Komedjanci/Część I/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
W Wulce spokojnie płynęło życie: tu dzień dniowi, godzina godzinie były rodzonemi siostrami. Nieznaczne w nich zmiany pochodziły z pór roku, z zajęć gospodarskich, z uroczystych świąt obchodów i z nieczęstych zetknień z zewnętrznym światem. Każdy z mniej zwykłych wypadków stanowił epokę pamiętną; zresztą o jednych godzinach niezmiennie wracały zajęcia jednakie. Są ludzie, których podobne życie utrudza, nieszczęśliwi, którym potrzeba szału, wrzawy, zamętu, by o sobie, o jutrze i doli zapomnieli. Wcale inne uczucie panowało tutejszym mieszkańcom, im nic świat zewnętrzny dać nie mógł, a wiele odbierał. Rotmistrz, obcy wśród dzisiejszych ludzi, doznawał więcej podziwienia, przykrości od nich, niżeli przyjemności w ich społeczeństwie; mimowolnie śmiał się z nowego pokolenia i niecierpliwił niem, jak ono śmiało się i niecierpliwiło na widok starca, szczątku innego wieku, zabytku innych przekonań i myśli. Wyobrażenia jego tłukły się o ich pojęcia i nazad do serca wracały zranione.
Frania tak była przywykła do Wulki i jej dni spokojnie ciekących, jak piasek w starej klepsydrze, że niebardzo pożądała czego więcej. Od czasu pierwszych odwiedzin Sylwana, myśl jej często wracała ku niemu, ale jej serce nie biło; więcej w tem było niespokojnej nadziei życia, niżeli wyłącznego uczucia. Rada mu była, jak radaby każdemu innemu młodemu człowiekowi, coby jej światek powiększył i rozweselił; ale w dumaniach jej jasnych nie zajmował pierwszego miejsca, we snach nie odwiedzał ją z marzeniem. Zresztą wieś i jej życie, powolnie płynące, dla wtajemniczonych tyle ma powabu, a dusza tak się w tym żywocie spaja z naturą, tyle tu wrażeń, tyle myśli, że się nie tęskni za czem innem, bojąc się to, co jest, utracić. I Frania nie wyrywała się nawet myślami ze szczęśliwego swego kątka.
Oddzielny rodzaj ludzi, co nie zna wioski i tego jej rozkosznego życia, co jak pewne ryb rodzaje, tylko w wartkim potoku żyć umie, trudnoby uwierzył, ile rozkoszy ma w sobie dzień każdy, zdala jednostajny i nudny. Szczęście to, które prostemi bardzo pozyskuje się środkami, które się jednem niczem zaspokaja, całe zależy na tem, że trwa. Trwanie jego stanowi główną cenę. Są żywsze może w życiu przyjemności, są większe rozkosze, ale błyskawicą migają; gdy błogie uczucie wiejskiego spokoju, przerywane tylko tem, co jego wartość podnosi, uszczęśliwia tem, że nie przechodzi. Do takiego cichego szczęścia przywykła była Frania i, choć ponad niem płynęły czasem dumania i złocone nadzieje, górą latały jak obłoki w dniu pogody, nie pociągały one z tego czarodziejskiego kręgu za sobą, ale same weń wchodziły.
Jedna Brzozosia od niejakiego czasu niecierpliwsza była i smutniejsza od innych Wulki mieszkańców; wszystko, co uczynił rotmistrz, zdawało się jej najniedorzeczniejsze w świecie, wzdychała i stękała, narzekając na niego, a to tem bardziej, że Frania nie zdawała się dzielić jej złego humoru i niecierpliwości. Gniewała się na to, co zwała jej obojętnością; hrabia z ust jej nie schodził: kładła nieustannie kabałę na niego, o nim ciągle gwarzyła, śniło się jej nawet, że ją w rękę całował dla miłości Frani, a na jawie nieustannie potrzebowała sobie powtarzać dla pocieszenia się, że, co sądzono, nie minie.
Jednego poobiedzia stała panna Brzozowska z pończoszką w ręku w ganku, gdy, zapatrzywszy się na drogę od Denderowa, ujrzała na niej tuman pyłu. Serce jej mówiło, że to hrabia; ale nie chciała lekko wpaść z oznajmieniem, żeby się z niej nie naśmiewali, jak to się już trafiło, czekała więc, patrzała, aż wreszcie gdy się na zawrocie dowodnie przekonała, iż to był nie kto inny, tylko młody Sylwan, wpadła burzą do Frani.
