Kontrakt ślubny; Pułkownik Chabert/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kontrakt ślubny; Pułkownik Chabert | |
Wydawca | Biblioteka Boya | |
Data wyd. | 1934 | |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Znowu historja małżeństwa! Świetny kawaler, piękna panna, oboje młodzi, bogaci, mający wszelkie warunki szczęścia, słowem sielanka! Niejeden powieściopisarz nakreśliłby dzieje tego dojrzewającego uczucia i zakończyłby rzecz postawiwszy młodą parę przed ołtarzem. Otóż, widzieliśmy nieraz, że dla Balzaka świat zdarzeń, świat uczuć, zaczyna się tam, gdzie dla innych on się kończy. Uczynił, w obliczu małżeństwa, to zdumiewająco proste odkrycie, że ono nie zamyka życia, ale je otwiera, że nie jest ani stanem spoczynku ani definitywnem rozwiązaniem, ale stanem czynnym, stanem walki, zmaganiem się dwóch różnych interesów; że harmonja rodzinna bywa powłoką, pod którą kryją się sprzeczności i nienawiści. Dramat dnia powszedniego, to sfera, której Balzac jest odkrywcą i w której jest mistrzem. I czyż dziw, że wszędzie w tym dramacie napotyka pieniądz? I tu, w tem małżeństwie, pieniądz jest nietylko elementem, ale wręcz aktorem dramatu. Balzac stwarza wrażenie mistyki pieniądza. W jego koncepcji życia widzimy jak pieniądz, wymyślony na to aby służył ludziom, staje się ich panem, ujarzmia ich; jak, skombinowany z potężną grą społecznych urojeń, pcha w nieszczęście ludzi, mających, zdawałoby się, wszystkie warunki do szczęścia. Tu, pieniądz ucieleśnia się niejako w osobach dwóch rejentów: gdy młoda para grucha w saloniku, oni, niby jej ironiczne sobowtóry, zmagają się jak dwaj wrogowie, wysilający swą inteligencję aby się wzajem oszwabić i podejść. I Balzac umie owym drobnym walkom dać taką dramatyczną głębię, że pochłania się te najeżone prawniczemi terminami perypetje jak najbardziej pasjonujący romans.
Kontrakt ślubny posiada jeszcze osobliwy tytuł do zaciekawienia balzakistów: mamy w nim przyczynek do jednej z najbardziej zajmujących figur Komedji ludzkiej, de Marsay’a. Ta para przyjaciół, Henryk de Marsay i Paweł de Manerville, to ci sami młodzi ludzie, których, kilkanaście lat wprzódy, oglądaliśmy w Dziewczynie o złotych oczach. De Marsay, to, przy swoich wadach, jeden z tych, którzy umieją być wierni w przyjaźni. Ale u Balzaka nic nie jest zdawkowe; i ten szczegół ma swoje drugie dno. Tam gdzie u Balzaka występuje głęboka przyjaźń męska, tam pozwala się on nam bodaj domyślać odcienia tych uczuć jakie wiązały Vautrina do Lucjana (Blaski i nędze życia kurtyzany). Ten drapieżny dandys nosi niewątpliwie zaród upodobań swego naturalnego ojca, lorda Dudley. Tak, wszędzie Balzac dociera do sekretnego tła uczuć, nawet tam gdzie treść ich jest szczególnie drażliwa. Homoseksualizm, ten motor, który stwarza tak zdumiewające maskarady i tak daleko sięgające transpozycje, ten fenomen stanowiący treść kilkutomowej analizy Prousta, był przedmiotem, którego w owym czasie zaledwie można było dotykać; ale z paru rysów, paru domyślników, można wyczuć jak głęboko Balzak wdarł się spojrzeniem w jego istotę.
I znów w Pułkowniku Chabert mamy historję małżeńską. Ale, o ile terenem Kontraktu ślubnego była codzienność, tutaj znajdujemy się w sferze najbardziej fantastycznej niezwykłości, mimo że jest ona udramatyzowaniem autentycznego faktu. Znów, jak tylekroć u Balzaka, zdumiewa bogactwo materjału. Czegóż tu nie widzimy! Rzut oka na przeobrażenie jakiego terenem była ówczesna Francja, na fantastyczne karjery nietylko mężczyzn ale i kobiet: dawna dziewczyna publiczna, która poprzez napoleońskiego żołnierza staje się jedną z władczyń najświetniejszego monarchicznego towarzystwa. I ów dramat pułkownika Chabert, jeden z łych których tyle musi stwarzać wojna, dramat człowieka-bohatera, który, wróciwszy po latach, widzi że niema już dlań miejsca ma ziemi! I kawa! epopei napoleońskiej, ukazanej nam w jednym błysku. I jeszcze raz owo wnętrze kancelarji adwokackiej, w którem Balzac spędził (i nie nadarmo!) kilka lat za młodu, i w którem streszczają się wszystkie brutalności, wszystkie ohydy społeczeństwa, zgęszczonego w wielką stolicę. Te dwa opowiadania kontrastem swoim jeszcze raz uwydatniają wszechstronność geniuszu Balzaka, w którego rękach jednako twórczym materjałem stawała się zarówno najpospolitsza codzienność, jak i najbardziej patetyczna wyjątkowość życia.
Starszy pan de Manerville był to szlachcic normandzki, dobrze znany marszałkowi de Richelieu, który go wyswatał z jedną z najbogatszych panien w Bordeaux. Było to w epoce, gdy stary książę rezydował tam jako gubernator Guyenne. Oczarowany pięknością zamku Lanstrac, uroczej siedziby należącej do jego żony, normandczyk sprzedał swoje dobra w Bessin i zrobił się gaskończykiem. W ostatnich latach panowania Ludwika XV, kupił szarżę majora Straży Bram, i żył aż do r. 1813, przebywszy bardzo szczęśliwie Rewolucję. Oto jak. Pod koniec r. 1790, udał się na Martynikę, gdzie żona jego miała interesy. Prowadzenie swoich dóbr w Gaskonji powierzył uczciwemu dependentowi rejenta, nazwiskiem Mathias, skłaniającemu się wówczas do nowych poglądów. Za powrotem, hrabia de Manerville znalazł swoje posiadłości nietknięte i doskonale gospodarowane. Spryt ten, to był owoc szczepienia gaskończyka na normandzie. Pani de Manerville umarła w r. 1810. Pouczony o ważności interesów marnotrawstwem swej młodości i, jak wielu starców, przypisując im więcej miejsca niż go naprawdę mają w życiu, pan de Manerville stał się stopniowo oszczędny, skąpy i kutwa. Nie pomnąc iż skąpstwo ojców przygotowuje rozrzutność dzieci, nie dawał prawie nic synowi, mimo że ten był jedynakiem.
