Komedjanci/Część I/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Najstaranniej, jak być może, przystroiwszy się, rotmistrz pojechał świeżuchną nejtyczanką do Denderowa. Wprawdzie hrabina, od czasu jak się dowiedział o złym stanie interesów hrabstwa, znacznie mu się wydawała starszą, jej zalotność nieco zwietrzałą, ale niemniej tytuł, dowcip, wziętość, jakiej powszechnie używała w okolicy, zdobycz tę czyniły jeszcze niezmiernie ponętną. Więcej zapewne było w tem miłości własnej niż innej; ale ileż to gwałtownych namiętności na niej się tylko opiera?
Aż miło było spojrzeć na wózek i zaprzęg rotmistrza: wszystko jak z igły! Nejtyczanka nie była tą prostą bryczką, jakie to niegdyś pod tem nazwaniem chodziły; ale czemś wytwornem jak cacko, wylakierowanem, wyświeżonem, błyszczącem, śliczniutkiem, że, zdaje się, nie do użycia, ale do patrzenia ją zrobiono. Oparta na resorach, ze spuszczoną budką, z kolorowemi latarenkami, wachlarzami, dywanami, wybiciem sukiennem i jedwabnem, wyglądała na koczyk i tyle co on kosztowała. Cała rzecz, że rotmistrzowi, jako kawalerowi i tężyznie, nie uchodziło jeździć koczykiem, a wolno było używać nejtyczanki. Cztery szpaki jabłkowite, rzekłbyś, rodzeni bracia, choć na różnych kupione jarmarkach, rwały się z krakowskich chomątów z biało-czerwonemi płatami. Z kozła powoził fornal, przerobiony na krakowiaka sukmaną i czapeczką. W uprzęży, w wózku i koniach widać było dawnego wojskowego, tak to ślicznie utrzymane i ze znajomością rzeczy zdawało się dobrane. Chłopaczek, zkiepska po węgiersku wyczupurzony, siedział na koźle przy woźnicy, wyprostowany jak pod miarą.
Nim się rotmistrz wybrał, nim dojechał, nim groblę w Denderowie przebył, szarym już mrokiem stanął pod karczmą, gdzie dopiero wdziawszy wonny frak i poprawiwszy ostatecznie włosy, powolnie ku dworowi zmierzał. Droga wiodła ponad samym ogrodem: furtka od niego wychodziła na gościniec; mijając ją, pan Powała ujrzał hrabinę, która wyglądała i zdawała się go wzywać; wysiadł więc i, odesławszy konie wołyńskim zwyczajem do karczmy (bo tu nigdzie gościnnej stajni, choćby z próżnemi żłobami nie znajdziesz), powitał ją z dosyć smutną miną. Smutek rotmistrza niezmiernie różnie dawał się tłumaczyć.
Hrabina była sama; sama jedna przechadzała się po ogrodzie, właśnie jakby na niego czekała. Pan Powała miał prawo wielce z tego być dumnym: bo któż na jego miejscu nie wziąłby to na rachunek rodzącego się przywiązania, zwłaszcza po pierwszych wyznaniach? A na tym właśnie stopniu był z hrabiną.
Ubrana czarno, wykwintnie, ale skromnie i bardzo do twarzy, miała minkę zafrasowaną, także i smętną, może dlatego, że wiedziała, jak jej było ze smutkiem ładnie, może, iż istotnie czuła w sobie niepokonany smutek. Uśmiechem porozumienia powitała rotmistrza i podała mu rękę po angielsku, długo jej nie cofając, w sposób niezmiernie znaczący. Dłonie ich splotły się uściskiem gorącym.
— Daruj mi pan to wezwanie, to prawdziwe szaleństwo, — rzekła cicho i jakby osłabłym głosem — ale tak potrzebowałam pociechy, tak byłam smutna i cierpiąca... Czuję teraz, żem zrobiła dzieciństwo...
— Także się to nazywa?
— A! jeśli nie gorzej jeszcze! Cóżby świat powiedział?
— Żem przyjechał na herbatę, żem panią spotkał w ogrodzie... nic naturalniejszego.
— Chodźmy, chodźmy!...
Ale choć iść mieli, nie śpieszyli wcale: rotmistrz był w rozczuleniu i wielkiej razem niepewności, jak sobie postąpić; hrabina zadumana; ruszyli krokiem, zastanowili się, milczeli.
