<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Kontrabanda broni
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 15.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


John Raffles w Afryce

John Raffles i Charley Brand byli właśnie tymi pasażerami, luksusowego brytyjskiego statku, którzy hojnie opatrzyli na drogę trzech niemieckich rozbitków i dali im swój adres w Zanzibarze.
Tajemniczy Nieznajomy nie chciał jechać bezpośrednio do Beiry, aby nie wzbudzać podejrzeń. Obecność jego w tym zapadłym portugalskim porcie, mogłaby się wydać niektórym osobom conajmniej dziwna. Postanowił więc nie jechać tam bezpośrednio, a wylądować najpierw w innym miejscu.
Tego samego dnia, w którym Hans Damp oraz jego dwaj towarzysze otrzymali od właściciela hotelu rozkaz szukania innego noclegu, Raffles wykupił bilety na duży statek, należący do Arabów. Żaglowiec ten udawał się prosto z Zanzibaru do Beiry.
Nasi dwaj przyjaciele byli jedynymi Europejczykami na pokładzie. Kapitan i pierwszy oficer byli Arabami. Marynarze zaś byli Murzynami z pobrzeża. Raffles i jego sekretarz otrzymali kapitańską kabinę. Po półtorej doby, spędzonej na morzu, zaczęli się nudzić. Podróż była monotonna i czas dłużył się bez końca. Poczęli więc z nudów studiować budowę stateczku, którym jechali.
Wąska drabinka prowadziła z pokładu do wnętrza okrętu. Odrzucili klapę, która przykrywała otwór i gotowali się do zejścia na dół. W tej samej chwili nadbiegł kapitan.
— Biali panowie lepiejby zrobili, gdyby zostali na górze — zawołał podnieconym głosem. — Bardzo brzydko pachnie tam w środku. I gorąco, bardzo gorąco... Czarni nie są zbyt czyści i nie brak tam insektów!
Tajemniczy Nieznajomy zorientował się odrazu, że kapitan ma specjalne powody, aby nie pozwolić im zejść na dół.
— To nic nie szkodzi kapitanie — odparł. — Jesteśmy przyzwyczajeni do czarnych i znamy ich dobrze.
— Mimo to, grozi wam niebezpieczeństwo... Podczas ostatniej mej podróży ośmiu Murzynów z pośród mej załogi zmarło na dżumę.
— Bardzo smutne, bardzo smutne — odparł Raffles. — Ale nie wierzę w to zupełnie. W każdym razie postanowiłem zwiedzić wnętrze pańskiego okrętu.
Kapitan zorientował się, że nic nie odwiedzie Rafflesa od jego zamiarów. Zrobił więc dobrą minę do złej gry i rzekł:
— Dobrze. Będę w takim razie towarzyszył panom.
Na to Raffles nic nie mógł odpowiedzieć.
— Nie rozumiem cię Edwardzie? — szepnął do niego pocichu Charley Brand. O wiele przyjemniej przecież zostać tu na pokładzie na świeżym powietrzu, niż schodzić tam w dół. Ciemno, cuchnie i nic nie widać....
Raffles zaśmiał się.
— Czy wierzysz naprawdę w brednie tego Araba?
Gotów jestem założyć się o wszystko co chcesz, że ten kolorowy gentleman posiada poważne powody, aby nikt z białych nie wtykał niepotrzebnie nosa do wnętrza jego okrętu. Dlatego też muszę koniecznie sprawdzić co się tam dzieje.
Zeszedł pierwszy. Za nim zaś zsunął się powoli Charley Brand i kapitan.
Gdy Charley Brand stanął na międzypokładzie zatkał energicznie nos.
— Goddam! — ależ tu cuchnie. — Chyba tego nie wietrzono od początku świata. Lampa naftowa, zawieszona na sznurze, oświetlała wnętrze czworokątnej salki, przypominającej trochę pomieszczenie dla załogi na statkach europejskich. Raffles zauważył, ciężkie metalowe obręcze, przybite do podłogi i ściany.
Do obręczy tych przymocowane były łańcuchy zakończone kłódkami.
— Hallo — zawołał do Araba. — Co to takiego? Do czego służą te łańcuchy? Czy handluje pan murzynami? Wie pan przecież, że handel ludźmi jest zabroniony? Arab uderzył się w piersi i zawołał:
— Na proroka! Allah jest wielki a ja jestem jego skromnym sługą. Niechaj Synowie Pustyni wypiją krew z moich żył i niechaj szakale rozszarpią moje mięso, jeśli od czasu, kiedy jestem kapitanem tego statku, to jest od piętnastu lat choć jeden niewolnik był tu przykuty.
