<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadto obchodziła Sylwana przyszłość całej rodziny, żeby łatwo uspokojony miał się już całkiem z nią spuścić na hrabiego ojca. Wprawdzie wypogodzone oblicze starego Dendery i jego zuchwała przeciw pociskom losu postawa wlały już trochę odwagi w syna; ale potrzebował bliżej poznać zamysły ojcowskie i rozmówić się z nim obszernie. Hrabia, odprawiwszy rotmistrza, po krótkiej rozprawie z żoną, pośpieszył do oficyny, gdzie już czekali nań syn i Smoliński, niezmiernie poruszony powrotem niespodzianie prędkim pana, który przygotowania jego do odjazdu mieszał. Zygmunt-August, choć blady, wzruszony i znużony, a dla tych, co go bliżej znali, zburzony, nie okazywał jednak na pierwsze wejrzenie, że go tyle różnych wypadków razem dotknęło tak boleśnie. Miał całą przytomność, całą swą dumę, cały swój zwykły strój i przybór aktorski, z jakim odegrywał rolę życia od początku. Niósł głowę wysoko, dawał rozkazy głośne i gdy ludzie szukali na nim śladów upokorzenia, przybicia, znajdowali podwójną tylko przytomność, siłę i żywość.
Sylwan z cygarem w ustach, wpół leżąc na kanapie, czekał na ojca w jego pokoju; spodziewał się, że z sobą szczerze pomówią i że przypuszczony zostanie do tajemnicy narady o przyszłości.
Wszedł ojciec, rzucił na niego okiem i rzekł tylko:
— Dobrze, żeś przyszedł, hrabio! pomówimy z sobą; lecz wprzód rozbiorę się i fajkę zapalę.
Podzielając zimną krew ojca, syn w milczeniu pozostał na kanapie. Tymczasem Zygmunt-August zrzucał z siebie suknie, uśmiechał się, rojąc coś widocznie i, odprawiwszy sługi, wdziawszy czapeczkę, zapaliwszy fajkę na wspaniałym cybuchu, tak zaczął:
— No! czas pomówić serjo! Jesteś, hrabio, w wieku, w którym nie mam już potrzeby nic kryć przed tobą, nic dla ciebie zmyślać. Powinieneś być moim pomocnikiem, a jako przyszła głowa rodziny, wiedzieć o wszystkiem, co się naszych interesów tyczy. Będziemy więc otwarci.
Sylwan skłonił głową.
— Zabranie nam klucza Słomnickiego jest, mówiąc między nami, wielką klęską, — kończył hrabia — chociaż przed kim innym, prócz ciebie, nie przyznam się do tego, Słomniki, można powiedzieć, były jedynym czystym funduszem naszym i tośmy utracili; na Denderowie mamy długi, które prawie równają się jego wartości; reszta majątku podobnież obciążona. Samodoły, posag twojej matki, z długiem bankowym i deportatami Czeremowej, warte niewiele. Koniec końcem, możemy powiedzieć, że, ściśle się oblikwidowawszy, zostałoby nam, zbiwszy wszystko do kupy, może jakie parę kroć sto tysięcy, co dla nas jest jak nic.
— Bez kwestji, to zupełnie nic! — przerwał Sylwan. — Cóż więc w takim razie poczniemy?
— Cała rzecz nie tracić głowy — mówił stary hrabia — i nie wątpić o sobie; nie mogę w pierwszej chwili zapobiec, by przestrach nie ogarnął wierzycieli, ale tymczasem, qui a terme, ne doit rien; a nim termina nadejdą, musimy zmienić ten stan rzeczy.
— Jakim sposobem? — spytał Sylwan.
Hrabia wstrzymał się w pośrodku pokoju i rozśmiał się z niewymownem szyderstwem.
— Trzeba, żebyś wiedział, kochany hrabio, że niema głupszych stworzeń nad ludzi.
Młody uśmiechnął się tylko: gotów był temu wierzyć, wyjmując tylko, jak zwykle, jednego siebie; bo do siebie nikt praw powszechnych nie zwykł stosować.