Paweł de Manerville, wróciwszy pod koniec ô. 1810 z kolegjum Vandóme, pozostał pod władzą ojcowską przez trzy lata. Tyranja, jaką siedemdziesięciodziewięcioletni starzec gniótł swego spadkobiercę, musiała oddziałać na serce i charakter chłopca. Mimo iż nie pozbawiony odwagi fizycznej, która w Gaskonji jest niejako w powietrzu, Paweł nie śmiał walczyć z ojcem; stracił ową zdolność oporu, która rodzi odwagę moralną. Zdławione jego uczucia schroniły się w sercu, gdzie przechował je długo nie wyrażając ich; później, kiedy uczuł że są sprzeczne z zasadami świata, umiał dobrze myśleć a źle czynić. Pojedynkowałby się o byle słówko, a drżał na myśl o odprawieniu służącego: nieśmiałość jego objawiała się w walkach wymagających ciągłości woli. Zdolny do wielkich rzeczy aby uciec przed prześladowaniem, nie umiałby go ani uprzedzić systematycznym oporem, ani stawić mu czoła trwałem napięciem sił. Tchórzliwy w myśli, śmiały w uczynkach, zachował długo ową ukrytą naiwność, czyniącą z człowieka dobrowolną ofiarę rzeczy, którym pewne charaktery nie umieją stawić czoła, woląc raczej cierpieć je niż się skarżyć. Zamknął się w starym pałacu ojca, bo nie miał dosyć pieniędzy aby przestawać z miejscową młodzieżą; zazdrościł im zabaw, nie mogąc ich dzielić. Stary szlachcic wiózł go co wieczór w starym powozie, ciągnionym przez stare konie w lichej uprzęży, w asyście nędznie odzianych starych lokajów, w towarzystwo rojalistyczne, złożone ze szczątków szlachty urzędniczej i szlachty rycerskiej. Owe dwie szlachty, zjednoczone od Rewolucji aby stawić czoło wpływom Cesarstwa, przeobraziły się w miejscową arystokratę. Przytłoczone ogromnemi i ruchliwemi majątkami portowych magnatów, owo Saint-Germain miasta Bordeaux odpowiadało wzgardą na zbytek, jaki roztaczały wówczas handel, władze cywilne i wojskowość. Zbyt młody aby rozumieć odcienie społeczne oraz potrzeby ukryte pod pozomemi błahostkami zrodzonemi z owych odcieni, Paweł nudził się wśród tych antyków, nie wiedząc iż później młodzieńcze jego stosunki zapewnią mu arystokratyczną wyższość, jaką Francja zawsze będzie lubiła. Niejaką rozrywką po nudzie owych wieczorynek były mu ćwiczenia, w jakich smakują młodzi chłopcy, gdyż ojciec nakazywał mu je. Dla starego szlachcica robić bronią, wybornie jeździć konino, grać w piłkę, mieć piękne maniery, słowem światowe wychowanie dawnej szlachty było wszystkiem. Paweł fechtował się co rano, chodził do rajtszuli i strzelał z pistoletu. Resztę czasu czytywał powieści, ojciec bowiem nie uznawał wyższych studjów, któremi się dziś zwykło kończyć wykształcenie. Tak jednostajne życie zabiłoby chłopca, gdyby śmierć ojca nie oswobodziła go z tej tyranji, w chwili gdy stała się nie do zniesienia. Paweł odziedziczył znaczne kapitały nagromadzane ojcowskiem skąpstwem, oraz majątek w najlepszym stanie; ale nienawidził Bordeaux, a tak samo nie lubił Lanstrac, gdzie ojciec spędzał lato i gdzie go wodził po polowaniach od rana do wieczora.
Skoro tylko ukończono sprawy spadkowe, młody dziedzic, spragniony zabaw, ulokował kapitały w rencie, zostawił gospodarstwo staremu Mathias, rejentowi ojca, i spędził sześć lat zdala od Bordeaux. Przydzielony zrazu do ambasady w Neapolu, potem udał się jako sekretarz do Madrytu, do Londynu, i w ten sposób objechał całą Europę. Poznawszy świat, straciwszy wiele złudzeń, strwoniwszy gotowiznę którą zostawił mu ojciec, Paweł ujrzał chwilę, gdy, aby dalej wieść swój tryb życia, musiałby naruszyć dochody z majątku, które gromadził mu rejent. W tej krytycznej chwili, powziął pewną myśl, rzekomo rozsądną: opuścić Paryż, wrócić do Bordeaux, objąć ster interesów, zamieszkać w Lanstrac, podnieść gospodarstwo, ożenić się i z czasem uzyskać mandat poselski. Paweł był hrabią, szlachectwo znów stawało się atutem matrymonjalnym, mógł i powinien był dobrze się ożenić. O ile sporo kobiet pragnie zaślubić tytuł, więcej ich jeszcze chce męża któryby znał życie. Otóż, za cenę siedmiuset tysięcy franków, schrupanych w sześć lat, Paweł nabył owo stanowisko, którego się nie da sprzedać, a które więcej jest warte niż urząd agenta giełdowego; które też wymaga długich studjów, praktyki, egzaminów, znajomości, przyjaciół, wrogów, zręcznej postawy, wykwintnych manjer, ładnego i dobrze brzmiącego nazwiska; stanowisko którego dochodem są miłostki, pojedynki, przegrane zakłady na wyścigach, rozczarowania, kłopoty, mozoły i mnóstwo niestrawnych przyjemności. Słowem, był światowcem. Mimo szalonej rozrzutności, nigdy nie mógł zostać człowiekiem, modnym. W komicznej armji światowców, człowiek modny jest niejako marszałkiem Francji, elegant równa się szarży generał-lejtnanta. Pował posiadał pewną reputację eleganta i umiał ją podtrzymać. Służba jego przedstawiała się wzorowo, jego pojazdy podawano za wzór, kolacyjki miały pewien rozgłos, wreszcie garsonjera Pawła liczyła się do kilku, których zbytek dorównywał pierwszym domom w Paryżu. Ale nie unieszczęśliwił ani jednej kobiety, ale nie zgrywał się w karty, ale był zanadto uczciwy aby oszukać kogo, nawet dziewczynę; ale nie gubił bilecików miłosnych i nie miał szkatułki z listami kobiet, w którejby jego przyjaciele mogli gmerać czekając aż on zawiąże krawat albo się ogoli. Toż samo, nie chcąc nadwerężyć swoich majątków ziemskich, nie miał owego rozmachu, który podsuwa — wielkie decyzje i za wszelką cenę ściąga uwagę na młodego człowieka; nie pożyczał pieniędzy od nikogo, popełniał zaś ten błąd, że pożyczał przyjaciołom, którzy odsuwali się od niego i nie mówili już o nim ani źle ani dobrze. Uporządkował niejako swój nierząd. Tajemnica jego charakteru tkwiła w tyranji ojcowskiej, która uczyniła zeń rodzaj metysa. Zaczem, pewnego rana, rzekł do swego przyjaciela, nazwiskiem de Marsay[1], który z czasem stał się znakomitością:
— Mój drogi przyjacielu, życie ma sens.
— Trzeba dojść dwudziestu siedmiu lat aby je zrozumieć, odparł drwiąco de Marsay.
— Tak, mam dwadzieścia siedem lat i właśnie dlatego chcę osiąść w Lanstrac i żyć po szlagońsku. Będę mieszkał w Bordeaux, w starym pałacu po ojcu, dokąd przeniosę swoje paryskie urządzenie, tu zaś będę spędzał trzy miesiące w zimie, w tym domu który zachowam.
— 1 I ożenisz się?
— I ożenię się.