Tajemniczy Nieznajomy nie zwracał najmniejszej uwagi na zaklęcia Araba. Nastawił uszu: jakieś jęki i zduszone krzyki dochodziły z tylnej części międzypokładu. Trudno było się zorientować skąd głosy te dochodziły. Raffles wyciągnął z kieszeni elektryczną latarkę.
Powoli i ostrożnie omijając leżące na ziemi koła i łańcuchy, Raffles począł się posuwać w stronę tylnej części międzypokładu. Znalazł tam dwuch Murzynów herkulesowej budowy, związanych jak zwierzęta w niewygodnych pozycjach ze skrępowanymi rękami i nogami. Nie mogli się ani ruszać, ani wyprostować, ani usiąść.
— Cóż to za ludzie? — zapytał ostro Raffles kapitana.
Arab uderzył się w piersi, wyciągnął ręce do nieba i zawołał:
— W imię Proroka! Massa, to są dwaj buntownicy, dwaj skazańcy, którzy uciekli z Beiry i zostali złapani w Zanzibarze. Zadaniem moim jest doprowadzenie ich do Portugalczyków w Beirze.
Lord Lister nie wiedział w pierwszej chwili co ma odpowiedzieć bezczelnemu Arabowi. Czuł, że trzeba tu coś zrobić. Nie mógł przecież zostawić tych ludzi w stanie w jakim się znajdowali. Nie mógł pozwolić, aby aż do chwili przybycia do Beiry traktowano ich gorzej niż zbrodniarzy. W Beirze mógł dopiero sprawdzić, ile prawdy mieściło się w opowiadaniu Araba.
Stanął przed kapitanem i rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu.
— Kapitanie, jestem oficerem angielskim. Pan należy do terytorium znajdującego się pod władzą Anglików i musi pan być posłuszny prawom angielskim. W Anglii nie wolno traktować ludzi jak zwierzęta, nawet jeśli są przestępcami.
Jeden z czarnych, który rozumiał trochę po angielsku, zawołał:
— Massa nie wierzyć arabskiemu psu, to kłamca! Kupił somalisów i chce ich sprzedać na rynku,
— Psie przeklęty! — zawył kapitan.
Silnym kopnięciem w twarz chciał zmusić swą ofiarę do milczenia.
Raffles chwycił Araba wpół i odrzucił go tak silnie do tyłu, że uderzył się o ścianę. Tajemniczy Nieznajomy pochylił się wówczas nad związanymi Murzynami, wyjął z kieszeni pęk wytrychów własnej fabrykacji i otworzył kłódki, na które zamknięte były łańcuchy.
Zanim Arab zdołał odzyskać przytomność (uderzył się bowiem mocno głową o ścianę) Raffles zdążył uwolnić obydwuch murzynów. Biedacy rzucili mu się do stóp i całowali jego ręce z wdzięcznością.
Arab spoglądał ze zdumieniem na tę scenę. W żaden sposób nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że Europejczyk zdołał zdjąć łańcuchy z jego ofiar. W duszy przekonany był, że pasażer jego obdarzony był nadprzyrodzonymi właściwościami.
Nie podniósł głosu nawet wówczas, gdy lord Lister, posuwając przed sobą obu czarnych, wyprowadził ich na pokład. Tajemniczy Nieznajomy wyciągnął się wygodnie na leżaku a dwaj niewolnicy usiedli obok niego na ziemi.
John Raffles kazał im przynieść wody do picia i coś do jedzenia. Obydwaj rzucili się łapczywie na wodę i jadło.
Wówczas Raffles wezwał do siebie kapitana. Kapitan znikł jednak w tajemniczy sposób nie chcąc zetknąć się z potężnym europejczykiem. Zamiast niego wszedł pierwszy oficer.
— Kapitan jest chory — rzekł. — Ja go zastąpić.
— All right — rzekł Raffles. — Powiedź twemu kapitanowi że go wysadzę na pokład pierwszego spotkanego angielskiego wojennego okrętu. Spotkamy się jeszcze i wówczas doczeka się on właściwej kary. I nie tylko on ale również ty i cała twoja załoga. Wszyscy handlujecie „czarnym towarem“. Zapoznacie się z łańcuchami, znajdującymi się na angielskich statkach wojennych.