— A co! a co! otóż jedzie! ubieraj się żywo! Zawsze się ze mnie śmiejecie; widzicie, że co mówię, to nie bez racji. No, wstawajże prędzej i ubieraj się; jedzie, jedzie, zaraz będzie w dziedzińcu!
— Kto?
— A któż ma być! Nie udawaj, proszę, wiesz dobrze kto.
— Naprzód potrzeba oznajmić ojcu.
— Ojciec na stępaku wyjechał w pole do siewaczy, bo to dziś zasiewki; komuż przyjmować, jeżeli nie tobie?
— Bez ojca, ja doprawdy nie wyjdę.
— Otóż masz! nowe głupstwo! czegoż się boisz? jużciż cię nie zje! Doprawdy, ci ludzie zawzięli się, żeby szczęście odpędzić od siebie, kiedy im samo w ręce lezie. O! co teraz, jak Boga mego kocham! więcej już znać i wiedzieć o niczem nie chcę.
— Ale, moja Brzozosiu droga! Kiedy mi ojciec najwyraźniej mówił, że jeśliby bez niego przyjechał, to mu tylko powiedzieć, że ojca niema i nie wychodzić.
— Mówił! mówił! no, to dobrze! — z impetem zawołała Brzozosią. — Ja ci nic już nie radzę, róbcie sobie, co chcecie.
I wybiegła Brzozosia szybko w ganek, żeby choć kilku słowy tę nowinę zwiastować hrabiemu w taki sposób, aby go niebardzo zraziła; ale na progu ujrzała, że w nejtyczance Sylwana siedział rotmistrz, a stępak jego biegł sobie ztyłu za bryczką.
— To co innego! — zawołała i pobiegła nazad do Frani.
— Otóż i ojciec jest, chwała Bogu! — krzyknęła, wpadając i stukając drzwiami. — Ja ci suknie przygotuję, ubieraj się, niema wymówki.
— Jest ojciec? — spytała niespokojnie Frania.
— Jest, jest, jest i z nim razem przyjechał!
W tej chwili wysiedli gość i gospodarz, a stary szlachcic, wprowadziwszy hrabiego do pierwszej izby, mrugnął na Brzozosię, żeby go chwilę tu zabawiła, a sam poszedł do córki.
— Moja Franko, — rzekł, całując ją w czoło — miejmy rozum, a Pan Bóg da szczęście; przyplątało się do nas hrabiątko. Proszę cię, choćby to ci miało być i przykre, jeszcze dziś tylko do niego nie wychodź, ja jegomości pobawię. Jeśli ma istotnie intencje uczciwie, no! to mi o tem powinien powiedzieć otwarcie, jeśli nie, pocóż ty się masz bałamucić i o nas wszystkich dawać mu lekkie wyobrażenie.
— Jak ojciec każę.
— Przepraszam cię, moje dziecko, przepraszam; w twoim wieku z ciekawości i trochy zabawy, to zawsze wielka ofiara; ale jakże nie mam myśleć, że to są tylko pańskie sztuczki! Winni mi są dwakroć sto tysięcy, fortuna ich zakompromitowana, chcą mnie może złudzić, bym się niebardzo o swoje dopominał. Wszystko mi mówi, że to z ich strony jakaś tylko rachuba. Wytrzymujmy... Albo, wiesz co, Franiu, — dodał stary, zwracając się ode drzwi — wynijdź chwilę do podwieczorku, zabaw niedługo, mów niewiele i wróć rychło do siebie.
Frania w milczeniu przyjęła radę ojca, który ją uścisnął czule i odszedł śpiesznie.
Przypadła zaraz uwolniona z posterunku Brzozosia, jaśniejąca weselem i zdyszana od wielkiej radości.
— Widziałam go, gadałam z nim — szybko mówić poczęła, drepcząc po pokoiku. — Ubierajże się. Piękny, śliczny, grzeczny i pytał się o ciebie. Otóż to kawaler, co się zowie, nie taki jak te nasze szlachetki; koło niego pachnie, jakbyś usiadła w kanuprowym krzaku. Jak wyjął chustkę od nosa, mało nie padłam, taki się rozszedł zapach; a buty jak zwierciadło... i śliczny chłopiec; ubierajże się i wychodź prędzej.