— Wiesz pan o naszych kłopotach — dodała pocichu hrabina ze spojrzeniem łzawem.
— Nie wiem. Coś słyszałem, ale mi nikt nie mógł dokładniej objaśnić, a bajek jest tyle.
— Zdaje się, że mąż mój wiele stracił przez nieostrożność.
— Więc to prawda?
— Niestety, prawda! i strata, niezbyt znaczna, inne za sobą może pociągnąć.
Rotmistrz w tej chwili pomyślał o swoich trzydziestu tysiącach, zląkł się trochę, żeby i one pociągnione nie były, ostygł nieco. Hrabina o nich nie wiedziała podobno, bo choć Smoliński je wspomniał, nie uważała, co mówił. Milczeli.
— Któż wie, może na czas będę musiała wyjechać z Denderowa. Ta myśl, — dodała, egzaltując się teatralnie — myśl ta najwięcej mnie boli...
— Mógłżebym pochlebiać sobie? — z żołnierska odezwał się rotmistrz nietęgim konceptem.
Ona spojrzała tylko na pana Powałę i westchnienie wymowne miało dokończyć, czego nie dopowiedziały usta.
— Kto wie, — szeptała — może się już nierychło zobaczymy.
Było to widoczne wezwanie do czułego pożegnania. Rotmistrz, poczciwe człeczysko, choć kochać nie umiał inaczej, tylko po wojskowemu, a pierwszy raz wdał się w romans tego rodzaju, uczuł się poruszonym w sposób wcale nowy; szukał słów na wypowiedzenie swego sentymentu i znaleźć ich nie mógł, a co gorsza, że nie wiedział, czy się godziło być zuchwałym, czy należało być tylko rozczulonym i jak skończyć, aby to było przyzwoicie i z dobrym tonem.
— Wierz mi pani, — rzekł, zdobywając się nareszcie — że ja na tem najwięcej cierpię, ale to być nie może, to być nie może, państwo nie odjedziecie.
— To będzie zależeć od niego, on stanowi o tem.
„On“ — jak zawsze — był to mąż, bo panie zbyt są delikatne, by inaczej jak tą peryfrazą męża wspomniały wobec kochanka.
Szli powolnie ku domowi, ale tak powolnie, tak noga za nogą! Hrabina była melancholijnie wzruszona i tak osłabiona uczuciem, że ciągle chwytała rękę rotmistrza, by się na niej zeprzeć; nareszcie na pierwszej ławce raczej upadła pod brzemieniem uczucia, niżeli usiadła. Ławkę tę otaczała dokoła cienista altana. Rotmistrz w coraz większej niepewności stanął przed nią, nie wiedząc, co począć z sobą w tem tak nowem dla siebie położeniu; nie mógł w żaden sposób zdecydować się, jak postąpić, jak cieszyć i jak kochać. Romanse francuskie i przypomnienia wojskowe latały mu po głowie, radząc coraz inaczej; między młotem a kowadłem, całkiem zdawał się na przeznaczenie i na losy.
— Prawdziwie, to szaleństwo! — szeptała pocichu hrabina. — W moim wieku przywiązanie tak występne, tak gwałtowne, a tak próżne i bez nadziei.
( — Rotmistrzu, — wołał romans francuski — pal strzelistą odpowiedź!).
— Zawsze jest nadzieja — rzekł posłuszny natchnieniu rotmistrz, przyciskając do ust jej rękę.
(To radziły wspomnienia).
— Jaka nadzieja? — spytała nieostrożnie pani.
(Romans podszepnął:)
— Nieopisana, nieokreślona, lecz jest.
(Wspomnienia doradziły się przybliżyć i rękę uścisnąć wyraziście, z zapałem).
— Dla występnych! — zawołała hrabina.
— Występek cały jest moim tylko... — mówił romans przez usta rotmistrza.
— Nie, nie! ja to stokroć winniejsza jestem. Najlepszy z mężów... Zdradzam najlepszego z mężów: ale są przywiązania tak niepohamowane... a takiem właśnie jest moje. Nic nie mając przed sobą prócz przepaści, lecę w przepaść; gdybyż choć podział uczucia był mi nagrodą!