Pierwszy oficer uciekł, skowycząc jak zbity pies. Mamrotał pod nosem jakieś przekleństwa, których Raffles nie zrozumiał i którymi przejął się nie wiele.
— Moim zdaniem pozostała nam jeszcze cała noc i dzień, aż do przybycia do Beiry — rzekł Tajemniczy Nieznajomy do Charley Branda. Sytuacja, w której się znajdujemy nie należy do najłatwiejszych. Jeden z nas musi stać na straży, podczas, gdy drugi będzie spał. Sądzę, że nie od rzeczy będzie uzbroić naszych somalisów, bronią, która znajduje się w naszych bagażach.
John Raffles zwrócił się do tego z somalisów, który rozumiał trochę po angielsku.
— Jak się nazywasz?
— Bukana — odparł czarny z błyskiem wdzięczności w oczach. —
— All right — rzekł Tajemniczy Nieznajomy. — Słuchaj więc Bukana tego co ci powiem: Arab i jego ludzie są teraz naszymi najbardziej zaciętymi wrogami.
Czarny wyprostował się i przeciągnął jak olbrzymi kot.
— Non Massa. Bukana i Setivo (tu wskazał na swego towarzysza) potrafią zabić wszystkich Arabów i wszystkich negrów i wrzucić ich do wody. My jesteśmy z Somali i należeliśmy do przybocznej straży wielkiego wodza Somalistów.
John Raffles udał się do kabiny i po chwili wrócił niosąc dwa karabiny.
Marynarze widząc broń w rękach uwolnionych Murzynów ukryli się w drugiej części pokładu.
Nawet sternik opuścił swe stanowisko i statek pozbawiony kierunku kołysał się na falach.
W pewnej chwili wysoka fala zalała prawie cały pokład. Raffles zdał sobie wówczas sprawę z niebezpieczeństwa jakim grozi zejście sternika z posterunku. Daremnie szukał załogi: ani jeden z ludzi nie śmiał pokazywać się na pokładzie. Eskortowany przez Bukanę udał się na dziób okrętu, gdzie część załogi się schroniła.
Tajemniczy Nieznajomy potrafił rozmawiać z ludźmi półcywilizowanymi, mającymi respekt dla siły fizycznej. Wszedł do ich kryjówki i zawołał tonem nieznoszącym sprzeciwu:
— Psy nędzne, czy wrócicie natychmiast do swojej roboty? Czy też chcecie zapoznać się z kulami mego rewolweru.
Słowa te wywarły piorunujący efekt.
Przerażeni marynarze ruszyli na pokład. Sternik zajął swe stanowisko i w kilka minut później statek wziął swój właściwy kurs, na Beirę.
Noc minęła spokojnie.
Załoga oraz obydwaj Arabowie, nie śmieli ruszyć Rafflesa oraz jego towarzyszy. Dniało już. Do południa na okręcie panował spokój. Około południa można już było dostrzec z pokładu Beirę. Raffles począł przygotowywać swe bagaże. Charley Brand, znajdujący się wówczas na pokładzie, zdziwił się niepomiernie, że marynarze na rozkaz sternika poczęli zwijać żagle, jakkolwiek okręt znajdował się jeszcze w znacznej odległości od Beiry i mieli przed sobą jeszcze kilka godzin jazdy.
Statek zbliżył się nieco do wybrzeża afrykańskiego można już było rozróżnić wyraźnie czarnych i barki rybackie, pływające w pobliżu brzegu. Nagle Charley Brand zauważył, że statek zmienia kierunek. Spojrzał w kierunku steru i spostrzegł, że nie było przy nim sternika. Sekretarzowi nie przyszło nawet na myśl, że mógł w tym kryć się jakiś złośliwy figiel ze strony kapitana. Mimo to Bukana, wymieniwszy kilka słów z Sativo, uderzył Charleya w ramię tak silnie, że odwrócił się przerażony.
— Co się stało? — zapytał. —
Bukana robił wrażenie przerażonego. Mówił częściowo po angielsku, a częściowo w narzeczu Somali. Charley nic nie zrozumiał z tego wszystkiego. Widząc, że jego wysiłki pozostają bez efektu, Somalis począł ze wszystkich sił wzywać wszechpotężnego białego.
Raffles zjawił się natychmiast.
— Te psy zostawiły nas samych na statku... Musimy umrzeć — zawołał w obłędnym strachu.