— Ja wyjdę dopiero do podwieczorku — odpowiedziała Frania pocichu.
— At, już znowu coś nowego! No! widzę już tu był stary i swoje podszepnął. Kara Boża! Bardzo coś wyciągacie na cienko i smażycie. Ojciec niewiele na tem zna się, powinienby się kobiet poradzić. Ale niech sobie robi, co chce: ja od wszystkiego umywam ręce! Jednak — dodała po chwili — ubierałabyś się, Franiu.
— Będę miała dosyć czasu włosy przyczesać.
— I nie włożysz nowej jedwabnej sukni?
— Nie, Brzozosiu kochana; wszakżeś sama mówiła, że mi w tej dobrze.
— Tobie, moje serce, we wszystkiem dobrze. Ale zresztą róbcie, co chcecie, róbcie, co się wam podoba. Ja się do niczego nie mieszam, bo co poradzę, to się wam nie podoba... Jak sobie chcecie...
I siadła na kuferku, ciężko wzdychając.
Tymczasem w pokoju stary rotmistrz bawił, jak mógł, dykteryjkami Sylwana, który nic już o swej klaczy nie mówiąc, spytał parę razy o pannę; za co odebrał tylko pokorne podziękowanie i kręcił się jak oparzony, nie widząc jej dotąd wchodzącej, jak się spodziewał.
Niełatwo im obu przyszło z sobą przebyć dobrą godzinę do podwieczorku; wówczas dopiero przyszła Frania z wesołością sobie właściwą i prostotą ujmującą spełniać obowiązek gospodyni.
Sylwan rzucił się do niej z wyraźnem nadskakiwaniem i grzecznością przesadną, na której widok szlachcic tylko wąsa pokręcał; Brzozowska uśmiechała się z radości. Nie przeszkadzał bynajmniej rotmistrz bliższemu poznajomieniu się młodych ludzi, ale miał ich na oku, a gdy podwieczorek sprzątniono, a Frania się wysunęła dość prędko, pozostawszy sam na sam z Sylwanem, poprawił białego codziennego paska, pomuskał czuprynę i, namyśliwszy się wprzódy, tak rzecz ze staroświecka rozpoczął:
— Wielki mi honor czynią odwiedziny JW. grafa, — rzekł poważnie — ale to nieszczęście, że między niższym a wyższym, zwłaszcza w takich kondycjach, w jakich my jesteśmy, kondycjach wieku, humoru, wychowania, ludzie różnie sądzić mogą o łaskawych względach JW. grafa dla mnie.
Sylwan tak się zmieszał na to dictum acerbum, że języka w gębie zapomniał i dał szlachcicowi ciągnąć dalej.
— JW. graf daruje staropolskiej otwartości, że się tak wyrażam bez ogródki: clara pacta, claros faciunt amicos, czy jak tam. Daruj, JW. grafie, ale mając jak ja jedynaczkę córkę, gdy kto młody w domu moim częściej gościć poczyna, muszę volens nolens penetrować jego intencje.
Sylwan, odzyskawszy przytomność, począł się uśmiechać.
— Może to być bardzo, że JW. graf ani myślałeś na nią rzucić okiem, — kończył stary — bo to dla niego przedmiot za niski, ale ludzie gadaćby mogli.
— A! zmiłuj się, panie rotmistrzu, cóżby mogli mówić?
— Są złe języki, panie hrabio; daruj mi więc, że dla wylucydowania stosunku naszego, spytać się czuję obowiązany, czy istotnie winienem honor posiadania go w tej chatce łaskawym względom na moją ubogą starość, czy też...
Sylwan, przyparty do ściany, chciał się zręcznie wywinąć i odparł:
— Ale, panie rotmistrzu, może właśnie chciałbym bliżej poznać godną córkę pańską, a z bliższego dopiero poznania może wyniknąć myśl...
— Panie hrabio, — podchwycił nielitościwy szlachcic — ta myśl, jak już wyniknie, może się razem nawinąć i pannie Franciszce; dziewczętom się łatwo głowy zawracają, a gdy z tej myśli nic być nigdy nie może...
