kolej na Tuilerie.
Paweł de Nancey wiedział, że armja wersalska zajmowała w tej chwili część miasta.
Zaręczamy, że całem sercem byłby oddał połowę życia za to, by módz pójść połączyć się z generałem D... pod rozkazami którego już walczył.
Na myśl przywdziania ochotniczego munduru, wskoczenia na koń, nabijania broni pośród gradu kul i sieczenia motłochu federalistycznego, doznawał rodzaju upojenia.
Na nieszczęście było to niepodobieństwem...
Wszystkie ulice przytykające do ulicy Bac, należały do powstania. Próbować przedrzeć się przez nie, znaczyło to samo, co dać się rozstrzelać jako szpieg lub wersalczyk.
Zresztą, gdyby nawet przejście było swobodne, czyżby pan de Nancey miał był odwagę opuścić Alicyę, która tuliła się doń pod wpływem nieopisanego przestrachu?
Hrabia i młoda dziewczyna znajdowali się sami w ciemnościach, mała tylko bowiem lampka ukrytą była za parawanem. Jakkolwiek okienice zewnątrz były pozamykane, światło mogło było przedrzeć się szparą, a wtedy komuniści przekonawszy się, że parter jest zamieszkały, byliby powzięli pewne podejrzenia. Dla tego też obawiano się zapalić lampę lub świecę.
Wkrótce po zapadnięciu nocy, cuchnąca woń nafty i dymu przedarła się do tak szczelnie pozamykanego mieszkania.
Następnie wzniosła się światłość, o której wspominaliśmy, zrozumieć jednak było trudno, którędy przedostała się ona do najciemniejszych kątów pokoju, w którym siedzieli Paweł i Alicya.
Jednocześnie federaliści wyprawiali orgie, około sąsiedniej barykady, wydawali krzyki pijackie, a raczej ryk podobny do tego, jaki wydają z siebie dzicy w chwili, w której przyprowadzają im jeńca na pożarcie.
Witali oni w ten sposób nowego bożka, którego odtąd mieli wyznawać, bożka Nafty!
Alicya miała febrę w całem tego słowa znaczeniu. Biedne dziecię drżało wszystkiemi członkami. Słychać było szczękanie jej zębów.
Kamerdyner hrabiego, zapukał lekko do drzwi, a wezwany, wszedł. Miał twarz bladą, zmienioną, jak człowiek w paroksyzmie najwyższego strachu.
— Co się dzieje? — zapytał żywo pan de Nancey — zkąd pochodzi ta oślepiająca jasność, która tak nagle powstała? Co to za zgiełk tu słychać?
— To właśnie przyszedłem powiedzieć panu hrabiemu... — odpowiedział służący — palą Paryż!... w tej chwili wchodziliśmy z odźwiernym na poddasze... Pałac Izby obrachunkowej pali się jak pudełko zapałek, z drugiej zaś strony Sekwany, w kierunku ulicy Castiglione i placu Vendôme, widać wielki pożar... To zapewne Ministeryum finansów... Wszystko przez ręce ich przejdzie... Powiadają, że ludzie ci wysełać będą kobiety i dzieci, aby polewały mury domów naftą, pod bramy zaś i do piwnic, mają wrzucać gałgany nasycone nią!!! W kanałach zaś mają ustawiać beczki z prochem, jeszcze tam coś, że zresztą użyją drutów telegraficznych do wysadzenia w powietrze Paryża...
Co zaś jest pewnem, to to, że lokatorów z przeciwka wyrzucili na ulicę nie pozwoliwszy im nic zabrać z sobą... Kto wie, czy za chwilę nie zrobią tego samego tutaj!...
Alicya słuchała tracąc zmysły z przerażenia.
— Uciekajmy — jęknęła — trzeba uciekać Pawle, trzeba koniecznie... Czyż ty nie widzisz, że ja umrę jeżeli pozostaniemy tutaj? Uprowadź mnie, uprowadź...
— Ah! chciałbym! Za cenę własnego życia chciałbym to uczynić, droga Alicyo! Ale jakim sposobem?... Ci nędznicy przejść nam nie pozwolą...
— Z wszelką pewnością, panie hrabio — odparł służący — warty ich pozaciągane na wszystkie strony, te pytają o słowo porozumiawcze, aresztują zaś, jeżeli go kto nie posiada... Ah! strzegą się teraz, a im więcej nie dowierzają, tem są niespokojniejsi... lękają się napadu... Wojsko ma być na placu, gdzie pałac Ciała Prawodawczego, na ulicy Burgundzkiej, słowem wszędzie po tamtej stronie.
— Więc niech przyjdą, kiedy są tak blizko i niech nas oswobodzą! — szeptała młoda dziewczyna, składając ręce i padając na kolana. — O Boże! Boże niepojętej dobroci, pozwól aby tu przyszli i aby pospieszyli oswobodzić nas!
Koniec nocy był straszny. Przerażające światło pożarów zwiększało się; powstało teraz trzecie ognisko, w porównaniu z którem dwa pierwsze wydawały się tylko zapalonemi wiązkami siania.
Teraz paliły się z kolei Tuileries. Okna starożytnej siedziby królów naszych, uiluminowały się naprzód tak, jak nigdy przedtem, podczas największej uroczystości cesarskich, lub królewskich. Pałac tlał wewnątrz. Szyby wypadały jedna po drugiej; olbrzymie węże czerwone świszcząc, lizały mury i pozostawiały po sobie czarne ślady.
Wreszcie wszystko co znajdowało się tam z drzewa, objęły płomienie odrazu. Byłto huk niesłychany, prawie fantastyczny, a olbrzymie słupy ognia wzbiły się pod niebo, nakształt gorejącej wieży Babel.
Cokolwiek przed świtem, dzieło nafty zaczęło się zbliżać. Dom położony na przeciw tego w którym się znajdowali Paweł i Alicya, podpalono. Huczenie płomieni, łoskot walących się w żar belek, łączył się teraz ze zgiełkiem i bezecnemi śpiewkami federalistów.
Alicya, rozciągnięta na wielkim fotelu i bledsza niż śmierć sama, była prawie bez zmysłów, od czasu do czasu drgnęła tylko boleśnie przy każdym żywszym wybuchu światłości, raniącej jej zbolałe powieki, przy każdym donośniejszym krzyku, jaki raził jej ucho.
— Przyjdą — mówił do siebie pan de Nancey — niepodobna aby nie przyszli!
W takim oczekiwaniu, zdecydowany bronić Alicyi i siebie, aż do ostatniego tchnienia, i zabić przed śmiercią jak można najwięcej, hrabia położył przed sobą na stole dwa rewolwery nabite i swoją szablę kawalerzysty.
Nastał dzień.
Wtedy w dwóch różnych kierunkach, to jest od strony Izby deputowanych i od ulicy Babilońskiej, wszczęła się podwójna walka. Słychać było, już to pojedyńczą strzelaninę szaspotów, już poważny rotowy ogień piechoty. Regularne wojsko znajdowało się blizko o kilkaset kroków w zapasach z powstańcami.
Hałas około barykad ustał, natomiast rozkazy wydawane tonem stanowczym i szczęk broni, dowodziły, że barykada była dobrze strzeżoną.
Nagle Alicya wyprostowała się cała drżąca, a pan de Nancey położył rękę na rewolwerach.
Uderzenia kolb o bramę domu rozlegały się nakształt grzmotu?
— Otóż i oni! — szepnął Paweł.