Wskazał ręką na morze:
— Odjechali sami.... My nic nie widzieć. Oto łódź!
John Raffles spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał w oddali barkę wielkości łupinki orzecha. Była to istotnie łódź ratunkowa statku. Kapitan i załoga spuścili ją na wodę pokryjomu i uciekli.
Raffles skierował się spiesznie w stronę steru, ażeby wyprowadzić statek z prądów, które ciągnęły go w stronę lądu. Koło obracało się w jego ręku tak lekko, że począł podejrzewać, czy czegoś nie uszkodzono w sterze. Pochylił się aby sprawdzić. Spojrzał na drut łączący maszyny ze sterem. Był przecięty. Statek płynął bez steru. Z każdą sekundą zbliżał się coraz bardziej do niebezpiecznych skał. Raffles dostrzegał nawet gołym okiem białą pianę, rozbijającą się u śmiercionośnych skał.
Bukana przybiegł za nim do steru. Spostrzegł dzieło zniszczenia dokonane przez bandytów i wrócił szybko do swego towarzysza, który pozostał przy Chafleyu Brandzie. Obydwaj wszczęli ożywioną rozmowę. John Raffles nie wiedział co robić, aby uniknąć katastrofy. Statek zdawał się być skazanym na zagładę. Raffles powrócił do swego sekretarza i poprosiwszy go o papierosa rzekł:
— Well, mój chłopcze. Kto wie, co może stać się z nami lada chwila. Sądzę jednak, że mamy dość czasu, aby wypalić dobrego papierosa. Pal więc go z szacunkiem.
— Czy sądzisz naprawdę — odparł Charley, — że wyprawa do Afryki skończy się... hm... tutaj na tych skałach?
— Mój drogi, powinno nam być wszystko jedno, gdzie się nasze podróże kończą, — odparł Raffles z uśmiechem.
Spojrzał nagle w kierunku Somalisów. Jeden z nich wdrapał się na główny maszt i ześlizgnął się teraz jak małpa po sznurach. Następnie obydwaj czarni poczęli ciągnąć z całych sił sznury i żagle... wielki żagiel rozwinął się wspaniale. Murzyni wydali okrzyk radości.
Zbawczy żagiel wydymał się na wietrze. Statek zwrócił się w bok i następnie począł płynąć w kierunku odwrotnym. Skały pozostały daleko w tyle. Bukana zbliżył się do lorda Listera, z podziwem przyglądającego się temu zwrotowi.
— Bukana i Sativo poprawili żagle, które zbrodniarze przecięli. Bukana zna się na żaglach. Bukana dobry żeglarz. Bardzo szybko być teraz w Beira.
Noc. już zapadła, gdy zbliżyli się do portu w Beirze i zarzucili kotwicę. Mimo ciemności na brzegu zauważono ich przybycie. Kilka barek, a między nimi żaglówka z zielonym światełkiem na maszcie, zbliżyło się do nowoprzybyłych.
Na żaglówce płynął jakiś Arab, który wołał już z daleka:
— Czy to Tolkano z Zanzibaru?
— Prosimy na pokład sir — odparł Raffles. — Mam panu do powiedzenia coś bardzo ciekawego.
— Kim pan jest? — zapytał Arab. — Pragnę mówić z kapitanem.
— Prosimy na pokład — powtórzył Raffles. — Niech się pan zbliży. Zrzucimy panu drabinkę. Ja jestem kapitanem.
Arab zwrócił się w stronę towarzyszących mu ludzi. Rozmawiali z sobą przez chwilę z ożywieniem. Następnie dał jakiś znak i mała barka z zielonym światłem oraz inne łodzie, szybko zawróciły do portu.
— To są łotry tej samej kategorii co ci, których mieliśmy na naszym okręcie — rzekł Raffles. — Co nas to zresztą obchodzi. Urządzimy sobie teraz z naszych prywatnych zapasów małą angielską kolacyjkę. Następnie zapalimy doskonałe cygara.
W godzinę później Raffles, Charley Brand i jeden z czarnych spali już snem sprawiedliwych. Natomiast drugi czarny z karabinem, przewieszonym przez ramię, pełnił wartę, jak prawdziwy żołnierz europejski.

Willy Looks i Peter Duschen zamierzali właśnie opuścić swe miejsce obok beczek, gdy Hans Damp wyszedł nareszcie z konsulatu angielskiego... Z daleka począł powiewać ku nim marynarskim beretem.