— Jestem swoim przyjacielem, grubasie, wiesz o tom, rzekł de Marsay po chwili milczenia, otóż powiem ci: zostań dobrym ojcem i dobrym mężem, a ośmieszysz się do śmierci. Gdybyś mógł być szczęśliwym i śmiesznym, rzecz warta byłaby rozwagi; ale nie będziesz szczęśliwy. Nie masz garści dość silnej, aby sterować małżeństwem. Oddaję ci sprawiedliwość: jesteś doskonały jeździec, nikt lepiej od ciebie nie umie trzymać cugli, spinać konia i siedzieć jak mur na siodle. Ale, mój drogi, małżeństwo to inna jazda. Widzę cię już ponoszonego przez hrabinę de Manerville, pędzącego wbrew woli częściej galopa niż trapa, niebawem wysadzonego z siodła, ba! wysadzonego tak, że znajdziesz się w rowie, z połamanemi nogami. Słuchaj. Zostało ci czterdzieści i kilka tysięcy renty w ziemi. Dobrze. Zabierz swoje konie i swoją służbę, urządź pałac w Bordeaux, będziesz królem Bordeaux, będziesz tam ogłaszał wyroki wydane przez nas w Paryżu, będziesz ambasadorem naszych elegancyj. Bardzo dobrze. Rób szaleństwa na prowincji, rób nawet głupstwa, jeszcze lepiej! może staniesz się sławny. Ale... nie żeń się. Kto się żeni dzisiaj? Kupcy aby zyskać kapitał obrotowy lub aby być we dwoje do ciągnięcia pługa; chłopi, którzy produkując masowo dzieci chcą zyskać robotników, agenci giełdowi albo rejenci zmuszeni spłacić kancelarję, nieszczęśliwi królowie dla utrzymania nieszczęśliwych dynastyj. My jedni jesteśmy wolni od zaprzęgu, i ty chcesz kłaść łeb w chomonto? Ostatecznie, poco się żenisz? winieneś dać swoje racje najlepszemu przyjacielowi. Przedewszystkiem, gdybyś się ożenił z paniną równie bogatą jak ty, osiemdziesiąt tysięcy renty na dwoje to nie to samo co czterdzieści tysięcy na jednego: niebawem jest się we troje, a we czworo skoro przyjdzie dziecko. Czy żywisz może taką miłość do tych głupich przyszłych Manervillów, którzy ci przyniosą same zgryzoty? Czy nie wiesz, co to jest być ojcem i matką? Małżeństwo, grubasku, to jest najgłupsza z ofiar społecznych; jedynie nasze dzieci korzystają z niego, a poznają jego wartość aż w chwili gdy ich konie szczypią trawę porosłą na naszym grobie. Czy żałujesz swego ojca, owego tyrana, który gnębił twoją młodość? Jak sprawisz, aby twoje dzieci cię kochały? Twoje starania o ich wychowanie, troska o ich szczęście, twoja konieczna surowość odstrychną je od ciebie. Dzieci kochają ojca rozrzutnego albo słabego, którym będą pogardzały kiedyś. Masz wybór między strachem a wzgardą. Nie każdemu dane jest być dobrym ojcem rodziny! Rozejrzyj się po naszych przyjaciołach, i powiedz którego chciałbyś za syna? Znaliśmy takich, którzy hańbili swoje nazwisko. Twoje dzieci będą aniołami, przypuśćmy! Czyś zgłębił kiedy przepaść, jaka dzieli kawalera od człowieka żonatego? Słuchaj. Jako kawaler, możesz sobie powiedzieć: „Będę miał tylko taką a taką sumę śmieszności, ludzie będą o mnie myśleli tylko to, co ja pozwolę im myśleć“. Będąc żonaty, wpadasz w bezkres śmieszności! Jako kawaler, sam stanowisz o szczęściu, bierzesz je dziś, rzucasz jutro; jako żonaty, bierzesz je takiem jak jest, w dniu zaś w którym go zapragniesz, musisz się obejść smakiem. Stajesz się piernikiem, obliczasz posagi, prawisz o moralności i o religji, uważasz że młodzi ludzie są niemoralni, niebezpieczni; słowem, stajesz się niby członek Akademji. Żal mi cię. Stary kawaler na którego spadek czyhają, broniący się w ostatniej godzinie przed starą posługaczką i żebrzący napróżno szklanki wody, jest szczęśliwcem w porównaniu do człowieka żonatego. Nie mówię ci o wszystkiem co może być uciążliwego, nudnego, niecierpliwiącego, krępującego, pętającego, zaborczego, ogłupiającego, odurzającego, paraliżującego w walce dwojga istot, wciąż żyjących z sobą, związanych na wieki; istot które wpadły obie, myśląc że im będzie dobrze razem! Nie, toby znaczyło powtarzać satyrę Boileau, umiemy ją wszyscy na pamięć. Przebaczyłbym ci nawet twoją dziką myśl, gdybyś mi przyrzekł, że się ożenisz jak wielki pan, że stworzysz majorat ze swego majątku, skorzystasz z miodowego miesiąca aby omieć dwoje prawych dzieci, stworzysz żonie dom zupełnie oddzielny od twego, że będziecie się spotykali tylko w towarzystwie, i że nigdy nie wrócisz z podróży nie oznajmiwszy się wprzód przez kurjera. Dwieście tysięcy funtów renty wystarcza na takie życie, twoja zaś reputacja pozwala ci stworzyć je sobie za pomocą bogatej Angielki spragnionej tytułu. Tak, to arystokratyczne życie wydaje mi się naprawdę francuskie, jedynie wielkie, jedyne które może nam zdobyć szacunek, przyjaźń kobiety; jedyne które nas odróżnia od dzisiejszego motłochu, jedyne wreszcie dla którego młody człowiek może rzucić kawalerstwo. Tak postawiwszy rzeczy, hrabia de Manerville przyświeca swojej epoce, wznosi się ponad wszystko, może już zostać tylko ministrem albo ambasadorem. Śmieszność nie dosięgnie go nigdy, zyskał socjalne korzyści małżeństwa, a zachował przywileje kawalera.
— Ależ, drogi przyjacielu, ja nie jestem de Marsay, ja jestem, całkiem poprostu, jak sam miałeś zaszczyt stwierdzić, Paweł de Manerville, dobry ojciec i dobry mąż, poseł z centrum, a może par Francji: los nadzwyczaj mierny, ale ja jestem skromny, to mi wystarczy.
— A żona, rzekł nie litości wy de Marsay, czy i jej to wystarczy?
— Żona, mój drogi, zrobi to co ja będę chciał.
— Haha, biedaku, ty jeszcze w to wierzysz? Bądź zdrów, Pawełku. Od dziś odmawiam ci szacunku. Jeszcze jedno słowo, bo nie mogę się pogodzić spokojnie z twoją abdykacją. Zdaj sobie sprawę, w czem tkwi siła naszej pozycji. Kawaler, choćby miał tylko sześć tysięcy renty, choćby mu została za cały majątek jedynie reputacja eleganta, jedynie wspomnienie sukcesów... Otóż, ten fantastyczny cień zawiera ogromne wartości. Życie przedstawia jeszcze widoki dla tego spłowiałego kawalera. Tak, pretensje jego mogą ogarniać wszystko. Ale małżeństwo, Pawle, to jest: — Nie pójdziesz dalej, w sensie społecznym. Żonaty, możesz już być tylko tem czem jesteś, chyba że twoja żona raczy się tobą zająć.
— Ależ, rzekł Paweł, ty mnie miażdżysz zawsze jakiemiś wyjątkowemi teorjami! Ja mam już dość życia dla drugich, posiadania kona po to aby je pokazywać, robienia wszystkiego pod kątem tego co ktoś o tem powie, rujnowania się poto, aby głupiec jakiś nie wykrzyknął: „Patrzcie, Pawełek ma wciąż ten sam powóz. Jak tam z jego majątkiem? Przejada go? gra na giełdzie? Nie, jest milionerem. Pani ta a ta szaleje za nim. Sprowadził z Anglji zaprząg, daję słowo, najpiękniejszy w Paryżu. Zauważono w Longchaamps czwórki pp. de Marsay i de Manerville, doprawdy bajeczne“. Słowem, tysiąc głupstw, któremi masa głupców wodzi mas za nos. Zaczynam spostrzegać, że to życie, w którem się jeździ zamiast chodzić, zużywa nas i postarza. Wierzaj mi, drogi Henryku, podziwiam twoją siłę, ale jej nie zazdroszczę. Ty umiesz wszystko osądzić, umiesz myśleć i działać jak mąż Stanu, stawiać się ponad prawa, ponad obowiązujące pojęcia, przesądy, konwenanse; słowem, czerpiesz korzyści z sytuacji, której ja zawsze będę dźwigał jedynie przykrości. Twoje wywody, zimne, systematyczne, może realne, są w oczach tłumu potworną niemoralnością. Ja należę do tłumu. Muszę grać wedle reguł społeczeństwa w którem mi trzeba żyć. Stając na szczycie rzeczy ludzkich, na tych cyplach lodowych, ty potrafisz czuć i żyć: jabym tam umarł. Życie tłumu, do którego sobie poprostu należę, składa się ze wzruszeń, których obecnie potrzebuję. Często człowiek, mający rzekome szczęście do kobiet, kokietuje z dziesięcioma a nie ma ani jednej; przytem, jakakolwiek byłaby jego siła, zręczność, znajomość świata, zdarzają się chwile, w których czuje się zmęczony. Ja lubię życie spokojne i równe, pragnę miłej egzystencji, w której ma się wciąż kobietę przy boku.
— Małżeństwo, to rzecz bardzo lekkomyślna, wykrzyknął de Marsay.
Paweł nie dał się zbić z tropu i ciągnął dalej:
— Śmiej się, jeżeli chcesz, ja będę się czuł najszczęśliwszy w świecie, kiedy służący wejdzie do mnie oznajmiając: „Jaśnie pani czeka pana ze śniadaniem“. Kiedy będę mógł wieczór, wróciwszy do domu, znaleźć serce...
— Wciąż za lekko, Pawełku! Nie jesteś jeszcze dość moralny aby się żenić.