— Wszyscy przechodzą ciągle od największej nieufności do nieograniczonego zaufania, ze zwątpienia do ślepej wiary, jak istne dzieci; potrzeba tylko umieć nimi pokierować. — Kredyt mój w tej chwili zachwiany; niech tylko ja nie okażę przestrachu, niech wypłacę komu, niech potarguję, niby chcąc kupić, jaką wioseczkę, zobaczą, że się trzymam na nogach, że się nie proszę, nie kłaniam, nie padam: jutro mi płynąć będą szlacheckie pieniądze jak woda. Całą więc tajemnicą — ufność w sobie doostatka i odwaga.
— A dalej?
— Dalej? Manipulacja bardzo prosta, — mówił ojciec — pożyczam od jednego, oddaję drugiemu: proste działanie arytmetyczne; i tak ciągle. Udaję wielkiego spekulanta, mówię o ogromnych zyskach, trzymam się na nogach i kpię z głupców, co mi wierzą.
Czemuż opisać nie możemy miny, postawy i głosu, z jakim aksjoma wyrzeczone zostało! Hrabia istotnie był w tej chwili podziwienia godnym genjuszem.
— Wszystko to dobrze, — rzekł Sylwan — ale oczywiście potrzeba się nam będzie oszczędzać, potrzeba nowy jakiś plan życiu nakreślić.
— A to właśnie byłoby jak największe głupstwo! — żywo odparł stary mentor. — Owszem, przeciwnie, wystawa, przepych, to środki najlepsze. Kto mnie zobaczy nową karetą, świeżym paradnym jadącego cugiem, powie sobie zaraz: „Nie może to być bankrut, patrz, jak żyje!“ Niechże sprzedam choćby parę starych koni, gruchnie zaraz, że się fantujemy. A zatem odważnie, śmiało i dalej!
— Uwielbiam, hrabio, twoją niezachwianą przytomność umysłu; ale czy to się tak uda, jak osnuje?
— Udać się musi!
Hrabia pochodził chwilę i pomyślał.
— Najważniejszym — rzekł — z wierzycieli moich, bo najznaczniejszą ma u mnie sumę, jest stary Kurdesz; tegobym chciał jakoś ugłaskać, bo szlachcic, choć się nisko kłania, ale kuty na cztery nogi.
— Więc to prawda, że ma u nas dwakroć sto tysięcy?
— Tak jest! Potrzeba pomyśleć: i na niego są sposoby. Wszak byłeś w jego domku?
— Parę razy.
— Nawet parę? — spytał ojciec.
Sylwan trochę zmieszany zamilkł; ojciec się rozśmiał.
— Zdaje mi się, że ci tam dziewczyna w oko wpadła. Cha, cha! krew moja, niema nic złego, a nawet może się to na coś przydać. Potrzeba, żebyś tam był znowu, choćby najczęściej...
— Ja? Ale cóż to pomoże?
— Ba! trzeba szlachcica złowić nadzieją ożenienia, jeśli tak prosty, że się nią da złudzić; czasem i te grube środki, właśnie niezgrabnością swą, są najskuteczniejsze.
— Jakto, mój ojcze? Niedobrze rozumiem ciebie.
— Widzę, że mogę z tobą mówić otwarcie. Bywaj u Kurdesza i umizgaj się do jego córki, rozumiesz? Ja niby o tem nic nie wiem. Szlachcic, połaskotany naszem hrabstwem, nie będzie nas prześladował o dług; ja udam ci ślepego, a gdyby przyszło do rzeczy, masz zawsze mnie w odwodzie za sobą; nie pozwolę ci się żenić i kwita!
Sylwan, jakkolwiek zepsuty, uczuł niejaki wstyd z tego rozporządzenia, upokorzony był rolą majaka, którą mu grać kazano; zamilkł, ukośnem wejrzeniem mierząc ojca, który to mówił z tak zimną krwią, z taką flegmą i bezwstydem, jakby rzecz najnaturalniejszą, najuczciwszą w świecie.
— Możesz tam sobie jeździć, — dodał — możesz nawet czasem westchnąć na moją arystokrację i surowość. Rotmistrz będzie sprzyjał otwartym twoim staraniom; a zresztą spuść się na mnie: chodzi tylko o zyskanie czasu. Panienkę moglibyśmy wydać za kogokolwiek, choćby za Wacława; dla niego byłaby to przepyszna partja!
