Koncert ósmej kompanii

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Koncert ósmej kompanii
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KONCERT ÓSMEJ KOMPANII.



Wszystkie bataliony z dzielnicy Marois i z przedmieścia św. Antoniego obozowały tej nocy w barakach, pobudowanych przy ulicy Domesuil.
Już od trzech dni korpus Ducrota bił się na wyżynach Champigny, a my tworzyliśmy niby rezerwę.
Nie może być nic smutniejszego, niż to biwakowanie na bulwarach poza miastem, otoczonych kominami fabryk, pozamykanemi przystaniami, opuszczonymi warsztatami, w tych niewesołych dzielnicach, oświetlonych tylko gdzieniegdzie sklepami handlarzy win. Nic bardziej mrożącego, bardziej nędznego, niż te długie baraki z desek, ciągnących się na ubitej, twardej, suchej ziemi grudniowej, z małemi okienkami, źle dopasowanemi, i zawsze otwartem i drzwiami; te dymiące lampy, przyćmione mgłą, jakby jakieś latarnie na otwartem powietrzu. Niepodobieństwem jest tam ani czytać, ani spać, ani siedzieć. Trzeba było wymyślać jakieś gry ulicznikowskie, ażeby się rozgrzać: bić w podeszwy rękami, jak to robią dzieci, biegać dokoła baraków. Ta głupia bezczynność tuż prawie obok pola walki, była czemś tak denerwującem, haniebnem! Szczególniej noc! Jak tylko kanonada ucichała, czuć było, że się tam wysoko przygotowuje druga okropna serya; od czasu do czasu, kiedy ognie elektryczne oświetliły tę część Paryża, widać było milczące oddziały zgromadzone na brzegach trotuarów, inne znowu posuwały się ulicą, tworząc swą zbitą masą jak ciemne jakieś pokrycie, zdawało się, że ludzie czołgają się po ziemi, tak wydawali się małymi wobec tych wysokich kolumn na placu Tronowym.
Siedziałem cały zmrożony, zatracony jakiś w tej nocnej ciemności olbrzymich bulwarów, kiedy ktoś do mnie powiedział:
— Chodźcie-no do ósmej kompanii... zdaje się dają tam koncert...
Poszedłem. Każda z naszych kompanii miała swój barak. Należący do ósmej był lepiej od innych oświetlony i napchany ludźmi. Świece, zatknięte na końce bagnetów, paliły się dużym płomieniem, przyćmionym czarnym dymem, który słał się też na głowach wszystkich tych robotników z twarzami ordynarnemi, zniszczonemi od pijaństwa, chłodu, zmęczenia i tego snu w postawie stojącej, od którego człowiek staje się bledszym i jeszcze bardziej zmęczonym. W jednym kącie spała markietanka z otwartemi ustami, skręcona w kłębek na ławce przed swoim stołem, zastawionym próżnemi butelkami i brudnemi szklankami.
Śpiewano.
Kolejką, jak wypadało z roli, panowie amatorowie wychodzili na estradę, sporządzoną naprędce w głębi sali, pozowali, deklamowali, drapowali się w swoje kołdry, na wzór tego, co widzieli w melodramatach.
Odnalazłem tam te głosy chrapliwe, drżące, które dają się słyszeć w głębi pasażów w dzielnicach robotniczych, pełnych krzyku dzieci, wiszących klatek, bud hałaśliwych. Słyszeć te śpiewy przy akompaniamencie stuku narzędzi, młotów i hebla, doznaje się przyjemnego wrażenia, ale tu, na tej estradzie było to śmiesznem i rozdzierającem serce.
Najprzód ujrzeliśmy robotnika myśliciela, mechanika z długą brodą, który śpiewał o niedoli proletaryatu.
Bie-e-e-dny prole-e-ta-ryat... o... o... — wywodził głosem gardłowym, w którym czuć było całą gniewność świętej Międzynarodówki.
Potem wystąpił drugi, nawpół senny, który śpiewał nam sławną piosnkę o »Kowalu«, ale takim znudzonym, powolnym, płaczliwym tonem, jakby to była jakaś kołysanka...
To jest kanalia... dobrze więc!... jestem nią...
Podczas, gdy tak zawodził, słychać było sapanie upartych śpiewaków, którzy wyszukiwali sobie kąta i mrucząc, odwracali się od światła.