— ...Serce, któremu będę mógł zwierzyć swoje sprawy, opowiedzieć swoje sekrety. Chcę żyć z żoną tak blisko, aby nasze przywiązanie nie było zależne od lada błahostki, od sytuacyj w których najładniejszy chłopiec może się skompromitować w oczach kobiety. Wreszcie, czuję odwagę potrzebną aby zostać, jak powiedziałeś, dobrym ojcem i dobrym mężem! Czuję się stworzony do szczęścia rodzinnego, i chcę poddać się warunkom, wymaganym przez społeczeństwo, aby mieć żonę, dzieci...
— Robisz na mnie wrażenie muchy w miodzie. Brnij dalej, będziesz dudkiem całe życie. Haha! ty chcesz się żenić, aby mieć kobietę! inne mi słowy, chcesz rozwiązać najtrudniejszy z problemów, jaki istnieje w naszych mieszczańskich obyczajach stworzonych przez Rewolucję: i zaczniesz od ucieczki na pustynię! Czy myślisz, że twoja żona nie będzie chciała tego życia, którem ty gardzisz? Że będzie do niego miała taki wstręt jak ty? Jeżeli nie chcesz pięknego stadła, którego program rozwinął przed chwilą przyjaciel twój de Marsay, posłuchaj ostatniej rady. Zostań jeszcze kawalerem trzynaście lat, używaj jak wściekły; poczem, w czterdziestym roku, za pierwszym napadem podagry, ożeń się z trzydziestosześcioletnią wdową: możesz być szczęśliwy. Jeśli się ożenisz z młodą panną, skończysz na wściekliznę.
— Ależ powiedz mi, czemu? wykrzyknął Paweł nieco dotknięty.
— Mój drogi, odparł de Marsay, satyra Boileau na kobiety, to szereg upoetyzowanych banalności. Czemu kobiety nie miałyby mieć wad? Czemu je wyzuwać z najpewniejszego konta w bilansie ludzkiej natury? Toteż, wedle mnie, problem małżeństwa nie tkwi już tam, gdzie go pomieściła krytyka. Czy sądzisz, że z małżeństwem jest jak z miłością, i że wystarczy mężowi być mężczyzną, aby być kochanym? Chodzisz tedy po buduarach tylko poto, aby z nich wynosić szczęśliwe wspomnienia? Wszystko w naszem kawalerskiem życiu gotuje fatalną omyłkę człowiekowi żonatemu, o ile nie jest głębokim obserwatorem ludzkiego serca. W błogosławionych dniach młodości, mężczyzna, dzięki paradoksom naszych obyczajów, zawsze daje szczęście; święci tryumfy nad uwiedzionemi kobietami, które poddają się jego woli. Z jednej i z drugiej strony, przeszkody wynikłe z praw, z uczuć i z naturalnej obrony kobiety, rodzą harmonję wrażeń, która mami powierzchownych ludzi co do przyszłych stosunków w małżeństwie, gdzie przeszkody już nie istnieją, gdzie kobieta cierpi miłość zamiast jej użyczać, odpycha często rozkosz zamiast jej pragnąć. Życie odmienia tam dla nas swą postać. Kawaler, wolny, swobodny, zawsze w stanie zaczepnym, nie lęka się niczego w razie porażki. W małżeństwie, klęska jest nieunikniona. O ile kochanek może skłonić kobietę do cofnięcia nieprzychylnego wyroku, nawrót ten, mój drogi, to Waterloo mężów. Jak Napoleon, mąż skazany jest na zwycięstwa, które, mimo swej liczby, nie przeszkodzą iż pierwsza porażka go obali. Kobieta tak rada z natarczywości kochanka, tak szczęśliwa z jego gniewu, nazywa je brutalnością u męża. O ile kawaler wybiera teren, o ile wszystko mu jest dozwolone, wszystko wzbronione jest panu, a jego pole bitwy jest niezmienne. Przytem walka jest odwrócona. Kobieta skłonna jest odmawiać tego co powinna, gdy jako kochanka użycza tego czego nie powinna. Ty, który chcesz się ożenić, czyś ty dumał kiedy nad kodeksem cywilnym? Ja nigdy nie walałem sobie nóg w tem bagnie komentarzy, w tym spichrzu gadulstwa, nazwanym Wydziałem Prawa; nigdy nie otwarłem kodeksu, ale widzę jego zastosowanie w żywym świecie. Jestem logistą, jak klinicysta jest lekarzem. Choroba jest nie w książkach, jest w chorym. Kodeks, mój drogi, wziął kobietę w kuratelę, brał ją za małoletnią, za dziecko. Otóż, jak prowadzi się dzieci? Obawą. W tem słowie, Pawle, mieści się wędzidło bydlątka. Zmacaj sobie puls! Zbadaj, czy zdołasz się przeobrazić w tyrana, ty, łagodny, dobry chłopiec, tak pełen ufności; ty, z którego śmiałem się zrazu, a którego kocham dziś natyle, aby ci zdradzić swoją wiedzę. Tak, to wszystko płynie z wiedzy, którą Niemcy już nazwali antropologją. Ha! gdybym nie był rozwiązał życia przyjemnością, gdybym nie miał głębokiej antypatji do tych co myślą miast działać, gdybym nie gardził głupcami dość głupimi aby wierzyć w życie książki gdy piaski afrykańskich pustyń narosły z pyłu niewiem ilu Londynów, Wenecyj, Paryżów, Rzymów, nieznanych, spopielonych — napisałbym książkę o nowoczesnem małżeństwie, o wpływie chrześcijaństwa; słowem, umieściłbym latarnię w kupie tych ostrych kamieni, w których się układają wyznawcy społecznego multiplicamini. Ale czy ludzkość warta jest kwadransa mego czasu? A przytem, jedynym racjonalnym użytkiem atramentu czyż nie jest mamienie serc zapomocą listów miłosnych? No i cóż? obdarzysz nas hrabiną de Manerville?
— Może, odrzekł Paweł.
— Zostaniemy przyjaciółmi, rzekł de Marsay.
— O ile?... odparł Paweł.
— Bądź spokojny, będziemy z tobą grzeczni, jak Maison-Rouge z Anglikami pod Fontenoy.
Mimo że ta rozmowa dała mu do myślenia, hrabia de Manerville postanowił wykonać swój zamiar i wrócił do Bordeaux w zimie r. 1821. Sumy, jakie włożył w restaurację i umeblowanie pałacu, podtrzymały godnie reputację wykwintu, która go poprzedziła. Odrazu wprowadzony przez swoje dawne stosunki w rojalistyczny swiat Bordeaux, do którego należał tak przez swoje przekonania jak przez nazwisko i majątek, uzyskał tam berło mody. Jego wzięcie, formy, jego paryskie wychowanie zachwyciły miejscową arystokrację. Pewna stara margrabina posłużyła się wyrażeniem niegdyś modnem na dworze na oznaczenie świetnych paniczów dawnej epoki, fircyków których gwara i wzięcie nadawały ton: nazywała go kwiat młodzieży. Liberalne towarzystwo podchwyciło to wyrażenie i uczyniło zeń przydomek, przyjęty tam przez drwiny, u rojalistów zaś w dobrym sensie. Paweł de Manerville dopełnił chlubnie zobowiązań, które mu nakładał jego przydomek. Zdarzyło mu się to, co się zdarza średnim aktorom z chwilą gdy publiczność zwraca na nich uwagę: stają się prawie dobrzy. Czując się swobodny, Paweł rozwinął przymioty, których dopuszczały jego wady. Żart jego nie miał nic cierpkiego, obejście nie było wyniosłe, sposób rozmawiania z kobietami wyrażał szacunek który kobiety lubią, ani za wiele czci ani za wiele poufałości; dandyzm jego był jedynie sympatyczną dbałością o siebie. Miał względy dla starszych, młodym ludziom pozwalał na swobodę, której jego paryska wytrawność umiała położyć granice. Mimo iż tęgi gracz na pistolety i szpady, miał kobiecą miękkość, która jednała mu sympatję. Jego średni wzrost i zażywność, która nie przechodziła jeszcze w otyłość, — te dwie zapory do elegancji, — nie przeszkadzały mu odgrywać roli miejscowego Brummela. Biała cera, ożywiona rumieńcem zdrowia, ładne ręce, ładna noga, niebieskie oczy z długiemi rzęsami, czarne włosy, wdzięczne ruchy, sympatyczny męski głos wnikający do serca, wszystko zgodne było z jego przydomkiem. Paweł był w istocie owym delikatnym kwiatem, który wymaga starannej kultury, którego wdzięki rozwijają się jedynie w wilgotnym i podatnym gruncie: twarde obejście nie pozwala mu kiełkować, zbyt żywy promień słońca spali go, a przymrozek zabije. Był to jeden z owych ludzi raczej stworzonych aby brać szczęście niż aby je dawać; którzy mają dużo z kobiety, potrzebują aby ich odgadywać, zachęcać, słowem dla których miłość małżeńska musi mieć coś z opatrzności. O ile ten charakter rodzi trudności w życiu domowem, ma on wiele wdzięku i uroku w towarzystwie. Toteż Paweł miał wielkie sukcesy w ciasnem kółku prowincjonalnem, gdzie dowcip jego, cały w półtonach, lepiej mógł być oceniony niż w Paryżu.