Wyborny ten projekcik tak w dumę wbijał hrabiego, że mu się aż usta uśmiechnęły. Sylwan, użyty za komparsa, trochę był zawstydzony; ale że mu ten środek dawał w ręce sposób pomszczenia się nad szlachtą, która dotąd śmiała mu się opierać, przyjął go ochotnie.
Po tak otwartem wywnętrzeniu, nie było już co mówić dalej, zamilkli chwilę. Hrabia zadzwonił, by zawołano Smolińskiego; zdawało się to odprawą dla Sylwana, który chciał odejść, ale go ojciec zatrzymał.
— Zostań, hrabio, — rzekł — zobaczysz, jak się robią interesa; trzeba, żebyś się z niemi oswajał.
Sylwan więc pozostał na kanapie, a ojciec wyszedł do pierwszego pokoju, usłyszawszy otwierające się drzwi, chód i chrząkanie, odznaczające Smolińskiego.
Smoliński był w niewesołem trochę położeniu, bo go niespodziany powrót hrabiego schwytał na samych przyborach do odjazdu. Jak z walącego się domu wszyscy uciekają, tak i on, widząc zarysowaną ścianę nad sobą, myślał i poczynał się już wynosić. Hrabia przez swoich szpiegów już o tem wiedział; jadąc, stanął przed karczmą za wioską, gdzie, wedle zwyczaju, Żydka arendarza o wszystko, co się działo, wypytał; udał jednak, że nic nie wie. Tak mu na ten raz wypadało.
— A co! dobrywieczór ci, Smoło! — rzekł. — Widzę, nie spodziewałeś się mnie tak rychło?
Smoliński był zakłopotany widocznie: tarł blade uszy, wykręcał sobie palce, mrugał oczyma, tupał nogami; a zdobywszy się wreszcie na uśmiech, rzekł:
— Cóż, JW. grafie! choć nie spodziewaliśmy się, ale radzi jesteśmy. Cóż nam JW. pan przywozi?
— Naprzód, gadaj mi, czy uratowałeś z klucza Słomnickiego, co było można? Ja konfiskatę potrafiłem na trzy miesiące jeszcze odciągnąć.
— Ratujemy, ale to idzie ciężko.
— Nie rozumiem, co to jest ciężko; powinno iść i musi.
Smoliński spojrzał zpodełba. Hrabia stał, jak Jupiter, poważny i dumny.
— Czyż to nam, panie grafie, tak z sobą mówić? Czy to pan nie wie, co się święci?
— A cóż się święci?
— Jużciż nie wyleziem z tej kaszy, choćbyśmy co ze Słomnik i uratowali.
— Z czego nie wyleziem?
— A z biedy.
— Cóż to waćpan myślisz, że dla klucza Słomnickiego ja przepadnę?
Smoliński spojrzał wielkiemi oczyma. Hrabia się uśmiechał z taką pewnością, z takiem zaufaniem w siebie, że choć Smoliński znał go zdawna, uśmiech ten go uwiódł i zniepokoił. Zachwiał się.
— Cóż JW. hrabia myśli?
— Co myślę? Ratować, co można, i po dawnemu iść dalej.
— Którędy? — spytał znowu szydersko rządca.
— To do mnie należy. Wiele masz w gotówce w kasie?
— Po strąceniu mojej należności...
— A to waćpan już naprzód sobie potrącasz?
— Jestem bardzo potrzebny...
— O tem potem... Wiele jest pieniędzy w kasie?
— Prawdziwie, nie obliczałem się...
— To może ja waćpanu powiem, ile być powinno?
Smoliński rozgniewał się i ruszył ramionami.
— Co to, panie hrabio, daremnie wodę warzyć? Choćby i było co w kasie, cóż to w proporcję interesów? Mam jeszcze półtora tysiąca rubli.
— Co wziąłeś za drzewo, sprzedane Żydowi z Żytkowa z klucza Słomnickiego?
— Dali zgórą dwadzieścia tysięcy.