— Dlaczego? — spytał Sylwan nieśmiało.
— Jużciż choć z antenatów dobry szlachcic, choć koligacjami uczciwemi, ba! i z krwią królewską się szczycim, nietylko cum ducali familia niejednych w Polsce książąt...
Sylwan uśmiechnął się nieznacznie.
— Ale to wiem, że ubóstwo nasze, wychowanie, podupadnienie familji stawia nas daleko niżej państwa hrabiów. Nie pochlebiam sobie, by jego familja pozwolić kiedy mogła.
Spojrzał w oczy Sylwanowi, który zagryzł usta.
— Ja sądzę...
— Ale pan hrabia nie mówiłeś o swoich u nas odwiedzinach szanownemu ojcu?
— Wyznaję, że nie widziałem potrzeby. Mój ojciec szczęście nas wszystkich ma na pierwszym celu.
— Właśnież to bieda, że szczęście każdy sobie inaczej pojmuje, — przerwał znowu Kurdesz — a ja, nimbym zaszczytną dla mnie frekwentację chaty mej winien był łasce jego dla córki mojej, radbym wprzódy wiedział...
Sylwan, zniecierpliwiony doostatka, czerwienił się, darł rękawiczki, nie wiedział co odpowiedzieć, gniewał się, że znów został zwyciężony; nareszcie, postanowiwszy ile możności zbywać starego milczeniem, wymówił tylko słów kilka niezrozumiałych, zakręcił się i pożegnał go.
Wprawdzie tak to wszystko burzyło go i jątrzyło, że rad był szlachcica wyłajać potężnie i zerwać z nim na wieki wieków; ale interes ojca, piękne oczy Frani i nadzieja wybrnienia z tych zasadzek zbytniej ostrożności wstrzymywały go na brzegu.
— Ha! — rzekł, siadając do nejtyczanki — stary lis szczwany! niech go wszyscy djabli wezmą! kroku mi nie da zrobić, przecież go zjeść muszę. Odpowiedziałem mu naostatku ni to, ni owo, niby dając do zrozumienia, że mój ojciec wie o wszystkiem i na wszystko pozwolić może; powinien się uspokoić.
Istotnie w ganku już zebrał się Sylwan na tych kilka słów, które Kurdesz ważył potem i rozważał.
— Mój ojciec jest wyrozumiały, znam go; ludzie niesłusznie posądzają go o dumę. Gdybym miał myśl stanowczą uczynienia ważnego kroku w życiu, jestem pewny, że aniby chciał, aniby mógł mi być przeciwny.
Długo medytował pan Kurdesz nad temi kilku słowy i znalazł je, strutynowawszy, wiatrem podszyte i niezaspokajające.
— Stare wróble na plewę się nie łapią! — rzekł, siadając w ganku. — To są blichtry tylko. Panicz nie z tego gatunku, coby to bardzo mógł się pokochać, z oczu mu patrzy, że szaławiła być musi, a serca nie ma za grosz. Nie myślę Frani ryzykować dla imaginowanego hrabstwa. Dosyć wyraźnie mi się wyspowiadał; zobaczym, co dalej będzie.
Jakoż spokojnie w Wulce siedząc, ale pilnując domu nieodstępnie, by na wypadek przybycia gościa znajdował się zawsze, rotmistrz w zadumie i milczeniu spędził tydzionek. Wkońcu tygodnia Sylwan przybył znowu: przyjęty grzecznie, Frania do niego wyszła, i trochę swobodniej przebyli z sobą godzinę. Gdy we dwa dni Sylwan przyjechał jeszcze i intencje jego zbyt były wyraźne, by je sobie podwójnie tłumaczyć można, jednego poranku Kurdesz, ogoliwszy głowę i brodę, ubrawszy się w nowe suknie, przypasawszy szablę, wydobywszy z kufra aksamitną od wielkiego dzwonu konfederatkę i buty czerwone kurdybanowe, kazał zaprząc cztery konie gniade do zielonej bryki na resorach.
Że to był dzień powszedni, nigdzie imienin w sąsiedztwie, nigdzie zjazdu i odpustu (bo o tych nikt lepiej na palcach nad Brzozowską nie wiedział), wielkie było podziwienie, dziwne w domu domysły. Brzozosia nadewszystko się niepokoiła, chcąc dojść, dokąd rotmistrz wyjeżdża; ale nikt o tem nie wiedział. Kurdesz stał już ubrany w ganku, konie były zaprzężone, a żywa dusza nie domyślała się, poco i dokąd ma jechać.