Jasnym było, że misja Hansa Dampa została uwieńczona powodzeniem.
— Hej towarzysze! — zawołał zbliżając się szybko. — Mamy znów robotę! Jutro rano ruszamy na morze. Ja jako sternik, wy zaś jako majtkowie! W podróż czterotygodniową...
— Do Europy? — zapytał Looks.
Hans Damp włożył swój beret pod pachę i otarł spocone czoło.
— Tego nie potrafił mi nawet wyjaśnić sam konsul — odparł. — Jakiś jego znajomy, zdaje się cudzoziemiec prosił go, aby mu skompletował załogę. Właśnie dlatego gościa mamy pracować.
Wszyscy troje pochylili swoje głowy nad kartą wizytową konsula, na której wypisane było po angielsku. — „Przesyłam panu sternika nazwiskiem Hans Damp i dwuch majtków jako załogę „Iduny“. Sternik Hans Damp może dowodzić statkiem pod własnym nazwiskiem“.
Willy Looks i Peter Duschen otworzyli szeroko oczy:
— Hm, hm. — mruknął Duschen — zostałeś kapitanem? —
— Do diabła! gdybym był wiedział... Nic nie rozumiem z całej tej sprawy? — odparł Hans Damp z zakłopotaniem. — Konsul powiedział mi, że przyjaciel jego stracił kapitana, który zwykle dowodził jego statkiem, i że bierze mnie w charakterze zastępcy aż dopóki nie znajdzie drugiego.

— Jak się nazywa ten armator?
— Ma dziwne nazwisko — odparł Hans Damp. — napisane jest na drugiej stronie karty. Wszyscy trzej pochylili się nad skrawkiem kartonu i przeczytali z trudem „Muharrem Labib Bey.“ Armator.

— Zostaw lepiej to wszystko, mój stary! — zawołał Looks. — Nie podpisuj zobowiązania na wyjazd. To jakaś brudna afera i nie wydostaniemy się z niej.
Powrócili do hotelu, zapłacili grekowi rachunek i położyli się spać. Wieczorem wstali, aby wzorem wszystkich Europejczyków, żyjących w tym klimacie skorzystać z wieczornego chłodu.
Na brzegu stała niewielka łódź, której używają krajowcy.
— W pobliżu znajdować się musi jakiś spory żaglowiec — rzekł Hans Damp. — Wszyscy trzej spojrzeli uważnie w kierunku, gdzie zazwyczaj zarzucały kotwicę okręty.
W tej samej chwili wysoki Arab zbliżył się do nich i przemówił doskonałą angielszczyzną:
— Czy jesteście marynarzami niemieckimi, wyratowanymi z rozbitego okrętu? Dlaczego jeszcze dotąd nie zgłosiliście się w moim biurze? Konsul angielski kazał wam przecież przyjść do mnie.
— Czego u licha tak się o nas dobija? — rzekł Looks. — Czy jesteśmy zobowiązani zgłosić się do niego? Dlaczego chce nas ściągnąć siłą, kiedy za tę cenę może dostać najlepszych marynarzy.
— Nie chcieliśmy pana niepokoić, w nocy, sir — rzekł Hans Damp.
Zapadł już zmrok i Arab nie mógł dostrzec w ciemnościach niechętnych min dwuch pozostałych marynarzy.
— All right — odparł. — Czekam na was o godzinie siódmej rano. Nie wypuśćcie z rąk tej okazji!
Pozdrowił ich po arabsku i wsiadł do łodzi. Dwaj Murzyni usiedli przy wiosłach. Łódź odpłynęła od brzegu.
— Ten czarny typ wygląda, jak stara małpa — rzekł Looks.
Umilkli i poczęli wpatrywać się w morze. Ich bystre oczy dostrzegły w oddali sylwetę dużego żaglowca.
— Jakiś okręt stoi w porcie — rzekł Willy.
— To nie jest okręt europejski — rzekł Peter. Można to poznać po maszcie. Będzie to chyba arabski.
Minęło pół godziny, gdy mała barka z zielonym światłem powróciła do wybrzeża.
Marynarze przyglądali się z ciekawością tej scenie. Spostrzegli, że Arab był niesłychanie zdenerwowany i mówił coś żywo z ludźmi, którzy mu towarzyszyli. Klął na czym świat stoi i wymyślał swym czarnym.