Nagle jasność jakaś błysnęła w szczelinach między deskami, aż zbladły czerwone płomienie świec. W tej samej chwili głuchy huk wstrząsnął barakiem, za tym inne jeszcze bardziej głuche i bardziej oddalone i zagrzmiała jakby kaskada tonów, milknąca powoli na wzgórzach Champigny. Bitwa rozpoczęła się na nowo.
Ale panowie amatorowie kpili sobie z walki.
Ta estrada, te cztery świece, obudziły w tym tłumie jakieś nizkie instynkty komedyantów. Trzeba było widzieć, jak pilnie śledzili ostatnie kuplety, jak z ust do ust przechodziły słowa romansu. Nikt więcej nie czuł zimna. Ci, którzy byli na estradzie i którzy z niej schodzili i ci, którzy czekali na swą kolej — wszyscy z pieśnią romansową na ustach byli rozczerwienieni, spoceni, mieli oczy błyszczące. Próżność rozgrzewała ich.
Były tam nawet znakomitości dzielnicy: jakiś tapicer poeta, który pragnął zaśpiewać piosnkę swojej kompozycyi pod tytułem »Egoista« z przyśpiewką »Każdy dla siebie«, a ponieważ miał jakąś wadę w języku, wymawiał więc tak: egoifta, kawdy dla siebie. Była to satyra na mieszczan pasibrzuchów, którzy wolą zawsze siedzieć w ciepłym kącie swego domowego ogniska, niż wstąpić w szeregi walczących. Nigdy nie zapomnę dobrodusznej twarzy owego bajkopisa, jego kepi, nasuniętego na uszy, z podpinką na podbródku i podkreślania wyrazów, kiedy ciskał nam swoją przyśpiewkę ze złośliwym akcentem:
Kawdy dla fiebie... kawdy dla fiebie...
Tymczasem działa także śpiewały, dołączając swój bas głęboki do trelów kartaczownicy. Śpiewały one o rannych, umierających z zimna w śniegu, o konających na zboczach gór w kałużach krwi zmarzniętej, o padających na oślep pociskach, o czarnej śmierci, która przybywała ze wszystkich stron w ciemnościach nocy... A koncert ósmej kompanii szedł swoim porządkiem!...
Teraz mieliśmy rozmaite facecye. Jakiś stary błazen z wywróconemi oczami i czerwonym nosem dreptał na estradzie przy szalonem tupaniu nóg, biciu brawo i okrzykach »bis«. Głośny śmiech z tych plugawości rozweselał twarze mężczyzn. Markietanka zbudziła się nagle ze snu, ściśnięta w tłumie, pożerana oczami przez wszystkich, pokładała się także ze śmiechu, a stary ciągnął dalej okropnym głosem:
Dobry Bóg, piany jak...
Nie mogłem wytrzymać dłużej. Wyszedłem. Nadchodziła moja kolej stać na warcie, ale tem gorzej, bo teraz właśnie czułem potrzebę przestrzeni szerszego powietrza; poszedłem więc przed siebie daleko aż do Sekwany. Woda wydawała się zupełnie czarną, na wybrzeżach było pusto.
Ciemny, nieoświetlony Paryż zasypiał w ognistem kole. Błyskawice wystrzałów armatnich migały dokoła, a łuny pożarów ukazywały się jedna za drugą na wyniosłościach. Nagle tuż blisko przy mnie odezwały się jakieś ciche, naglące głosy, zupełnie wyraźne w zimnem powietrzu. Słychać było czyjś przyspieszony oddech i dodawanie odwagi...
— O! hissa!...
Głosy raptownie ucichły, jakby w zapale jakiejś wielkiej pracy, która pochłania wszystkie siły.
Zbliżywszy się do brzegu, rozpoznałem przy słabym blasku, jaki bije zawsze od najczarniejszej nawet wody, małą kanonierkę, która ugrzęzła przy moście i którą starano się zepchnąć z mielizny.
Latarnie, poruszane uderzeniami fali, zgrzyt lin okrętowych, które ciągnęli marynarze, wykazywały opadanie wody, cofanie się, wszystkie ciężkie trudy tej walki ze złą wolą rzeki i ciemnej nocy...
Dzielny statek! jak go niecierpliwiły wszystkie te opóźnienia! Ze wściekłością bił kołami po wodzie, kotłując ją na miejscu. Nareszcie po największym wysiłku udało się go popchnąć naprzód. Zuchy chłopcy!... Kiedy tak prostą drogą podążali na pole walki, które ich ku sobie wzywało, olbrzymi okrzyk: »niech żyje Francya« odbił się echem o most.
O! jak dalekim od tego był koncert ósmej kompanii!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.