Córka nie śmiała go pytać, widząc, że nierad jej o tem mówić; tem mniej ludzie. Brzozosia zachodziła go różnie, ale napróżno. Śmiał się tylko sucho, choć bez ochoty do śmiechu, odpowiadając:
— O! jaka ciekawa! ot! jadę do miasteczka do sądu.
— W czerwonych butach! przy szabli! i bez faseczki bigosu!
— Mam być u marszałka.
— U marszałka pan bywa i w siwej kapocie.
Zbijany z wykrętów rotmistrz uśmiechnął się tylko i, okrywszy się płóciennym kitlem od pyłu, wziąwszy na drogę kapelusz słomiany, ruszył od ganku, pocałowawszy Franię w głowę.
— Kiedyż powrócisz, ojcze? — spytała go.
— Zapewne dzisiaj, moje dziecko.
Zostawiwszy wszystkich, a nadewszystko Brzozosię, w paroksyzmie rozdrażnionej ciekawości, odjechał stary, jak się łatwo każdy domyśli, do Denderowa.
Przybycie jego, gdy o niem znać dano, zmieszało hrabiego; myślał, że chodzi o pieniądze i wyszedł naprzeciw rotmistrza z serdecznością zwyczajną, unguibus et rostro, to jest, rękoma i usty go witając, choć widocznie skłopotany.
— A! szanownego! kochanego! drogiego naszego rotmistrza! — zawołał. — Sto lat, jakeśmy się nie widzieli; niełaskaw jesteś na nas!
— JW. grafie! — rzekł, schylając się do kolan, szlachcic — zwyczajnie, wieśniak roli pilnuję, trudno czas tracić; a gospodarka, zazdrośna żona, trzyma za poły.
— Panbyś już powinien cokolwiek spocząć, kochany rotmistrzu...
— Póki siły służą siako-tako, czemu nie pracować, JW. panie?
Uściskawszy Kurdesza, udając wielce wesołego, kazawszy co najrychlej podawać śniadanie, hrabia nie bez wewnętrznego niepokoju posadził go przy sobie na kanapie. Kurdesz przysiadł się tylko na rożku, a pomówiwszy trochę o pogodzie i o siejbie, wstał i, pokłoniwszy się, tak począł ex abrupto:
— JW. graf pozwoli z sobą pomówić trochę na osobności...
Pobladł hrabia, uścisnął powtóre i po trzecie szlachcica i, śmiejąc się, choć drżał i gniewał się, rzekł szybko:
— Całem sercem! Co każesz, rotmistrzu?
— Delikatny interes mnie tu sprowadza, — rzekł stary — proszę zawczasu o przebaczenie, że muszę może niezbyt przyjemną wyłuszczyć mu prośbę.
— Ani chybi, o pieniądze! — bledniejąc, mówił w duchu Dendera.
— Nietajna to zapewne JW. panu, — kończył Kurdesz — że mam jedynaczkę córkę, skarb mój, skarb jedyny, jaki mi po śmierci ś. p. małżonki mojej pozostał. Jest to pociecha i przyszła podpora starości mojej i lekko, co się jej tyczy, co ją obchodzić może, brać nie umiem. Jestem uczciwym człowiekiem i nic, nawet wysokich zaszczytów i szczęścia, nie pragnę nabywać podejściem. Od niejakiego czasu syn JW. pana począł do domku mojego uczęszczać, tak że wątpliwości nie ulega, iż rzucił okiem na dziecko moje. Z obowiązku ojca, równie dla JW. pana jak dla siebie, widzę koniecznem o tem mu oznajmić. Nie zdaje mi się, byś JW. pan pozwolił na związek nierówny i nie pochlebiam sobie...
Tu hrabia przerwał mu wybuchem czułości, bo nie wiedział, co począć zażyty z mańki; a choć gniew uczuł okrutny, że mu przezorność szlachcica wszystkie pomieszała szyki, udał przejęcie i wdzięczność największą, a kręcił się jak w ukropie. Rad był, że dotąd o pieniądzach nie wspomniał i bał się, by do tego zkolei nie przyszło.