— Dobrze, to już trzydzieści.
— Ale, JW. hrabio, ja jestem bardzo potrzebny; moja należność...
— Waćpan tu pierwszy nie jesteś, spodziewam się — rzekł z wymuszoną grzecznością hrabia. — Nie bój się, nie stracisz. Ja z sobą mam jeszcze 30.000, których mało co nadwerężyłem, bo w Żytkowie nie było co robić i obszedłem się małem, to stanowi około 60.000. Na pierwszy ogień dosyć będzie, a co dalej robić, pomyślimy.
Wtem właśnie, gdy to mówili, hałas się zrobił w przedpokoju, ktoś się dobijał do hrabiego, wadząc ze sługami. Drzwi rozparły się z hałasem i wpadł pan Pęczkowski, cały zdyszany, fioletowy, nieprzytomny. Oczy miał obłąkane, krwią zaszłe; postawa malowała najżywszy niepokój i rozdrażnienie.
— A cóż to za awantura, kochany Pęczkosiu? jak się masz? — zawołał hrabia. — O tej porze! cóż cię tu sprowadza?
Pęczkowski zimno się skłonił.
— Daruje JW. hrabia, że tak niespodzianie wpadam, ale prawdziwie...
— Cóż to ci się stało, kochany Pęczkosiu? — zapytał hrabia uprzejmie, ale dumnie i poważnie.
— Jestem tak nieszczęśliwy, — zawołał skłopotany szlachcic — że muszę, choć nie chciałbym, naprzykrzać się JW. panu, aby taki interes...
— O cóż to chodzi, mój Pęczkowski? — powolnie zapytał gospodarz. — Co to jest?
— Jestem w takich okolicznościach, daruje JW. pan, ale obciążony familją: w pocie czoła zapracowawszy, nie mogę stracić... Moja sumka jest mi koniecznie potrzebna.
— Jaka sumka? cóżto? miałżebyś już chcieć jej nazad? Wszak ledwie kilka tygodni, jakeś mi ją dał i wziął oblig.
— Ja wiem, JW. panie, że to nie termin, ale w takich okolicznościach; miej JW. pan litość nade mną! Dzieci, żona bez chleba! Nie gub mnie!
Zaczął się plątać i bełkotać niezrozumiale, zaklinać, grozić, płakać i prosić.
— Cóż to tak gwałtownie pilnego? — powtórzył hrabia. — A! a! widzę, — dodał, śmiejąc się do rozpuku i biorąc za boki — to zapewne konfiskata Słomnik takiego ci piotra napędziła? Cha, cha!
Nagle przestał się śmiać i gniewny, poważny obrócił się do zdumionego szlachcica.
— Wiedz waćpan, — rzekł — że niczyich pieniędzy nie żądam i nie proszę, a jeżeli czyje biorę, to mu łaskę czynię! Wiele się waćpanu należy?
Spojrzał na Smolińskiego, stojącego u drzwi.
— Zaraz się obliczę — cicho rzekł rządca.
— Proszę natychmiast temu panu wypłacić! — zawołał Dendera dumnie i nakazująco. — Natychmiast, nie odkładając do jutra, w tym momencie! Żegnam waćpana!
To mówiąc, obrócił się obrażony niby, sapiąc i udając gniew ogromny.
Pęczkowski sam nie wiedział, co się z nim działo. Smoliński nie ruszył się z miejsca i mrugał tylko na Pęczkowskiego, to na hrabiego, nierad będąc tej wypłacie.
— Ale niechże się JW. pan nie gniewa — wybąknął szlachcic. — To w pocie czoła zarobione, uciułane, jedyny fundusik moich dziatek...
— Nie wchodzę w nic, — odparł hrabia — nie masz waćpan ufności we mnie, odbierz swoje i idź z Bogiem; ale że i ja nie mam odtąd ufności w panu, więc tę posesyjkę, którą masz ode mnie, proszę zaraz zdać i wynosić się natychmiast!
— JW. panie!
— Ani słowa! Panie Smoliński! proszę mi tu przynieść pieniądze zaraz! Masz pan oblig?
— Mam. Ale, JW. panie!...
