<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Turkos Komuny
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




TURKOS KOMUNY.



Był to mały cymbalista tyralierów arabskich. Nazywał się Kadur, pochodził z plemienia Dzendel i należał do tej garstki turkosów, którzy się dostali do Paryża z armią Vinoy. Od Wissemburga do Champigny odbył całą kampanię, przebiegając po polach bitwy, jak zwiastun burzy, ze swemi grzechotkami żelaznemi i swoją derbuką (bęben arabski) tak prędko, tak żwawo, że kule nie mogły go trafić. Ale kiedy nadeszła zima, mały bronzowy afrykanin, który poczerwieniał w ogniu armatnim, nie mógł przyzwyczaić się do spędzania nocy na warcie, do nieruchomości wśród śniegu. To też pewnego styczniowego poranku znaleziono go nad brzegiem Marny ze zmarzniętemi nogami, skostniałego od zimna. Długo potem pozostawał w ambulansie i tam go widziałem po raz pierwszy.
Smutny i cierpliwy jak chory pies, spoglądał dokoła siebie łagodnym wzrokiem. Kiedy mówiono coś do niego, uśmiechał się, pokazując białe zęby. To było wszystko, co mógł zrobić, bo języka naszego nie rozumiał i zaledwie znał sabir, gwarę algierską, złożoną z języków prowansalskiego, włoskiego i arabskiego, pstrych wyrażeń, nagromadzonych dowolnie, jak muszelki na wybrzeżu morskiem.
Jedyną rozrywką jego była derbuka. Od czasu do czasu, kiedy się nudził, przynoszono mu ją do łóżka i pozwalano grać, ale nie bardzo głośno, przez wzgląd na innych chorych. W tedy jego biedna twarz, taka czarna i zamglona, tak pozbawiona życia, w żółtawem świetle dnia, przy tym smutnym krajobrazie zimowym, który widać było z ulicy, ożywiała się i wykrzywiała w takt do poruszeń rytmicznych. Niekiedy bębnił do ataku i wtedy białe zęby jego błyskały w dzikim śmiechu; albo też wygrywał muzułmańską pobudkę poranną i wtedy oczy jego zachodziły łzami, nozdrza się rozszerzały: w tym ckliwym zapachu ambulansu, wpośród mnóstwa flaszek i kompresów, widział lasy Blidahu, obciążone pomarańczami, i małe maurytanki, wychodzące z kąpieli w białych zasłonach i woniejące werbeną.
Tak upłynęło dwa miesiące. W Paryżu zaszło wiele nowego, ale Kadur nie wiedział o tem. Słyszał tylko, jak pod oknami przechodziły oddziały zmęczone, bez broni, słyszał turkot armat, przewożonych od rana do nocy, potem dzwony na trwogę, kanonadę... Z tego wszystkiego rozumiał tylko to jedno, że wojna trwała ciągle i że on mógłby się już bić, ponieważ nogi były wyleczone. Nareszcie wyruszył ze swoim bębnem na plecach na poszukiwanie swego oddziału... Nie długo szukał. Przechodzący powstańcy odprowadzili go na plac. Po długich wypytywaniach, kiedy nic nie można było od niego wyciągnąć, prócz tylko bono beret macache bono, skończyło się na tem, że dyżurny generał dał mu dziesięć franków, konia od omnibusu i zatrzymał go w swoim sztabie. W sztabie tym była ciekawa zbieranina: czerwone kapoty, płaszcze polskie, huzarki węgierskie, bluzy bawełniane majtków, złoto, aksamit, szamerowania. Turkos w niebieskiej kamizelce, wyszywanej żółtem, w turbanie, ze swą derbuką za plecami dopełniał tej maskarady. Szczęśliwy z należenia do tak pięknej kompanii, upojony słońcem, kanonadą, chodzeniem po ulicach, obfitością broni i mundurów, przekonany zresztą, że to jest wojna przeciwko Prusakom, która dalej trwała, tylko prowadzona w sposób swobodniejszy, żywszy — ten zbieg został zamieszany, sam nie wiedząc o tem, do tej wielkiej bachanalii paryskiej i stał się znakomitością chwili. Wszędzie, gdzie się pokazał, powstańcy okazywali mu radość i podziwiali go. Komuna była tak dumna z posiadania turkosa, że się nim popisywała, pokazywała, chełpiła się nim, jak kokardą czerwoną. Dwadzieścia razy dziennie posyłano go z placu na pole walki, z pola walki do ratusza. Tyle już słyszeli o tem, że ich marynarze nie są prawdziwymi marynarzami, artylerzyści prawdziwymi artylerzystami. Ten przynajmniej jest niewątpliwym turkosem. Ażeby się o tem przekonać, dość było podziwiać przezorną zwinność młodej małpy i całą dzikość tego małego ciała, poruszającego się na dużym koniu w fantazyjnych podskokach.