— Niech mnie diabli porwą, jeśli to nie mój okręt — krzyczał. — Stało się coś niezwykłego. Trzeba będzie wrócić tam z ludźmi odpowiednio uzbrojonymi.
Arab oddalił się wraz z swymi ludźmi. Peter Duschen, zwracając się do swych kolegów rzekł:
— Słyszeliście towarzysze. Ten pies arabski chce jutro siłą wziąć statek. O ile zrozumiałem, na pokładzie znajdują się biali, ponieważ mówił o „niewiernych psach“. Mam dla was pewną propozycję. Wsiądźmy do ich barki i uprzedźmy o wszystkim ludzi, znajdujących się na pokładzie statku. Hans Damp siądzie przy sterze. W ciągu pół godziny dopłyniemy z pewnością do żaglowca.
— To mi się podoba — odparł Willy Looks. — Może znajdziemy robotę na pokładzie?
Trzej marynarze, nie namyślając się dłużej, wskoczyli do barki. Hans Damp wprawnymi ruchami wyprowadził z pomiędzy zdradliwych skał barkę. Gdy ominęli już przeszkody obrali kierunek prosto na okręt.
Był to ten sam, na którego pokładzie znajdował się Raffles wraz z Charley Brandem. Barka zbliżyła się do dziobu.
— Hallo kim jesteście i czego chcecie? — odezwał się niski głos Murzyna. —
— Czy macie mi coś ważnego do powiedzenia?
Był to Bukana, sprawujący straż na okręcie. Z głosu i sposobu ubrania poznał odrazu, że miał przed sobą białych ludzi.
Charley Brand i Raffles spali w kabinie, strzeżeni przez Sativo, który położył się jak pies przed drzwiami.
Bukana obudził swego towarzysza, wyprostował się żywo i chwycił strzelbę.
— To nic — rzekł Bukana. — Bądź spokojny. To Europejczycy, którzy chcą rozmawiać z Massa.
Zapukał do drzwi kabiny. Po kilku chwilach wyszedł Raffles, trzymając rewolwer w ręce. Zanim wysunął się Charley Brand. — W kilku słowach somalis poinformował ich o nowym wydarzeniu. Tajemniczy Nieznajomy wychylił się za burtę.
— Hallo! Czego chcecie? — zapytał ku nocnym gościom.
Peter Duschen i Willy Looks drgnęli ze zdumienia. Przez chwilę zadawali sobie pytanie czy nie śnią. Gdy wreszcie Raffles raz jeszcze powtórzył pytanie, Peter Duschen odparł:
— Do pioruna! Przecież jechaliśmy z panem na pokładzie tego samego okrętu, gdy zostaliśmy wyratowani po katastrofie!
Raffles poznał odrazu trzech marynarzy:
— Tak, to ja! Czy macie mi coś do powiedzenia?
— Oczywiście — odparł Peter. — Musimy jednak wejść na pokład. Sądzę, że trzeba będzie powiedzieć pańskim obu negrom, aby złożyli broń i nie celowali jej tak bez przerwy w naszą stronę. O przypadkowy strzał nie trudno...
Raffles zaśmiał się i wydal somalisom rozkaz aby pomogli marynarzom dostać się na pokład.
— Rzućcie linę — zawołał Hans Damp.
Po przymocowaniu łodzi, marynarze wdrapali się na pokład i przywitali serdecznie z Rafflesem.
Raffles z radością uścisnął ich spracowane dłonie. Zaprosił ich do kabiny. Gdy usiedli zapytał, co ich sprowadza o tak późnej porze?
— Przyszliśmy, aby pana ostrzec, że te łotry arabskie planują jutro zbrojny napad na pana i chcą odebrać panu okręt. Gdyśmy to usłyszeli powiedzieliśmy sobie, że musimy pana ostrzec.
— Czyście wiedzieli, że to ja znajduję się na tym okręcie?
— Nie — odparł Hans, który mówił za siebie i za swych towarzyszy — Podsłuchaliśmy rozmowę Arabów. Zrozumieliśmy, że na pokładzie okrętu znajdują się Europejczycy. Dlatego też przybiegliśmy zaraz.
— Jesteście porządni chłopcy — rzekł Raffles — Gdyby wszyscy biali tak sobie pomagali wzajemnie, lepiejby się nam wiodło w koloniach. Czy znacie nazwisko właściciela tego statku?
— Naturalnie — rzekł Hans. — Jest nim Arab nazwiskiem Muharrem Bey.