— Bez żadnego „ale“! Płacę i żegnam pana, czas zwykły do rumacji daję i bądź zdrów!
Smoliński, jakkolwiek nierad, poszedł po pieniądze i przyniósł je prędko, kasa była naprzeciw. Hrabia odliczył, w milczeniu oddał, odebrał oblig, podarł go w drobne kawałki i rzucił w komin z pogardą.
Szlachcic tak był obałamucony, zgłupiały, kontent i niespokojny razem, że nie mogąc policzyć pieniędzy, bo mu się w oczach kręciło, schwycił je tylko, wpakował do kieszeni, chciał żegnać, ale hrabia stał tyłem do niego, wyszedł więc pocichu.
— Tak się robią interesa, — rzekł Dendera do syna — płacę mu kilkadziesiąt tysięcy, ale jutro dwa i trzy razy tyle mieć będę, gdy zechcę. Nie mógł mi Pan Bóg zesłać pomyślniejszego wypadku nad tego Pęczkowskiego utrapionego. Byle się dowiedziano, żem prosty oblig zapłacił, będą mi dawać wszyscy, będą mnie prosić, żebym sumki zatrzymał.
Zatarł ręce.
— Ślicznie, wybornie, przepysznie mi się z nim udało! Pęczkowski byłby krzyczał wniebogłosy i drugich buntował, zamknąłem mu gębę; musi przyznać, żem mu się nawet bez terminu uiścił. Zobaczysz, jaki to zrobi efekt.
Wszystko u hrabiego obliczało się, niestety! na efekt tylko.
I nie chybiły na ten raz przepowiednie, bo najpierwszy Smoliński, choć lis szczwany, powiedział sobie:
— Ej! panowie, nigdy to nie przepada! Jak koty: zrzucić ich z jakiej chcesz wysokości, zawsze padają na nogi, wstają i lecą. Musi hrabia mieć resursy i nadzieje ukryte! Inaczej zbiłby się z pantałyku, a trzyma się ostro... Nie czas jeszcze uciekać.
Chodziło o uśpienie starego Kurdesza, żeby się swoich dwóchkroć nie upominał. Hrabia miał podejrzenie, że rotmistrz konfederat nietyle już mu wierzy, co dawniej; myślał, jak go ująć sobie i, chcąc użyć za narzędzie Sylwana, postanowił z nim o tem otwarciej jeszcze i dobitniej się rozmówić. Niespokojny był trochę, że mu syn na pierwszą wzmiankę nic nie odpowiedział; postanowił dotrzeć i dowiedzieć się, jakie było usposobienie Sylwana.
Nie bez wahania jednak i trochę wstydu przyszło mu odnowić już raz wszczętą i na niczem spełzłą rozmowę w tak delikatnym przedmiocie; ale potrzeba była gwałtowna!
Zatrzymał się w swej przechadzce po pokoju naprzeciw syna, spojrzał na niego, jakby go badał, czy spełnić potrafi, co mu poleconem będzie, i tak rozpoczął:
— Wiele, wiele zależy mi na tem, żeby się stare Kurdesisko swoich dwóchkroć nie upominało natarczywie. Mógłby rozbudzić innych, powstając przeciwko mnie.
— Ciężko na to poradzić. Prosić?
— Któż prosi? Zlituj się! Naiwny jesteś zbytecznie, mówiłem ci już o sposobie, w jakim użytecznym mi być możesz.
Sylwan milczał.
— Słuchaj tylko uważnie! Wiem, że ci córka jego w oko wpadła.
Na to zapytanie zmieszał się młody hrabia, sądząc, że ojciec wie już o niefortunnych jego umizgach, zarumienił się, ale udając obojętność, odparł:
— Tak sobie, przystojne dziewczę.
— I trochę ci się chce koło niej poskakać?
— A któż to ojcu powiedział? — żywo spytał Sylwan, zawsze w przekonaniu, że hrabia wie o wszystkiem, choć w istocie stary o niczem nie wiedział: zgadywał tylko, a widząc, że mu lepiej szło, niż się spodziewał, udał zaraz doskonale uwiadomionego i podchwycił:
— Kto mówił, to mówił, a to pewna, że ci w oko wpadła: kontent jestem z tego.