Cała ta mowa była tak wyraźna, że kto inny na miejscu naiwnego rotmistrza, obałamuconego świeżem czytaniem romansów starych, byłby nie potrzebował komentarza do niej; ale pan Powała sadził się na czystą sentymentalność i odciął się wykrzyknieniem tylko.
— Pani! więc wątpisz o mojem uczuciu! — zawołał, podnosząc głos. — Godziż się! godzi się... mamże przysięgać, jakież mam złożyć dowody, ach!
To mówiąc, z porady starego romansu, rzucił się po staroświecku głupiusieńko na kolana, bo przypomniał sobie, że w książkach często bohaterowie padają na kolana przed swemi kochankami i, złożywszy ręce do uroczystej przysięgi, już się ją wyrzec zabierał, gdy Zygmunt-August Dendera, małżonek, ukazał się we drzwiach zacieniowanej altany.
— Brawo! rotmistrzu! — rzekł z przyciskiem — brawo! Dziękuję ci, że panią pocieszasz tak wymownie: grajcie dalej starą komedję, ja nie przeszkadzam.
To mówiąc, gdy hrabina już, krzyknąwszy, mdlała, zbliżył się do rotmistrza i szybko dodał:
— Biegaj po wodę, trzeźw ją, to twoja rzecz, a potem przychodźcie na herbatę, bo już ją podawać kazałem.
I z uśmiechem Mefistofila niespodziany świadek odszedł, jak przybył, niepostrzeżony, pocichu, dyskretnie.
Jak przybył hrabia, nietrudno wytłumaczyć. Śpieszył on do domu już dla pochwycenia ze Słomnik, co się pochwycić mogło, już dla podtrzymania swej opinji i kredytu, sobie tylko właściwemi środkami. Był już na wzgórzu panującem okolicy, gdy rotmistrz jechał ku dworowi; kazał zwolnić kroku, zamierzywszy sobie zrobić niespodziankę obojgu państwu, i w chwilę po kochanku wsunął się tąż samą furtką do ogrodu. Resztę już wiemy. Wysłuchał on całej rozmowy, nawet owego przymiotnika: „najlepszy z mężów“, na który rozśmiał się w duszy. Któraż z żon, co zdradzają, nie szafuje tym czułym przymiotnikiem? Ileż to razy aniołem się nawet nazywa dla kochanka nieszczęśliwy małżonek, w chwili właśnie, gdy wszystko dowodzi, że innegoby sobie życzono? O! nieodgadnione serce ludzkie, o biedne my słabe istotki!
Położenie rotmistrza i hrabiny było nie do opisania... Pierwszy, zbity z tropu obojętnością męża, nie wiedział znowu, co począć; druga, zemdlawszy dla oka, przemyślała, co ma z sobą zrobić. Całe życie doskonale granej komedji na tej jednej scenie melodramatycznej stracone zostało. Wahała się, czy ma zaraz odjechać do matki, czy męża przepraszać, czy stawić mu się ostro i twardo, z wyrzutami i zuchwałem odbiciem wymówek? Rotmistrz w dobrej wierze ją trzeźwił, gdy sam najmocniej potrzebował otrzeźwienia, bo był jak obłąkany. Ledwie oczy poczęła otwierać, gdy hrabia, który o kilka kroków tylko odszedł, zawrócił się ku nim i znowu przybliżył.
— Kochana hrabino, — rzekł — nadto masz doświadczenia, żeby mdleć dla takiej fraszki; nadewszystko nie potrzeba z tego robić historji i zwracać na siebie oczu ludzkich. Proszę panią z sobą i ty, rotmistrzu, musisz nam towarzyszyć.
Powała milczał, zakąsywał wąsy i wargi; spodziewał się bowiem wyzwania, wyrzutów, pojedynku, pobicia może i awantury, w którychby był w swoim elemencie, ale nigdy tak pogardliwego chłodu, takiej zimnej obojętności, na którą wcale nie był przygotowany. Żaden romans francuski nie przychodził mu w pomoc na takie dziwne położenie; bo nowszych nie czytał, a w starych inaczej się te sceny odegrywać zwykły.
— Ludzie cię widzieli, gdyś wchodził, — szepnął mu hrabia — jesteś uczciwy człowiek, nie róbże, proszę cię, awantury, chodź z nami, a o reszcie rozmówimy się potem.