Urządzenie jego pałacu oraz odnowienie zamku Lanstrac, gdzie wprowadził zbytek i komfort angielski, pochłonęły kapitały, któremi od sześciu lat obracał rejent. Skazany wyłącznie na swoich czterdzieści kilka tysięcy franków renty, sądził że daje dowód rozsądku, urządzając dom w ten sposób aby nie wydawać nic ponadto. Kiedy Paweł obwiózł oficjalnie swoje ekwipaże, kiedy uraczył najdystyngowańszą miejscową młodzież i urządził parę polowań w odrestaurowanym zamku, zrozumiał, że życie na prowincji nie da się pomyśleć bez małżeństwa. Zbyt młody jeszcze aby obracać czas na kombinowanie interesów, aby się zagrzebać w spekulacjach, meljoracjach, w których mieszkańcy prowincji topią się w końcu, a których wymaga przyszłość dzieci, uczuł niebawem potrzebę rozrywek, będących nałogiem i życiem paryżanina. Nazwisko, spadkobiercy którym mógłby przekazać majątek, parantele pomocne do stworzenia domu gdzieby się mogły skupiać najznamienitsze rodziny okoliczne, nuda pokątnych miłostek, wszystko to nie było wszakże główną pobudką. Od chwili przybycia do Bordeaux, Paweł zakochał się potajemnie w królowej Bordeaux, słynnej pannie Evangelista.
Z początkiem wieku, bogaty Hiszpan, nazwiskiem Evangelista, osiedlił się w Bordeaux, gdzie jego rekomendacje, zarówno jak majątek, otworzyły mu dostojne salony. Żona przyczyniła się wiele do podtrzymania jego stanowiska wśród tej arystokracji, która może przygarnęła go tak łatwo jedynie aby podrażnić niższe towarzystwo. Pani Evangelista była to kreolka, przypominała owe kobiety którym usługują niewolnice. Pochodziła zresztą z domu Casa-Real, znakomitej rodziny hiszpańskiej, żyła jak wielka dama, nie znając wartości pieniędzy, nie powściągając swoich zachceń nawet najkosztowniejszych, gdyż zawsze czynił im zadość człowiek zakochany, kryjąc przed nią po rycersku mechanizm finansów. Szczęśliwy że żonie podoba się w Bordeaux, gdzie więziły go interesy, Hiszpan nabył tam pałacyk, prowadził dom otwarty, przyjmował suto, rozwijając we wszystkiem najlepszy smak. Toteż, od 1800 do 1812, państwo Evangelista nadawali ton w Bordeaux. Hiszpan umarł w raku 1813, zostawiając trzydziestodwuletnią wdowę, z olbrzymim majątkiem i prześliczną córką, dziewczynką jedenastoletnią, która zapowiadała się jako doskonałość i zastała nią w istocie. Mimo całej zręczności pani Evangelista, Restauracja zmieniła jej pozycję; partja rojalistyczna stała się surowsza w doborze, kilka rodzin opuściło Bordeaux. Mimo że brakło głowy i ręki męża do interesów, do których odnosiła się z niedbalstwem kreolki i nieudolnością światowej lali, nie chciała nic zmienić w trybie życia. W chwili gdy Paweł postanowił wrócić w swoje strony, panna Natalja Evangelista była osobą niepospolicie piękną i napozór najbogatszą partją w Bordeaux. Nie wiedziano o stopniowem topnieniu kapitałów matki, która, alby przedłużyć swoje panowanie, strwoniła ogromne sumy. Wspaniałe zabawy i królewska stopa życia utrzymywały publiczność w przekonaniu o bogactwach domu Evangelista. Natalja miała dziewiętnaście lat, a żadna matrymonjalna propozycja nie doszła ucha matki. Nawykła zadowalać swoje panieńskie kaprysy, panna Evangelista nosiła kaszmiry, miała klejnoty i żyła wśród zbytku który przerażał spekulantów, w kraju i epoce w której dzieci spekulują równie dobrze jak rodzice. To fatalne słowo: „Jedynie książę mógłby się ożenić z panną Evangelista!“ krążyło w salonach i koterjach. Matki, matrony z wnuczkami do ulokowania, młode osoby zazdrosne o Natalję, która przygniatała je swoją elegancją oraz swą despotyczną pięknością, podsycały starannie tę opinję jadowitemu słówkami. Kiedy, na balu, słyszały którego z epuzerów, wykrzykującego z zachwytem na widok Natalji: „Boże, jaka ona piękna! — Tak, odpowiadały, ale droga“. Jeżeli jakiś nowy przybysz zachwycał się panną Evangelista i powiadał, że ktoś, ktoby szukał żony, nie mógłby zrobić lepszego wyboru, odpowiadano:
— Któżby miał odwagę żenić się z panną, która dostaje od matki tysiąc franków miesięcznie na tualetę, która ma swoje konie, swoją pannę służącą i nosi koronki? Peniuary ma obszyte brukselskiemi koronkami. Za to co ją kosztuje pranie, możnaby utrzymać skromny dom. Ma na rano pelerynki, za których prasowanie płaci się po sześć franków.
Te i tym podobne zdania, powtarzane często w formie pochwały, gasiły najżywsze pragnienia małżeńskie. Królowa wszystkich balów, znudzona komplementami, uśmiechami i zachwytami które zgarniała na swej drodze, Natalja nie znała wcale życia. Żyła jak ptak który lata, jak kwiat który rośnie, znajdując dokoła siebie ludzi gotowych ziścić każde jej życzenie. Nie znała ceny niczego; nie wiedziała skąd się czerpie, wydobywa i zabezpiecza dochody. Może myślała, że każdy dom ma kucharza, stangreta, pokojówki i służbę, tak jak na łące jest trawa a na drzewach są owoce. Dla niej, żebracy i ubodzy, a powalone drzewa i jałowe pola, to było jedno. Jedynaczce tej, pieszczonej przez matkę jak nadzieja, nigdy zmęczenie nie skaziło przyjemności. Toteż pędziła w świat, jak rumak pędzi po stepie, bez uzdy i munsztuka.