Raffles gwizdnął przeciągle z radości. Było to nazwisko figurujące w telegramie nadanym przez Harrisona starszego do Harrisona syna. Na adres Muharrema Beya miały być wysłane karabiny.
Willy Looks wmieszał się do rozmowy.
— Jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi Hansa Dampa... Niestety, coś mu strzeliło do głowy i nie chce nas słuchać. Ten Arab, który chciał urządzić napad na pana, zaangażował go w charakterze sternika i pilota. Przyrzekł mu za czterotygodniową podróż wynagrodzenie takie, jakie na statku angielskim otrzymałby za cały rok. Naszym zdaniem, kryje się w tym coś złego. Ale on nie chce o niczem słyszeć i powiedział nam, że jutro rano podpisze kontrakt.
Raffles słuchał z dużym zainteresowaniem.
Żaden z nich nie mógł odgadnąć myśli drugiego. Wreszcie zwrócił się do Hansa Dampa i rzekł:
— Czy Arab dał wam już zaliczkę? Czy was zaangażował?
— Jeszcze nie — odparł Hans Damp. Araba prawie nie znam. Dziś rano udałem się do konsula angielskiego...
— Konsula Harrisona — dodał Raffles.
— Pan go zna? — zapytał Hans Damp zdumiony. — Zdaje mi się, że tak się nazywa.
— Po co byliście u konsula?
— Chciałem prosić go umożliwienie przejazdu do Anglii, mnie i moim towarzyszom. To znaczy prosiłem go o to, abyśmy mogli odpracować na okręcie nasz przejazd.
— Rozumiem — odparł Raffles. — I cóż on na to?
— Obejrzał moje papiery, z których dowiedział się, że pracuję od siedmiu lat jako sternik i oficer pokładowy, i że mam bardzo dobre świadectwa. Zapytał mnie po tym, czy chciałbym zarobić grubszy grosz. Powiedziałem naturalnie, że tak. To przecież nie wstyd chcieć zarabiać na życie.. Po namyśle konsul powiedział mi, że jeden z jego przyjaciół, kupiec i armator arabski oczekuje w tych dniach sporego żaglowca, którego kapitan zachorował w Zanzibarze. Na pokładzie znajdował się tylko jakiś przypadkowy drugi oficer, którego nie znał dobrze. W tych warunkach Arab nie chciał odbyć z nim długiej podróży, mającej na celu dostawę cennego towaru.
— Pięknie — rzekł Raffles w zamyśleniu. — Czy konsul powiedział wam o jaką podróż chodziło?
— Oczywiście. Okręt miał się udać do dawnych kolonii niemieckich w południowo zachodniej Afryce, zatrzymując się po drodze w porcie portugalskim.
— Co mieliście robić w tym porcie?
— Konsul powiedział mi, że Arab oczekiwał jutro przybycia angielskiego okrętu towarowego, który miał mu przywieźć ładunek. Ładunek ten miano załadować na nasz żaglowiec, poczym mieliśmy ruszyć niezwłocznie w drogę.
Raffles wiedział, czego się miał trzymać. Okręt, na którym się znajdowali był własnością Araba i służył do przemytu broni. Zamyślił się przez chwilę.
— Sami nie rozumiecie jak wielką usługę oddaliście swemu krajowi. Czy konsul chciał również zaangażować obu waszych towarzyszy?
— Oczywiście — odparł Hans.
— Doskonale. Ja i mój przyjaciel zajmiemy miejsca twych towarzyszy. Musimy utrzymać Araba w przekonaniu, że jesteśmy tymi marynarzami, których miał jutro zaangażować.
— To nie jest takie proste, proszę pana, przecież pan nie zna się na pracy maszynisty.
— Bądź spokojny — odparł Raffles. — Będziemy odrabiali zwykłą robotę, która nie wymaga specjalnych wiadomości. A teraz wy dwai — tu wskazał na Willy Looksa i Petra Duschena — zamienicie się ubraniami ze mną i moim sekretarzem. Udacie się następnie do najlepszego hotelu w Beirze i mieszkać tam będziecie przez cały czas naszej nieobecności. Dam wam pieniędzy tyle, ile będziecie potrzebowali. Ale przede wszystkim, czy znacie konsula angielskiego?
— Nikt nas nie zna — odparł Peter. — Przez cały czas pobytu naszego w Beirze, spaliśmy w nędznym hotelu jakiegoś Greka. Od czterech tygodni nie goliliśmy się. Ody zdejmiemy z twarzy te podłe chwasty — tu pogładził się ręką po gęstym zaroście — nikt nas nie pozna.