To rzekłszy, mdlejącej hrabinie podał rękę i, raczej wlokąc ją niż z nią idąc, zmierzał ku pałacowi.
— Rotmistrzu, — mówił — proszę o codzienny humor; pani także chciej odzyskać wesołość i przytomność przy najlepszym z mężów. Ludzkie oczy! ludzkie oczy! Zmiłujcie się państwo, nie malujcie głupstwa gorszego niż pierwsze!
Więcej niż słowa hrabiego pomogło przybycie Cesi i Sylwana, którzy ulicą śpieszyli ku nim. Jakby cudem hrabina odzyskała przytomność, żywość, swobodę; rotmistrz trochę odwagi, a hrabia, który się ani na chwilę nie zmieszał, powitał syna:
— Spotkaliśmy się z ukochanym rotmistrzem u drzwi ogrodu i, najosobliwszym trafem, hrabinę także niedalekośmy znaleźli: macie więc mnie, dzieci kochane, i gościa miłego razem.
Rotmistrz się witał, jak po żarzących węglach stąpając; hrabina tymczasem wyrwała się, prosząc, by mogła pójść przodem kazać przygotować herbatę, i znikła. Cesia poszła za nią, mężczyźni zostali sami.
— No, już wiecie zapewne, — odezwał się swobodnie hrabia, rzucając okiem na rotmistrza, któremu cygaro Sylwana dało zajęcie i minę jaką taką — wiecie o mojej stracie?
— Słyszeliśmy — wycedził rotmistrz przez zęby.
— Ha! cóż robić! Odrobię się na czem innem; zażył mnie oszust, to prawda, ale ja mu odpłacę! Zresztą klucz Słomnicki w piaskach po większej części, grunta liche, lasy wyniszczone i strata mniejsza, niżeli się zdaje. Nim sekwestr przyjdzie, doreszty smołę wyrobię, wytnę i wysączę, co się tylko da wycisnąć.
— Zawsze... — rzekł rotmistrz, czując potrzebę coś powiedzieć — zawsze... — i zatrzymał się.
— Zawsze żal, bez wątpienia; ale dla mnie to mniej znaczy. Gdybym chciał, wykupiłbym Słomniki: mam trochę grosza.
Rotmistrz zrobił wielkie oczy.
— Znalazłbym kredyt — kończył hrabia.
Rotmistrz jeszcze się więcej wytrzeszczył.
— Ale to lichota, — dokończył Dendera — niema co o tem myśleć.
Sylwanowi lżej się zrobiło, widząc, że ojciec tak lekko traktował klucz ten i swoje nieszczęście; weselszy poszedł na górę, kręcąc wąsa.
Nie będziemy wam malowali sceny przy herbacie, której hrabina przytomna być musiała, choć doprawdy wartaby była odwzorowania dla wiekuistej pamięci. Rotmistrz, jak tylko przyzwoitość dozwoliła, począł się zaraz wybierać do domu, a hrabia jak najczulej wstrzymywał go, zapraszał, żegnał i wsadził nareszcie do nejtyczanki, głośno życząc dobrej nocy. Sam natychmiast wszedł do pokoju hrabiny.
Byli całkiem sami: ona siedziała w kąciku milcząca, on chodził po pokoju zwycięski, pogodny i całkiem pan siebie.
— Nareszcie — rzekł po chwili namysłu — dwudziestokilkoletnia komedja nasza skończyła się.
Hrabina ust nie otworzyła: studjowała położenie swoje i chciała się przygotować do nowej roli.
— Czasby już dać pokój — kończył mąż — tym ryzykownym jesiennym miłostkom; dzieciom to szkodzić może na sławie i mnie nie pomaga. Dotąd, muszę pani przyznać, miałaś wielki takt we wszystkiem, dziwię się, że szerokie ramiona głupiego rotmistrza mogły panią tak dalece obałamucić, żeś zwykłą straciła rozwagę i ostrożność.
— Proszę nie szydzić przynajmniej, hrabio, jeśli nie litość, jeśli nie szacunek...
— Litość i szacunek! Szacuję tylko wysoki jej rozum, lituję się bardzo nad panią; lituję się nawet oddawna, widząc, że pani wiek, ani doświadczenie nie mogą jej powściągnąć od niepotrzebnych rozrywek. Cóż u licha! trzeba sobie przypomnieć metrykę!