W pół roku po przybyciu Pawła, w miejscowym wielkim świecie nastąpiło spotkanie kwiatu młodzieży i królowej balów. Te dwa kwiaty patrzały na siebie napozór chłodno, a oboje byli sobą zachwyceni. Mając powody śledzić efekt tego celowego spotkania, pani Evangelista odgadła w spojrzeniach Pawła uczucia jakich doznawał i powiedziała sobie: „To będzie mój zięć!“ Toż samo Paweł, na widok Natalji, powiedział sobie: „To będzie moja żona“. Majątek państwa Evangelista, przysłowiowy w Bordeaux, pozostał w pamięci Pawła jako zabobon dzieciństwa, ze wszystkich zabobonów najbardziej niezniszczalny. To też względy pieniężne odrazu odpadły, nie wymagając owych sporów i wywiadów, które jednakim wstrętem przejmują zarówno serca nieśmiałe co serca dumne. Kiedy parę osób próbowało zaaplikować Pawłowi owe pochwalne frazesy, których niesposób było odmówić wzięciu, wymowie i urodzie Natalji, ale które kończyły się zawsze sceptycznemi horoskopami na przyszłość z powodu trybu życia obu pań, odpowiadał na to wzgardą, na jaką zasługiwała prowincjonalna ciasnota pojęć. Pogląd ten, puszczony w obieg, zamknął usta plotkom; ile że Paweł dawał ton pojęciom i językowi zarówno jak formom i rzeczom. Wniósł angielski egotyzm i jego lodowate bar jery, byronowską ironję, niezadowolenie z życia, pogardę dla świętych węzłów, angielskie srebra i dowcipy, lekceważenie prowincjonalnych obyczajów i starzyzny, cygaro, lakier, kucyki, żółte rękawiczki i galop. Zdarzyło się tedy Pawłowi coś przeciwnego niż wszystkim innym dotąd: żadna panna ani matrona nie próbowała go zrazić. Pani Evangelista zaprosiła go kilka razy na ceremonjalny obiad. Czyż kwiatu młodzieży mogło braknąć na ucztach, na których była najdystyngowańsza młodzież? Mimo chłodu który udawał, a którym nie zwiódł ani matki ani córki, Paweł wchodził drobnemi krokami na drogę małżeństwa. Kiedy Manerville przejeżdżał kabrjoletem lub na pięknym wierzchowcu, niejeden młody człowiek przystanął i Paweł słyszał jak mówiono:
— Szczęśliwy chłopak: bogaty, przystojny i, jak słychać, ma się żenić — z panną Evangelista. Są ludzie, dla których, możnaby rzec, świat jest umyślnie stworzony.
Kiedy się spotkał z powozem pani Evangelista, dumny był z wyróżnienia, jakie czytał w ukłonie obu pań. Gdyby Paweł nie był tajemnie zakochany w pannie, z pewnością świat byłby go ożenił bez jego woli. Świat, który nie daje nigdy nic dobrego, jest wspólnikiem wielu nieszczęść; następnie, kiedy widzi wschodzące zło, które wyhodował po macierzyńsku, wypiera się go i mści się za nie. Arystokracja Bordeaux, przypuszczając miljon posagu u panny Evangelista, dawała ją Pawłowi nie czekając na zezwolenie stron, jak dzieje się często. Majątki ich odpowiadały sobie, równie jak osoby. Paweł nawykł do zbytku i wykwintu, w których żyła Natalja. Urządził dla siebie pałac tak, jak nikt w Bordeaux nie byłby urządził domu dla Natalji. Jedynie człowiek nawykły do paryskiej stopy życia i do kaprysów paryżanek mógł uniknąć ruiny, którą pociągało małżeństwo z tą istotą, równie kreolką, równie wielką damą jak matka. Tam, gdzie mieszkaniec Bordeaux zakochany w pannie Evangelista zrujnowałby się, Manerville potrafi (powiadano) uniknąć wszelkiej szkody. Było to zatem małżeństwo pewne. Osoby z wysokich sfer rojalistycznych, kiedy była przy nich mowa o tym związku, rzucały Pawłowi owe zachęcające słówka, które głaskały jego próżność.
— Wszyscy cię tu swatają z panną Evangelista. Jeśli się z nią ożenisz, dobrze zrobisz: nie znajdziesz nigdzie, nawet w Paryżu, tak pięknej osoby: jest wytworna, pełna wdzięku i rodzi się z Casu-Real przez matkę. Będzie z was cudowna para, macie podobne usposobienia, jednakie poglądy, będziecie mieli najprzyjemniejszy dom w Bordeaux. Twoja żona potrzebuje przenieść tylko swój nocny czepeczek. W takiej okoliczności, urządzony dom, to warte tyle co posag. Jesteś też szczęśliwy, żeś spotkał teściową taką jak pani Evangelista. Ta kobieta inteligentna, zręczna, będzie ci bardzo pomocna w życiu politycznem w które musisz wejść. Poświęciła zresztą wszystko dla córki, którą ubóstwia, a Natalja będzie z pewnością dobrą żoną, bo kocha matkę. Przytem, trzebaż wreszcie zrobić koniec!
— Wszystko to bardzo pięknie, odparł Paweł, który, mimo swej miłości chciał zachować wolną wolę, ale trzeba zrobić koniec szczęśliwy.
Paweł bywał często u pani Evangelista, wiedziony potrzebą wypełnienia pustych godzin, trudniejszych dlań do zabicia niż dla każdego innego. Tam jedynie znajdował ową atmosferę przepychu, zbytku, do jakiej był przyzwyczajony. Jego nienaruszona reputacja dostarczała miejscowym kółeczkom wiekuistej strawy rozmów, a ciekawość kobiet była tem żywsza, iż wdowa miała znamiona owego temperamentu, którym tak słyną Hiszpanki i Kreolki. Miała włosy i oczy czarne, nóżkę i kibić iście hiszpańską, ową wygiętą kibić, której ruchy mają w Hiszpanji swoją nazwę. Twarz, zawsze piękna, czarowała ową kreolską cerą, której żywość można odmalować jedynie przyrównując ją do muślinu rzuconego na purpurę, tak białość jej jest równio zabarwiona. Pełne jej kształty nęciły owym wdziękiem, który umie połączyć lenistwo i żywość, swobodę i siłę. Pociągała i imponowała, kusiła nic nie obiecując. Była wysoka, co dawało jej, gdy chciała, postawę królowej. Mężczyźni łapali się na jej rozmowę jak ptaki na lep; miała z natury ów dar, którego z konieczności nabywają intryganci: zdobywała jedno ustępstwo po drugiem, zbroiła się tem co jej przyznano aby wymóc więcej, umiała się cofnąć o tysiąc kroków kiedy od niej żądano czegoś w zamian. W gruncie bez wykształcenia, znała dwory Hiszpanji i Neapolu, sławnych ludzi z obu części Ameryki, wiele znamienitych rodzin w Anglji i na kontynencie; dawało jej to wykształcenie tak rozległe w swej powierzchowności, iż zdawało się bez igranie. Prowadziła dom z owym smakiem, z owym przepychem których nie da się nabyć, ale z których bogato obdarzone dusze mogą sobie uczynić drugą naturę, przyswajając sobie rzeczy dobre wszędzie gdzie je spotykają.
O ile jej reputacja cnoty zdawała się niewytłumaczona, przydawała wszakże wiele autorytetu jej postępkom, słowom i charakterowi. Niezależnie od rodzinnych uczuć, córka i matka miały dla siebie wiele przyjaźni. Odpowiadały sobie we wszystkiem, ich ciągłe współżycie nigdy nie powodowało tarcia. Toteż wiele osób tłumaczyło sobie poświęcenie pani Evangelista jej miłością matczyną. Ale, jeżeli Natalja pocieszała matkę w jej wytrwałem wdowieństwie, może nie zawsze była jego wyłączną pobudką. Pani Evangelista zakochała się jak mówiono, w człowieku, któremu druga Restauracja wróciła jego tytuły i parostwo. Ten człowiek, który byłby z radością zaślubił panią Evangelista w r. 1314, zerwał z nią bardzo elegancko w r. 1816. Pani Evangelista, z pozoru najlepsza kobieta, miała przerażającą właściwość charakteru, którą da się wytłumaczyć jedynie dewizą Katarzyny Medycejskiej: Odiate e aspetate, Nienawidź i czekaj. Nawykła do pierwszeństwa, zawsze mająca posłuch, podobna była do wszelkiej monarchji: miła, słodka, doskonała, łatwa, stawała się straszliwa, nieubłagana, kiedy ktoś uraził jej dumę kobiety, Hiszpanki i córki Casa-Realów. Nie przebaczała nigdy. Ta kobieta wierzyła w potęgę swej nienawiści, czyniła z niej zły urok, który miał krążyć nad wrogiem. Zaciężyła ową złowrogą siłą nad człowiekiem, który z niej zadrwił. Wypadki, które jakgdyby potwierdzały działanie jej jettatura, umocniły ją w zabobonnej wierze w siebie. Mimo że minister i par Francji, człowiek ten znalazł się na krawędzi ruiny, i w końcu zrujnował się zupełnie. Jego majątek, jego reputacja polityczna i osobista, wszystko miało runąć. Pewnego dnia, pani Evangelista mogła dumnie przejechać w swoim świetnym powozie, widząc go idącego pieszo przez Pola Elizejskie, i zmiażdżyć go spojrzeniem, z którego strzelały iskry tryumfu. Przygoda ta nie pozwoliła jej wyjść za mąż, pochłaniając ją przez dwa lata. Później, duma nasuwała jej zawsze porównanie między tymi którzy się nastręczali, a mężem który ją kochał szczerze i tak bardzo. Doszła tedy, poprzez zawody, rachuby, nadzieje i rozczarowania, do epoki, w której kobieta nie ma już w życiu innej roli prócz roli matki, kiedy poświęca się córce, przenosząc wszystkie swoje zainteresowania poza siebie samą, na rodzinę, ową ostatnią lokatę ludzkich przywiązań.