Czegoś jednak brakowało Kadurowi do szczęścia. On wolałby bić się, mieć do czynienia z prochem. Ale na nieszczęście podczas komuny, tak samo, jak za czasów cesarstwa, główne sztaby nie zawsze przyjmowały udział w walce. Po odbyciu biegania i parady, biedny turkos spędzał czas na placu Vendôme, albo w podwórzach ministeryum wojny, w bezładnych obozowiskach, pełnych baryłek z wódką, zawsze napoczętych, beczek słoniny z odbitemi dnami, wśród szalonych pohulanek, w których czuć jeszcze było wygłodzenie się podczas oblężenia.
Nie mogąc, jako wierny muzułmanin, brać udziału w tych orgiach, Kadur trzymał się na uboczu, ponury i cichy wykonywał w kąciku swoje religijne obmywania, swoje kus-kus z garścią kaszy; potem, po odegraniu krótkiego kawałka na derbuce, otulał się w swój burnos i zasypiał gdzieś na ganku przy płomieniu biwaku. Pewnego majowego poranku turkosa obudziła straszna strzelanina. Ministeryum było w poruszeniu. Biegano, uciekano. Machinalnie zupełnie turkos zrobił to samo, co inni, skoczył na konia i podążył za sztabem. Na ulicach słychać było nawoływanie trąbek, bataliony powstańcze pędziły w nieładzie. Widocznie działo się coś nadzwyczajnego... Im więcej zbliżano się do nadbrzeży, wystrzały były głośniejsze, zamieszanie coraz większe. Na moście Zgody Kadur zgubił swój sztab. Trochę dalej odebrano mu konia, był potrzebnym dla jakiegoś żołnierza w kepi, naszyłem ośmioma rzędam i galonów, któremu pilno było zobaczyć, co się dzieje w ratuszu. Turkos rozwścieklony począł biedź w stronę toczącej się bitwy. Biegnąc nabijał swój karabin i szeptał ciągle: Macach bono Brissien... zdawało mu się, że to Prusacy weszli.
Już kule świstały dokoła obelisków wśród zieleni Tuilleries. Na barykadach przy ulicy Rivoli mściciele Flourens’a zawołali nań: »Hola turkosie, turkosie«. Było ich nie więcej nad dwunastu, ale turkos sam wystarczał za całe wojsko...
Dumny, widoczny zdała, jak chorągiew, stoi na barykadach i walczy krzycząc, skacząc pod gradem kartaczy. Na chwilę zasłona z dymu, unoszącego się nad ziemią, przerzedziła się w przerwie pomiędzy dwiema kanonadami — wtedy turkos ujrzał mnóstwo czerwonych spodni, tłoczących się na polu Elizejskiem. Potem znowu wszystko się zmieszało. Pomyślał, że mu się wydaje i wziął się dalej do roboty. Nagle na barykadzie umilkło. Ostatni artylerzysta zniknął po daniu ostatniego strzału. Turkos nie ruszał się z miejsca. Zaczajony, gotów do skoku, przygotował odpowiednio swój bagnet i oczekiwał na spiczaste kaski. Nadeszło wojsko liniowe... Przy głuchym odgłosie kroków żołnierzy, idących do ataku, oficerowie krzyczeli:
— Poddaj się!
Turkos na chwilę osłupiał, potem rzucił się ku nim ze strzelbą do góry.
Bono, bono Francese!
Przedstawił on sobie w swej dzikiej wyobraźni, że to było owo wojsko, przynoszące oswobodzenie, wojsko Faidherbe’a albo Chanzy’ego, na które tak dawno czekali Francuzi. Jakże był szczęśliwy, jak śmiał się do nich swymi białymi zębami!
W jednem mgnieniu oka barykada była zajęta przez żołnierzy. Otaczają go, popychają.
— Pokaż twój karabin.
Jego karabin był jeszcze gorący od wystrzałów.
— Pokaż twoje ręce.
Jego ręce były czarne od prochu. Biedny turkos pokazywał je z dumą, zawsze z dobrym uśmiechem.
Wtedy popchnięto go do muru i zabrzmiały wystrzały...
Umarł, nie rozumiejąc, co się stało...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.