Komedjanci/Część I/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszystkie śliczne projekta spełzły na niczem. Sylwan, zawołany natychmiast, wszedł do ojca ze swemi chartami na smyczy, bo się wybierał na polowanie i z polowania zajechać miał do Wulki. Nic nie wiedział o przybyciu rotmistrza, ani się domyślał tych odwiedzin; ale po fizjognomji ojca postrzegł, że się dowie coś nieprzyjemnego.
Hrabia, nie widząc potrzeby udawania, jak z krzyża zdjęty, siedział z obwisłą głową i brwią namarszczoną, blady, ponury, gniewny.
— Ślicznie się nam udaje! — rzekł do syna.
— Cóż to, hrabio?
— Wiesz, kto był u mnie przed chwilą?
— Nie, nie wiem nawet, czy był kto.
— Zgadnij!
— O! to napróżno! Całkiem nie umiem zgadywać.
— Więc poprostu ci powiem: stary Kurdesz.
— Z czem? — spytał Sylwan ciekawie.
— Z bardzo naturalną zresztą kwestją: czy ci pozwolę z jego córką się ożenić.
— On! — pochwycił Sylwan. — Oszalał, czy co! On śmiał!
— Najprzytomniej w świecie, poprostu i niezmiernie grzecznie przestrzegł mnie, że u niego bywasz...
— Cóżeś mu, hrabio, odpowiedział?
— Ba! naturalnie, że bywać zakażę.
— Tak! — rozśmiał się kwaśno Sylwan.
— A jakże mogłem inaczej?
Syn postał chwilę, pomyślał i, odtrącając od siebie psa ze złością, zawołał:
— Warjat stary! Co u tej szlachty w głowie? Patrzajcie go, jaki troskliwy o swój honor, jakgdyby to miało honor! Jakiś tam szerepetka, pan Kurdesz! cha! cha!...
— Muszę mu oddać sprawiedliwość, — rzekł stary hrabia — że choć wcale niepozorny, a niezmiernie sprytny; w dodatku przywiózł i mnie przysmaczek, bo żąda kapitału.
— O! to gorzej! — zaśmiał się szydersko Sylwan. — Co mi tam jego córka! — dodał, szydząc ciągle z wewnętrznym gniewem. — Gąska! głupia gąska! cielątko!... Wielkie mi szczęście córka pana Kurdesza! wielka osobliwość! Powinienby się mieć za szczęśliwego!...
Dendera spojrzał na syna.
— Cóż dalej będzie? — spytał.
— Co? Na złość temu szerepetce widywać ją będę.
— Rób sobie, co chcesz, ale teraz zgóry ci powiadam, że to już będzie bez mojej woli i wiedzy; patrz, żebyś się w brzydką nie wplątał intrygę.
Sylwan ruszył ramionami, rozśmiał się pogardliwie, świsnął na psy i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Kto wie, jak upokorzenie boli dumnych, niech porachuje, co cierpiał.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.