Pani Evangelista przeniknęła rychło charakter Pawła, a skryła mu swój własny. Paweł był dla miej idealnym człowiekiem na zięcia, odpowiedzialnym wydawcą jej przyszłej władzy. Spokrewniony był przez matkę z Maulincourami, a stara baronowa de Maulincour, przyjaciółka widama de Pamiers, żyła w samem sercu dzielnicy Saint-Germain. Wnuk baronowej, August de Maulincour[2], miał piękną pozycję. Paweł nadawał się tedy znakomicie do wprowadzenia pań Evangelista w świat paryski. Wdowa jedynie zrzadka widywała Paryż Cesarstwa, chciała błyszczeć w Paryżu Restauracji. Tam skupiały się wszystkie elementy karjery politycznej, jedynej w której kobiety światowe mogą godnie współdziałać. Pani Evangelista, skazana interesami męża na Bordeaux, nie lubiła tego miasta. Prowadziła tam dom; każdy wie ile obowiązków ciąży wówczas na życiu kobiety; ale miała już dosyć Bordeaux, wyczerpała jego przyjemności. Pragnęła większej sceny, jak gracze śpieszą do grubszej gry. We własnym tedy interesie, marzyła dla Pawła o wielkim losie. Zamierzała obrócić wszystkie swoje talenty, całą sztukę życia na korzyść zięcia, aby, pod jego firmą, kosztować rozkoszy władzy. Niejeden mężczyzna jest w ten sposób parawanem tajemnych ambicyj kobiecych. Pani Evangelista miała zresztą rozmaite przyczyny do tego aby zawładnąć zięciem. Paweł stał się nieodzownie łupem tej kobiety, która osiodłała go tem lepiej, iż wydawało się że nie pragnie mieć nań najmniejszego wpływu. Użyła tedy całej swej mocy aby sobie dodać blasku, aby dodać blasku córce i dać wszystkiemu cenę w swoim domu, chcąc zawczasu opanować człowieka, w którym widziała środek przedłużenia swego arystokratycznego życia. Paweł uczuł się dumny z siebie, odkąd wiedział że obie panie go cenią. Uważał się za inteligentniejszego niż był w istocie, kiedy widział że jego najmniejsze uwagi i powiedzenia przypadają do smaku pannie Evangelista, która uśmiechała się lub subtelnie podnosiła głowę, oraz matce u której pochlebstwo zawsze zdawało się mimowolne. Te dwie kobiety miały w stosunku doń tyle prostoty, tak był pewny że się im podoba, władały nim tak dobrze trzymając go na nitce miłości własnej, że niebawem cały czas swój spędzał u pań Evangelista.
W rok po swem osiedleniu, nie oświadczywszy się jeszcze, hrabia tak nadskakiwał pannie Natalji, że wszyscy brali go za starającego się. Ani matka ani córka nie zdradzały niczem że myślą o małżeństwie. Panna Evangelista miała z Pawłem swobodę wielkiej damy, która umie być czarująca i rozmawia przyjemnie, nie dopuszczając ani na krok bliżej. Ta dyskrecja tak niezwyczajna na prowincji podobała się Pawłowi. Ludzie nieśmiali są płochliwi, nagłe propozycje przerażają ich. Uciekają przed szczęściem gdy przychodzi z hałasem, a oddają się nieszczęściu jeśli się zjawia skromnie, w półcieniu. Paweł zabrnął tedy sam z siebie, widząc że pani Evangelista nie robi żadnego wysiłku aby go przyciągnąć. Hiszpanka oczarowała go, powiadając mu pewnego wieczora, że u kobiety wyższej, jak u mężczyzny, przychodzi epoka, gdy ambicja zajmuje w życiu pierwsze miejsce.
— Ta kobieta zdolna jest, myślał Paweł wychodząc, uzyskać mi jaką ładną ambasadę, nim jeszcze zostanę posłem.
Jeżeli, w każdej okoliczności, człowiek nie krąży dokoła rzeczy lub idej aby się im przyjrzeć pod rozmaitym kątem, człowiek ten jest niezupełny i słaby, tem samem narażony na zgubę. W tej chwili, Paweł był optymistą: widział dobre strony we wszystkiem, nie zastanowił się że teściowa z ambicją może być tyranem. Toteż, co wieczór, wychodząc, wyobrażał sobie że już jest żonaty, mamił sam siebie i wdziewał nieznacznie pantofel małżeński. Po pierwsze, zbyt długo cieszył się wolnością aby jej żałować; zmęczony był kawalerskiem życiem, które nie dawało mu nic nowego, widział już tylko same jego braki; gdy w małżeństwie, o ile czasem myślał o jego kłopotach, częściej widział jego przyjemności; wszystko tu było dlań nowe.
— Małżeństwo, powiadał sobie, przykre jest jedynie dla biedaków; dla ludzi bogatych połowa jego niedoli znika.
Z każdym dniem tedy, jakaś szczęśliwa myśl powiększała listę korzyści zawartych dlań w tem małżeństwie.
— Do jakiejkolwiek pozycji bym doszedł, Natalja będzie zawsze na wysokości swej roli, powiadał sobie; a to niemała zaleta u kobiety. Iluż widziałem mężczyzn za Cesarstwa, którzy straszliwie cierpieli w ambicji przez swoje żony! Czyż to nie jest wielka szansa, że nigdy próżność, duma, nie będą urażone w towarzyszce którą się wybrało? Nigdy człowiek nie może być zupełnie nieszczęśliwy z kobietą dobrze wychowaną; nie ośmiesza go, umie mu być pożyteczna. Natalja będzie cudowną panią domu.
Przechodził w pamięci najdystyngowańsze kobiety Saint-Germain, aby sobie powiedzieć, że Natalja może, jeżeli nie zaćmić je, to choć najzupełniej im dorównać. Wszelkie zestawienia wypadły na korzyść Natalji. Punkty porównań, czerpane w wyobraźni Pawła, naginały się do jego pragnień. Paryż nastręczyłby mu codzień nowe fizjognomje, młode panny o rozmaitych typach piękności, a ta różnorodność zostawiłaby mu równowagę sądu; w Bordeaux Natalja nie miała rywalek, była jedynym kwiatem, i pojawiała się zręcznie w chwili, gdy Paweł znajdował się pod naciskiem myśli, której ulega większość mężczyzn. Toteż, te zestawienia, połączone z argumentami miłości własnej i ze szczerem pragnieniem, które nie miało innej drogi zaspokojenia jak tylko małżeństwo, doprowadziły Pawła do niedorzecznej miłości. Miał na tyle rozsądku, że zachował tajemnicę jej dla siebie; udawał, że to poprostu chęć do żeniaczki. Silił się nawet obserwować pannę Evangelista, jak człowiek który nie chce narazić swej przyszłości, bo straszliwe słowa de Marsaya brzmiały mu niekiedy w uszach. Ale przedewszystkiem osoby nawykłe do zbytku mają pozorną prostotę która myli: gardzą zbytkiem, posługują się nim, jest on narzędziem, nie sprawą ich życia. Paweł nie wyobrażał sobie, widząc tryb życia tych pań tak zgodny z jego własnym, aby on mógł kryć bodaj jedną przyczynę ruiny. Następnie, o ile są ogólne reguły aby złagodzić niedole małżeństwa, miema ani jednej aby je przewidzieć, ani aby się ich ustrzec. Kiedy nieszczęście stanie między dwojgiem istot, które podjęły umilić sobie wzajem życie i ułatwić jego dźwiganie, rodzi się ono z zetknięć wytworzonych nieustanną bliskością, która nie istnieje między dwojgiem młodych kandydatów do małżeństwa i nie może istnieć, dopóki prawa i obyczaje nie zmienią się we Francji. Wszystko jest oszustwem między dwojgiem istot gotujących się do zawarcia spółki, ale oszustwo ich jest mimowolne, niewinne. Każdy ukazuje się oczywiście w najlepszem świetle; oboje pozują na wyprzódki, oboje mają o sobie wzajem korzystne pojęcie, któremu potem nie umieją sprostać. Prawdziwe życie — jak dni atmosferyczne — składa się o wiele więcej z owych martwych i szarych chwil które zciemniają przyrodę, niż z momentów w których słońce błyszczy i ozłaca pola. Młodzi ludzie widzą tylko pogodę. Później, przypisują małżeństwu nieszczęścia samego życia, jest bowiem w człowieku skłonność, każąca mu szukać przyczyn swych niedoli w rzeczach lub w ludziach z któremi styka się bezpośrednio.