— Jest to pierwszy mój błąd... jeśli to błędem nazwać się może...
— Pierwszy czy ostatni, o tem mnie wiedzieć, hrabino — rzekł mąż. — To pewna, że pierwszy odkryty najaw fatalnie; na inne, a wierz mi pani, że je mógłbym policzyć, przez szpary patrzałem...
— Śmiesz to powiedzieć?
— Chceszże pani, bym liczył i dowody składał?
— O! tak się pastwić! to niegodnie!
— Jakbyś się pani gorzej i niegodniej nie pastwiła nade mną. Myślałaśże, iż to choć obojętnego nie boli? Ale wracam do rzeczy. Zawsze sądziłem, że to się przecie kiedyś skończyć musi, ale widzę, że czterdzieści kilka lat nawet nie są rękojmią mojej spokojności.
— Cóżem winna! cóżem winna! upamiętaj się pan! — zawołała hrabina.
— Jakto, pani?
— Tak jest! Powiedz mi, jaka moja wina?
Hrabia osłupiał i na chwilę zamilkł.
— Wina? — rzekł. — Pani nie wiesz jeszcze?
— Mogłażem zabronić mu kochać i oświadczać się?
— A prawda! — ze śmiechem zawołał Dendera. — To ja jeszcze winienem cię przeprosić, nie obwiniać. Wina i niema winy — dodał szydersko. — Jesteś aniołem! cha! cha! — Ale wnet zmienił głos: — Dość, mówię, tych komedyj. Nie jestem i nie byłem nigdy ślepy; musiałem nim być, póki tylko mogłem, ale basta! dosyć! Widziałem wszystko, przebaczałem częściej niż drudzy; nareszcie przebrało się cierpliwości i pobłażania.
— Więc się rozstańmy...
— Ba! jakby to było doskonale, gdyby to być mogło!
— To być musi.
— To być nie może. Dzieci nasze byłyby zgubione i pani z niemi. Żona moja nawet posądzona być nie powinna, a przynajmniej, jeśli ją posądzają, niech to tylko będą posądzenia, niech nikt nie ma prawa powiedzieć: oto dowody. Odtąd więc racz pani słuchać: dość tych młodości powrotów, romansów i intryg, lub... lub... ręczę pani, że źle bardzo skończymy.
— Śmiesz mi grozić!
— Grozić? nie; ale co mówię, to spełnię do joty. Mogłem darować chociażby winnej, lecz upokorzonej, lecz wyznawającej swą winę żonie, bo takie wyznanie dowodzi żalu, każę się spodziewać poprawy; ale nie przebaczę dumnej a występnej. Całą rozmowę pani z rotmistrzem powtórzyć mogę, bom ją doskonale słyszał. Sądzę, że nie mniej piękne co do stylu i treści były jej ciche szepty wieczorne z panem Hermanem, z panem Juljanem, z panem...
Hrabina dostała gwałtownych spazmów i padła na kanapę bezprzytomna; hrabia bryznął jej na twarz kilka kropel wody, otrzeźwił, a gdy powoli oprzytomniała, dodał bardzo zimno:
— W oczach ludzi i dla świata będziemy, czem byliśmy: bardzo a bardzo kochającem się małżeństwem, bo świat o niczem wiedzieć nie powinien. C’est de rigueur. Zresztą będziemy dla siebie odtąd obojętni i obcy jak starzy znajomi, co już tajemnic nie mają. Dobranoc pani. Jeślibyś chciała odjechać do siebie, — dodał, zawracając się ode drzwi — wolno; ale nie zaraz; musimy wprzód naprawić złe, jakie uczynić może rozgłos o konfiskacie, odżywić mój kredyt, zamknąć usta nieprzyjaciołom... potem... nie mówię... Samodoły są na jej usługi.
Ukłonił się i odszedł.
— A rotmistrz — rzekł, wychodząc z uśmiechem do siebie — nie będzie mi się mógł teraz o swoje 30.000 upominać. Byłaby to z jego strony ogromna niedelikatność, otóż już pierwsza wygrana. Prawdziwie jestem niewdzięczny: czynię wymówki i grożę, gdy powinienbym dziękować. Pierwszy to romans mojej żony, który mi się na coś przydał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.