Kontrakt ślubny; Pułkownik Chabert/Od tłumacza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od tłumacza |
Pochodzenie | Kontrakt ślubny; Pułkownik Chabert |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znowu historja małżeństwa! Świetny kawaler, piękna panna, oboje młodzi, bogaci, mający wszelkie warunki szczęścia, słowem sielanka! Niejeden powieściopisarz nakreśliłby dzieje tego dojrzewającego uczucia i zakończyłby rzecz postawiwszy młodą parę przed ołtarzem. Otóż, widzieliśmy nieraz, że dla Balzaka świat zdarzeń, świat uczuć, zaczyna się tam, gdzie dla innych on się kończy. Uczynił, w obliczu małżeństwa, to zdumiewająco proste odkrycie, że ono nie zamyka życia, ale je otwiera, że nie jest ani stanem spoczynku ani definitywnem rozwiązaniem, ale stanem czynnym, stanem walki, zmaganiem się dwóch różnych interesów; że harmonja rodzinna bywa powłoką, pod którą kryją się sprzeczności i nienawiści. Dramat dnia powszedniego, to sfera, której Balzac jest odkrywcą i w której jest mistrzem. I czyż dziw, że wszędzie w tym dramacie napotyka pieniądz? I tu, w tem małżeństwie, pieniądz jest nietylko elementem, ale wręcz aktorem dramatu. Balzac stwarza wrażenie mistyki pieniądza. W jego koncepcji życia widzimy jak pieniądz, wymyślony na to aby służył ludziom, staje się ich panem, ujarzmia ich; jak, skombinowany z potężną grą społecznych urojeń, pcha w nieszczęście ludzi, mających, zdawałoby się, wszystkie warunki do szczęścia. Tu, pieniądz ucieleśnia się niejako w osobach dwóch rejentów: gdy młoda para grucha w saloniku, oni, niby jej ironiczne sobowtóry, zmagają się jak dwaj wrogowie, wysilający swą inteligencję aby się wzajem oszwabić i podejść. I Balzac umie owym drobnym walkom dać taką dramatyczną głębię, że pochłania się te najeżone prawniczemi terminami perypetje jak najbardziej pasjonujący romans.
Kontrakt ślubny posiada jeszcze osobliwy tytuł do zaciekawienia balzakistów: mamy w nim przyczynek do jednej z najbardziej zajmujących figur Komedji ludzkiej, de Marsay’a. Ta para przyjaciół, Henryk de Marsay i Paweł de Manerville, to ci sami młodzi ludzie, których, kilkanaście lat wprzódy, oglądaliśmy w Dziewczynie o złotych oczach. De Marsay, to, przy swoich wadach, jeden z tych, którzy umieją być wierni w przyjaźni. Ale u Balzaka nic nie jest zdawkowe; i ten szczegół ma swoje drugie dno. Tam gdzie u Balzaka występuje głęboka przyjaźń męska, tam pozwala się on nam bodaj domyślać odcienia tych uczuć jakie wiązały Vautrina do Lucjana (Blaski i nędze życia kurtyzany). Ten drapieżny dandys nosi niewątpliwie zaród upodobań swego naturalnego ojca, lorda Dudley. Tak, wszędzie Balzac dociera do sekretnego tła uczuć, nawet tam gdzie treść ich jest szczególnie drażliwa. Homoseksualizm, ten motor, który stwarza tak zdumiewające maskarady i tak daleko sięgające transpozycje, ten fenomen stanowiący treść kilkutomowej analizy Prousta, był przedmiotem, którego w owym czasie zaledwie można było dotykać; ale z paru rysów, paru domyślników, można wyczuć jak głęboko Balzak wdarł się spojrzeniem w jego istotę.
I znów w Pułkowniku Chabert mamy historję małżeńską. Ale, o ile terenem Kontraktu ślubnego była codzienność, tutaj znajdujemy się w sferze najbardziej fantastycznej niezwykłości, mimo że jest ona udramatyzowaniem autentycznego faktu. Znów, jak tylekroć u Balzaka, zdumiewa bogactwo materjału. Czegóż tu nie widzimy! Rzut oka na przeobrażenie jakiego terenem była ówczesna Francja, na fantastyczne karjery nietylko mężczyzn ale i kobiet: dawna dziewczyna publiczna, która poprzez napoleońskiego żołnierza staje się jedną z władczyń najświetniejszego monarchicznego towarzystwa. I ów dramat pułkownika Chabert, jeden z łych których tyle musi stwarzać wojna, dramat człowieka-bohatera, który, wróciwszy po latach, widzi że niema już dlań miejsca ma ziemi! I kawa! epopei napoleońskiej, ukazanej nam w jednym błysku. I jeszcze raz owo wnętrze kancelarji adwokackiej, w którem Balzac spędził (i nie nadarmo!) kilka lat za młodu, i w którem streszczają się wszystkie brutalności, wszystkie ohydy społeczeństwa, zgęszczonego w wielką stolicę. Te dwa opowiadania kontrastem swoim jeszcze raz uwydatniają wszechstronność geniuszu Balzaka, w którego rękach jednako twórczym materjałem stawała się zarówno najpospolitsza codzienność, jak i najbardziej patetyczna wyjątkowość życia.