Sylwan ruszył ramionami.
— Właśnie mi tego było trzeba.
— Ale cóż to ma do interesu? — oburzony trochę podchwycił syn. — Przecież hrabia nie myślisz mnie dla mizernych dwóchkroć ożenić?
— Uchowaj Boże! co za myśl dzika! Mówiłem ci przed chwilą! Nigdy na to nie pozwolę. Ale ci przecie wielkiej przykrości nie zrobi, gdy się do niej poumizgasz?
— To co innego.
— Umizgajże się, kochaj, zajmuj nią, bywaj, a ja, gdy się zechcesz cofnąć (byleby to się mogło przeciągnąć), w pomoc ci przyjdę. Stary gotów się odurzyć nadzieją ożenienia, szlachta bywa w tym przedmiocie bardzo głupia, są przykłady; nie zechce mnie rozjątrzać procesem i ze swoim długiem cicho siedzieć będzie. Wypatrzywszy porę, przyjdę rozgniewany, jakbym się dopiero o wszystkiem dowiedział i, oburzony, rozkażę ci zerwać stosunki.
Tę nową lekcję fałszu wypowiedział hrabia z niewypowiedzianą bezczelnością, tak że Sylwanowi, choć zepsutemu wcześnie, twarz krwią się oblała. Obrażony myślą, że go za narzędzie tylko używano, chciał się opierać zrazu, ale namiętność i próżność szeptały w drugie ucho: posłuchaj! Trudna była odpowiedź ojcu na tak jawną radę spodlenia i Sylwan uznał za potrzebne choć dla formy się sprzeciwić.
— Hrabio! — rzekł — toby była nikczemność z mojej strony.
— Nikczemność! słowo! wpadasz w liryzm niepotrzebny. Zważ waćpan, o co tu chodzi: zyskujemy na czasie i ratujemy się od zguby. Zresztą nie radzę panu uwodzić: byłoby to podłością; chcę tylko, byś się poumizgał, nastręczył mu myśl ożenienia, nic więcej. Jeździć możesz do Wulki często, staraj się poprzyjaźnić ze starym, rzuć czasem okiem na córkę: o to tylko cię proszę. Nie przesadzaj gorliwością, bobyś popsuł interes; a w ostatnim razie mamy Wacława na podstawkę.
— A jeśli mi drzwi zamkną przed nosem? — spytał Sylwan, pamiętny ostatniej bytności.
— To być nie może.
— Toby być mogło.
— Nie! nie! Znam ludzi. Kurdesz ma pretensje do rodowitości, do koligacyj, nie osądzi się sam niższym od nas, mogąc dać córce około trzechkroć posagu: myśli pewnie, żeśmy prawie równi... Ładny to grosz trzykroć!
— Spodziewam się, że hrabia nie taksujesz mnie tak tanio.
— Z twojem imieniem, postawą, wychowaniem i główką, kochany Sylwku, — pieszcząco odpowiedział ojciec — powinienbyś wziąć najmniej dwa miljony; ale to później... Nim wyszukamy dla ciebie dziedziczki, któraby Denderów oczyścić mogła, uśpij tego Cerbera Kurdesza.
— Ha! spróbuję! — wybąknął, spuszczając oczy, Sylwek. — Ale za powodzenie nie ręczę.
— Ja ręczę ci za nie! — wesoło rzekł ojciec. — Tymczasem dla pomieszania szyków złym językom w sąsiedztwie i pokazania im, że jeszcze nie ginę, jakby radzi sądzić, za tydzień przypadające urodziny twojej matki obchodzić będę hucznie: spraszam sąsiadów i krewnych, bal daję, jakiego w Denderowie nie widziano, oświecam ogród, sprawiam fajerwerk; z cukrami przyjedzie Dobrzyjałowski. Niech się ze złości i zazdrości popękają!
— To dobrze pomyślano! — rzekł Sylwan. — Doskonale!
Dendera zajaśniał, uśmiechnął się, zatarł dłonie.
— Ho! ho! — rzekł — damy sobie rady.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.