— Ale kochany rotmistrzu! — zawołał — dziękuję ci, dziękuję serdecznie, boć syn mój istotnie za młody i, bez obrazy twej, nie myślę, by chciał tak rychło świat sobie zawiązywać.
— Właśnie i ja tak sądziłem i dlatego proszę, byś go JW. pan perswazją ojcowską wstrzymał; może się zawiązać przyjaźń, może to być dla obojga powodem utrapienia, trzeba tego uniknąć. Moja rada, — dodał szlachcic — byś JW. pan wyprawił gdzie młodego, zapomniałby trochę.
Nie potrafimy opisać, jak dalece uczuł hrabia, że ktoś prostą, otwartą poczciwością zwyciężył jego tak przebiegle obrachowane zasadzki; ale musiał nadrobić miną i udawać wdzięcznego. Szlachcic zresztą nic nie wspomniał o swoim kapitale: to także poczynało w inny sposób niepokoić Denderę; grzeczny był, nadskakujący, słodki i kłamał o swych interesach, by je przy zdarzonej okoliczności w jak najświetniejszych barwach wystawić. Słowa jednak nie wyciągnął z rotmistrza, który w rzeczy pieniędzy uparcie milczał.
Nareszcie zniecierpliwiony hrabia, choć z niemałym strachem, musiał ten drażliwy przedmiot zaczepić.
— Pan wie, interesa, jakkolwiek dzięki Bogu jestem o nie spokojny, ale zawsze potrzebują wczesnego zregulowania; muszę wiedzieć wprzódy, jak się układać, co też pan rotmistrz myślisz ze swym kapitałem?
— Jeszcze to daleko do terminu — rzekł enigmatycznie Kurdesz.
— Tak, ale jakie są intencje pańskie?
— Moim zamiarem jest kupić ziemię.
— Więc pan zapotrzebuje swego kapitału? — chmurno spytał hrabia.
— W terminie będę o niego prosił.
— A bardzo dobrze! bardzo dobrze! — odparł Dendera dumnie i chłodno, ale nadzwyczaj dotknięty. — Cóż to, jeśli wolno spytać, powoduje do tego?
— A cóż, JW. panie! człek się starzeje, kto wie, wiele życia zostało: radbym dziecku jasny i spokojny fundusz zostawić.
— Ani słowa, ale ziemia?
— Ziemia to taki zawsze coś — rzekł rotmistrz — i przyznam się JW. panu, że dla dziewczyny mojej lepiej, gdy się jej fundusik jasno pokaże. Może Bóg da wydać ją zamąż, to się wioska kupiona odda posagiem, a ja sobie dokawęczę na Wulce.
Nie było co na to odpowiedzieć.
— Pan nie boisz się kupna, kłopotów, zagospodarowania nowego i tak wysoko podniesionej ceny majątków?
— Jużto jak Bóg da; ale moje projekta są dawno obmyślane i niewzruszone.
Hrabia, żeby nie miał pozoru popierania swej sprawy, musiał zamilknąć i odwieść rozmowę; a nie chcąc okazać, jak był udręczony podwójnem wyznaniem rotmistrza, udawał i humor wyśmienity, i pańską obojętność na te drobnostki. Szlachcic trzymał się jak zwykle zdaleka, pokornie, z uszanowaniem, ciągle niezmiernie grzeczny, uniżony, na oko pełen wiary w to wszystko, co JW. pan powiedzieć raczył, jednak na żadną wędkę jakoś ułowić się nie dawał.
Dendera próbował różnych sposobów, ale wreszcie znudzony i zmęczony, gdy rotmistrz brał za konfederatkę, nie poprosił go już nawet na obiad i pożegnał zamyślony.
— A zatem moja prośba zostanie w pamięci JW. pana? — rzekł na odjezdnem Kurdesz.
— Co się tyczy Sylwana?
— Tak jest, JW. panie! Lepiejby go dokąd wyprawić, bo ja dla spokoju mojej Frani musiałbym, choć z żalem, kontuzją, uchodzić bodaj z własnego domu. Darujesz mi JW. pan, ale każdemu spokój drogi.
— Naturalnie, naturalnie, panie rotmistrzu!
I tak się rozstali.