— All right — rzekł Raffles z uśmiechem. — Muszę wam jednak wyjaśnić jaki to ma cel.
W kilku słowach opowiedział trzem marynarzom historię z rumuńską bronią i kontrabandą.
— Karabiny mają nadejść najbliższym angielskim okrętem — ciągnął Raffles. Mają być one przeładowane na okręt, na którym znajdujemy się obecnie. Tylko dlatego mam zamiar odbyć tę podróż. Dlatego też wy dwaj będziecie mieszkali w Beirze pod nazwiskiem moim i mego sekretarza przez cały czas naszej nieobecności.

— A to banda łotrów! — zawołał Peter Duschen, nie posiadając się z gniewu. — Powiedziałem to odrazu.
— Śpieszmy się — rzekł Raffles. — Musimy czymprędzej wymienić nasze ubrania. Jutro, gdy Arab zjawi się tutaj znowu, przyjmiecie go uprzejmie. Powiecie mu, że cała załoga się zbuntowała i że ludzie, albo powybijali się nawzajem, albo też wskoczyli do morza. Nie wspominajcie o dwóch somalisach. Oni pojadą ze mną. Wyście nie widzieli ich na oczy. Rozumiecie?

Willy Looks podrapał się w głowę:
— Oby tylko wszystko dobrze się powiodło. — rzekł. — Mam wrażenie, że my nie będziemy potrafili zachować się jak dwaj gentlemani... Tak samo jak panom trudno będzie wytrzymać w skórach marynarzy.
— Kto wie? — rzekł Raffles z uśmiechem. — Może okażemy się doskonałymi majtkami. A teraz pokażę wam moje bagaże i wydam wam potrzebne ubrania. Zostawię wam również to wszystko, co będzie niezbędne w czasie naszej nieobecności.
Udali się do kabiny. John Raffles począł przebierać marynarzy na gentlemanów. Przede wszystkim namydlił im twarze i ogolił starannie, co obydwaj przyjęli z dużym zadowoleniem. Następnie kazał im włożyć elegancko skrojone białe, płócienne ubrania.
Lord Lister zostawił im klucze od swych walizek, aby mieli w razie potrzeby odpowiednią zmianę bielizny. Dał im również papiery: a mianowicie paszport angielski na nazwisko barona Henryka van Geldern, zamieszkałego w Londynie, oraz drugi paszport na nazwisko Charlesa Wrighta.
Obydwaj Anglicy poczęli wciągać na siebie dość obszarpane spodnie i bluzy marynarzy. Gdy Raffles był już kompletnie przebrany. Duschen obejrzał go krytycznym okiem i rzekł:
— Doskonale. Ma się wrażenie, że jest pan od dawna marynarzem!
Raffles zawołał obu Somalisów, którzy przyglądali się tej scenie ze zdumieniem.
— Moje dzieci — rzekł — zabieram was ze sobą na ląd. Będziecie musieli piechotą wrócić do swego kraju. Broń możecie zabrać z sobą. Żałuję, że nic więcej nie mogę dla was zrobić.
Miny obu czarnych przeciągnęły się. Przywiązali się szczerze do swego białego pana. Raffles wpadł na pewną myśl:
— Ile czasu zabierze wam droga powrotna do kraju — zapytał.
Bukana zastanowił się przez sekundę, policzył i rzekł:
— Musimy cztery razy zobaczyć wschodzące słońce. Po tej stronie, po której słońce wstaje, znajduje się kraj Somalisów.
— Mam dla was pewną propozycję. Za dwa lub trzy dni będę płynął wzdłuż wybrzeża somalijskiego. Wy z ziemi musicie dostrzec mój statek, ponieważ ja nie znam żadnego miejsca, w którym możnaby lądować. O ile wiem, cierpicie w swym kraju z powodu częstych napadów Arabów. Dam więc wam tyle broni i nabojów, ile dusza zapragnie. Będziecie mogli wypędzić Arabów z granic waszego kraju.
Oczy czarnych zabłysły wdzięcznością.
Teraz gotujcie się do lądowania. Hans Damp wskoczył do barki i przygotował żagle. Za nim zszedł do łodzi Raffles oraz Charley Brand, zabierając z sobą obu Somalisów.
W kilka chwil później barka płynęła w stronę brzegu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.