<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O, leżało mi sie jak królowi! Nigdy w życiu nie wylegiwał sie ja tyle: leże sobie, a oni chodzo wkoło, jak przy jajku, na dybkach, półciszkiem, o zdrowie pytajo, skwarki podtykajo, sieduch podstawiajo jak sralowi. Handzia Kazikiem nazywa, kaziuje, kazikuje, choć tylko Kaziukiem był ja u niej bez lat dziesięć.
Królowanie królowaniem, a co ja sie nacierpiał, tylko mnie i Panu Bogu wiadomo. Żebro mnie wyszło i coś pękło w kulszy, chiba kość sie nadłupała, bolało od najmniejszego ruszenia sie, od dychania nawet. Uczycielka naparła do szpitala mnie wieźć, do miasta, abo choć doktora przywieźć z Suraża, ja na to, że doktora może przywieźć, ale sobie. Ona: Po co mi doktor? Ja: A pogadać sobie wieczorem, o książkach, o miastowym życiu. Ucichła, patrzy się pod nogi, wie, że ja wiem!
Tak po prawdzie, to zdychać sie chciało, a z tej przyczyny, że żyć sie nie chciało. Drzewo leżało przez ogrod aż na droge, droge zagradzało, póki Ziutek z Handzio czuba nie upiłowali. Upiłowali, odciągnęli, droge dali. A jeść to sie przeważnie rybe jadło, dzieci pełnymi koszami nosili z rzeki płoć, jazia, szczupaka, okońki, rzeka przemieniała sie w sadzawki. Nie mog ja tego nijak sobie przedstawić: tego, że rzeki nima, prawie nima! Tato przyłazili znadwora zgłupiałe: Po Marcinowej Jamie, mówio, dzieci brodzo i majtkow nie zamoczo!
Po Marcinowej Jamie? Toż jo mało kto zgruntował!
Tak, półpłaczo tato, po Marcinowej Jamie, po Stawisku, po Gaju, ryby leżo w błocie jak w oleju, zdychajo w słońcu, Boże, Boże, była rzeka, nima rzeki! Słucham i nie wierze: że zalewy wyschli wierze, że mała rzeczka, że Mazurowe koryto, że chlapa za wierzbo też jakoś uwierze, ale że duża rzeka zgineła? Jakto, Narwi ni ma? Jakże może Narwi nie być!
Naszej nima, mówio tatko, wybałuszywszy sie, dziw że im oczy na podłoge sie nie sypio, naszej nima. Mówio, że ostała sie tylko ta, co płynie koło Strabli, przez Zawyki. A wszystkie poboczne gałęzi pousychali. Z Hołowczańskich moczarow zrobiło sie błoto, Ciekuńska topiel przemienia sie w rzeczke, Kowalskie grzęzawy też zeschli sie w rzeczke: z całego Rozgnoju ostało sie trochu wody mięż Uhowem i Bokinami.
Handzia rybe smaży i na oleju, i gotuje krupniki, i suszyć probuje. Rybo śmierdzi i w chacie, i za chato i chata.
A do Strabli możno wozem jechać jak po klepisku! mówio tato.
Ale czy prawda, że i Topielko suche?
Gadajo, że suche, błoto obsiadło i sucho.
I co oni w tych Bokinach zrobili?
Tam progi byli. A oni podobno wzieli rozkopali te progi mięż gorami. Nu i progow nima i bagno spłyneło.
Choroba, jak oni w wodzie kopali, dziwi mnie: A co z naszymi łąkami?
Te wyższe podsychajo. Ale już na szlamach trawa pokazuje sie, jeszcze rzadka, ale rośnie nawet ładnie.
I czyje bedo te nowe łąki?
Nie wiadomo, ziemlomiery obmierzajo.
To nie wyjechali?
Ha, jeszcze dwoch przyjechało!
Młode, stare?
Same młode.
A żeb ich małanka popaliła! To wy naprawde mowicie, że już rzeki nima? Nijak nie moge przedstawić sobie widoku na kurhan, że sie wody nie odbijajo! Chce do okna wstać, ale dzie tam, plecami ruszyć nie moge. Póki moje oczy nie widzieli, wierze i nie wierze. Matkoboska, to my już nigdy, tatu, nie pojdziem po rybe z brodniami? Z kłomlami?
Nie! Chiba wezme połamie! Abo spale!
Nie łamcie, może jeszcze co odwróci sie? A pola, jak na polach?
Pod kurhanem rośnie po staremu, ale od łąkow jęczmieni marniejo. Tak samo koniuszyny, konopi. Pódsychajo.
A żeb ich, tych dobrodziejow, spaliło! Że to nima na nich kary!
Nie bojś, mówio tato, Pambóg im szykuje gościne, już tam w piecach dla nich palo.
I bioro tatko różaniec, ale popaciorkujo trochu, znowuś wzdychajo: Mnie co tam, wzdychajo, ile mnie zostało, ale co z wami? Co z dzieciami? Boże zmiłuj sie!
Boże, Boże, a co święte? dycham: Pouciekali! Chiba prawde gadał Pioter, że Pambóg coraz starejszy.
Ludziom rozumy mieszajo sie. Co ciebie naszło, że ty klona ścioł?
At!
Jakże święte drzewo ścinać?
A jakie ono święte.
A nie pokarało?
Okaleczyło, bo zapatrzył sie.
A czemu zapatrzył sie? W zwyczajne drzewo nie zapatrzyłby sie. Wiesz jak teraz chata wygląda z nadwora? Łysa. Jak pół sraki.
Handzia w polu siedziała, len pleła, warzywo, oborywała z Ziutkiem kartofli. Uczycielka czasem siadała z nami: przypodchlebiała sie, ale ni tatko, ni ja za bardzo z nio nie rozmawiali.
Może dać panu książke? dopytuje sie: Poczyta pan sobie.
Nie umiem!
To może ja poczytam na głos?
Nie chcę.
Ale trochę, na próbę?
Kiedy ja naprawde nie chce paninych książkow! Przez te panine książki Taplary czort wzioł!
Nie wziął, nie wziął, pociesza słodziutko, teraz dopiero żyć zaczniecie! Tyle nowych łąk, nowej ziemi! Do świata blisko, łatwo!
A cóż tam dobrego w tym świecie? krzywio sie tato: Judasz na Judaszu.
A jacy znowu judasze! źli sie ona. Porządni pracowici ludzie!
Porządni?! Uch, usiadby ja teraz, żeby jej krzyknąć prosto w oczy: Porządni? Już raz nam pani opowiadała o tej porządności! Już ja wiem, jaka ona, ta porządność!
I chce dodać: porządność, ale do góry nogami, taka, że baba na chłopa włazi, a chłop jak baba na plecach leży, ale w pore gębe zamykam.
Owszem, ciągnie ona, ale w oczy nie patrzy: inne obyczaje tutaj, inne gdzie indziej. Ale myślicie, że tylko wasze życie święte?
I książke odmyka.
Odwracam oczy na ściane, na muchi patrze jak po glince łażo, ona czyta o jakichś panach, jak na koniach jado, ścigajo sie, strzelajo niedźwiedzia, potem jeden między nimi staje, gra.
Odwracam głowe do ściany, bo nie chce tego fiubździu słuchać. Co ona wie, co o naszym życiu ona wie, jak tylko raz z nami przezimowała, między stołem a szkoło, nawet czterech por nie widziała! A ja trzydzieści razy, a tato siedymdziesiont, a może i osimdziesiont razy obeszli wiosne, lato, jesień, zime, i to nogami i rękami w błocie, w piachu, w rzece, w śniegu, w słomie, w gnoju! A co ona wie choćby o gnoju? O podrzucaniu słomy, dojeniu, cierpliwym przez krowy udeptywaniu, o soku, o zapachu, czy ona z raz gnoj wywalała? Ładowała na fure? Siedziała na furze, spodniami na gnoju, czy wie co za radość. Ściągała gnoj na zagony, wie jak pola pachno, kiedy gnoj wożo? Rozrzucała kiedy gnoj palcami! Ona nawet widłami brzydziłaby sie! Przyorywała? Bronowała? Siała? Chodziła podglądać, jak wyłażo białe czubeczki? Jak przeczerwieniajo sie? A potem przezieleniajo? Jak sie listki wywijajo, potem kłos, jak kłos rosuje? Jak pole pod sierp bieleje? Jak z gnoju ziarka sie zrobili?
A ona mi tu fiubździu czyta o jakichś alegantach i pańskich pieskach w kaftanikach!
I do tego w boku łupie, aż w oczach ciemnieje! Odwracam głowe i pytam wprost:
Na co pani żyje? To tu, to tam, to z tym, to z tamtym? Dzie panine dzieci? Dzie panina ziemia? Panine krowy? Świni? Kury? Panina rzeka, panina chata, panine drzewo? Dzie?
Nic nie gada.
Mało, że sama nima, to i drugim zabiera! Dzie nasza rzeka? Kto klon zmarnował? Komu ryby przeszkadzali!
Ależ panie Kaźmierzu, zaczyna tłumaczyć sie, wystraszona, czy to ja was niszcze? Ja tylko ucze pisać i czytać.
At, co tu gadać. Wszystkie wy dobre!
I już nie odzywam sie więcej. Posiedziała, podumała i poszła. I przestała zaczepiać.
Noco leżał ja jak baba: od ściany, żeby chorego boku żonka nie trąciła, bo boli. Przysuwa sie, odsuwa, kręci sie z dópy na dópe, nogo po łydce mnie szoruje. Co z tego, kiedy kloc ze mnie, drgnąć nie moge. Za ściano tamta poskrzypuje łóżkiem, czerwiec, krew babom sie burzy, a ja, ech wyszło: dwie baby w domu, jedna gruba, druga cieńka i nie moge z żadno! O, teraz to i do tamtej ja by sie dobrał, żeby zdrowy był, a co! poszedby do niej w nocy, Jej Bohu poszedby, toż nie odepchnełaby taka, uch, wysmulałby ja jo, bladziuszke, trochu inaczej niż tamten pizdryk!
A Handzia kolanami grzebie. To mówie: Jak tak chcesz, to leź na wierzch.
Ja na wierzch?
A co!
Jak?
A odsuń pierzyne, ja na środku sie ułoże.
Co ty!
Leź, mówie, już mnie napaliło, już widze tamto, co pod lampo było: Nałaź!
Wstydze sie.
Kogo? Dzieci śpio, tato śpio. A tamta nie słyszy. A jak i posłyszy, to co? Takie ogierowe koryto!
Co ty Kaziuk!
Nu właź, mówie!
Ale tak nie możno!
Czemu?
Ja tak nigdy jeszcze.
To zaczniesz.
Nie!
I odwraca sie plecami. I nie wiadomo czemu popłakiwać zaczyna, chlipie po cichutku, pochlipuje.
Czego beczysz?
Ona nic, chlipie.
Czego beczysz?
Za Jadzio.
Ot, tobie masz, przypomniała! Ona dawno tam, dzie jej dobrze.
Ja chce znowuś.
Co?
Nu, zaciężyć.
Zaciężysz, nie bojś. Bedziesz jeszcze miała tego dobrego, aż za dużo.
Ale ona mowi, żeby więcej nie rodzić: troje jest, starczy.
Jaka ona?
Uczycielka.
O, psiapara, jak to wszędzie nos wtyka! Sama rucha sie jak krolica, a komu odradza!
Nie odradza. Tylko mowi, żeb na pusto.
Na pusto?
A ja chce zaciężyć.
No to właź.
Ale wstydze sie.
Wstydzi sie, cholera!
A zatkaj ty sobie kolanem! mowie zły, no bo psiamenda jedna zacznie, napali, a potem ze wstydem wyjeżdża!
Tak męczył sie ja do pół czerwca. Po Antonim trochu chodzić zaczoł, na razie po chacie, wieszawszy sie rękami na ścianach. Potem z kija ładne kulaske wystrugał i z czasem na gumno wyszed. A jak zaczoł na słońcu przesiadywać i po ziemi chodzić, to już z dnia na dzień letczało.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.