Aby odkryć w postaci lub w fizjognomji, w słowach lub gestach panny Evangelista oznaki zdradzające porcję niedoskonałości jakie zawierał jej charakter, jak charakter wszelkiej ludzkiej istoty, Paweł musiałby posiadać nietylko wiedzę Lawatera i Galla, ale i wiedzę, której żadna teorja nie istnieje, indywidualną wiedzę obserwatora, wymagającą wiadomości niemal uniwersalnych. Jak wszystkie młode osoby, Natalja miała rysy nie do przeniknięcia. Głęboki spokój i pogoda jakie rzeźbiarze dają dziewiczym twarzom mającym wyobrażać Sprawiedliwość, Niewinność, wszystkie owe bóstwa nieświadome ziemskich wzruszeń, ów spokój jest największym urokiem młodej dziewczyny, jest znakiem jej czystości; nic jej jeszcze nie wzruszyło, żadna złamana namiętność, żaden życiowy zawód nie skaziły pogody jej wyrazu; jeżeli jest udany, młoda dziewczyna już nie istnieje. Żyjąc wciąż na łonie matki, Natalja otrzymała, jak zresztą każda kobieta w Hiszpanji, wychowanie czysto religijne i nieco nauk matczynych, pożytecznych dla roli którą miała odegrać. Spokój jej twarzy był tedy naturalny. Ale tworzył on zasłonę, w którą kobieta była spowita, jak motyl w swoją larwę. Mimoto, człowiek biegle władający skalpelem analizy podchwyciłby u Natalji pewne zapowiedzi trudności, jakie charakter jej nastręczy, skoro się znajdzie wobec małżeńskich i społecznych realności. Cudowna zaiste jej piękność wynikała z nadzwyczajnej regularności rysów, harmonizujących z proporcjami głowy i ciała. Ta doskonałość jest złą wróżbą dla ducha. Mało spotyka się wyjątków w tej regule. Wszelka natura wyższa ma w swej formie lekkie niedoskonałości, i te stają się nieprzepartym urokiem, świetlnemi punktami w których błyszczą sprzeczne uczucia, na których zatrzymują się spojrzenia. Doskonała harmonja zwiastuje chłód natur niepełnych. Natalja miała krągłą kibić, — oznaka siły, ale niechybny znak woli, często przechodzącej w upór u osób których inteligencja nie jest żywa ani rozległa. Ręce, godne greckiego posągu, potwierdzały wróżbę twarzy i postawy, zwiastując ducha nielogicznego despotyzmu. Brwi schodziły się: zdaniem obserwatorów, rys ten zdradza skłonność do zazdrości. Zazdrość istot wyższych jest współzawodnictwem, rodzi wielkie rzeczy; w małych duszach staje się nienawiścią. Matczyne odiate e aspettate było u niej bez obłudy. Oczy, czarne na pozór, ale w gruncie ciemno-pomaraóczowe, tworzyły kontrast z włosami, których płowy kolor, tak ceniony u Rzymian, nazywa się auburn w Anglji; są to prawie zawsze włosy dzieci zrodzonych z dwojga brunetów, jak oboje państwo Evangelista. Biała i delikatna cera Natalji dawała temu kontrastowi włosów i oczu niewysłowiony urok, ale o subtelności czysto zewnętrznej; ilekroć bowiem rysom brak jest pewnej miękkiej krągłości, wówczas, mimo największej doskonałości szczegółów, nie czytajcie w nich pomyślnych wróżb dla duszy. Te róże o zwodnej świeżości opadają z liści, i zdziwicie się w kilka lat później, widząc oschłość i twardość tam, gdzieście podziwiali wykwint i szlachetność.
Mimo że owal jej twarzy miał coś dostojnego, podbródek Natalji był nieco rozlany: wyrażenie malarskie, zdolne dopomóc do wytłumaczenia uczuć, których siła miała się objawić dopiero o południu życia. Usta, nieco cofnięte, wyrażały gwałtowną dumę, zgodną z jej ręką, podbródkiem, brwiami i kibicią. Wreszcie — ostatni znak djagnostyczny, który zdecydowałby o wyroku znawcy — czysty głos Natalji, ten głos tak uroczy, miał tony metaliczne. Mimo iż obchodziła się bardzo łagodnie z tym mosiądzem, mimo słodyczy z jaką dźwięki jego biegły niby przez spirale rogu, organ ten zwiastował charakter księcia Alby, od którego pośrednio wiedli się Casa-Real. Oznaki te wróżyły namiętność bez tkliwości, gwałtowne oddanie, nieubłagane nienawiści, spryt bez inteligencji oraz chęć panowania, naturalną u osób które czują się niedorosłe do swych pretensyj. Wady te, zrodzone z temperamentu i z usposobienia, zrównoważono może przymiotami szlachetnej krwi, były zagrzebane w Natalji niby złoto w rudzie i miały się ujawnić dopiero pod szorstkiem dotknięciem świata i pod tarciem na jakie charaktery są w nim narażone.
W tej chwili, powab i świeżość młodości, wykwint obejścia, święta nieświadomość, wdzięk młodej dziewczyny barwiły jej rysy delikatną powłoką, która musiała zwieść ludzi powierzchownych. Następnie, matka wszczepiła jej zawczasu ów miły szczebiot, który udaje wyższość, który odpowiada na wszystko żarcikiem i urzeka wdzięczną paplaninką: pod niemi kobieta chowa martwicę swego mózgu, jak natura kryje swoje ugory pod przepychem nietrwałej roślinności. Wreszcie, Natalja miała wdzięk zepsutych dzieci, które nie zaznały cierpienia; zachwycała swą szczerością, nie miała owej sztywnej pozy, jaką matki narzucają pannom na wydaniu, wytyczając im niedorzeczny program słów i gestów. Była roześmiana i naturalna, jak młoda dziewczyna, która nie wie nic o małżeństwie, spodziewa się po niem samych przyjemności, nie przewiduje żadnego nieszczęścia i sądzi że przez nie nabędzie prawo czynienia zawsze swej woli. W jaki sposób Paweł, który kochał tak, jak się kocha wówczas gdy żądza potęguje miłość, poznałby w tej dziewczynie, olśniewającej go swą urodą, kobietę, taką jaką miała być w trzydziestym roku, skoro nawet bystry obserwator mógłby się omylić co do tych pozorów? Jeżeli trudno było znaleźć szczęście w małżeństwie z tą dziewczyną, nie było ono niemożliwe. Poprzez te zarodki wad, błyszczały przymioty. Pod ręką mistrza, niema przymiotu, który, umiejętnie rozwinięty, nie zdusiłby wad, zwłaszcza u dziewczyny która kocha. Ale aby urobić tę tak oporną kobietę, trzeba-by owej stalowej garści, o której mówił de Marsay. Paryski dandys miał słuszność. Lęk, natchniony miłością, jest niezawodnem narzędziem w powodowaniu duszą kobiety. Kto kocha, boi się; a kto się boi, bliższy jest przywiązania niż nienawiści. Czy Paweł będzie miał zimną krew, bystrość, stanowczość, konieczne w owej walce, której rozumny mąż nie powinien zdradzić kobiecie? A przytem czy Natalja kochała Pawła? Podobna większości młodych panien, Natalja brała za miłość pierwsze drgnienie instynktu, oraz przyjemność jaką sprawiała jej powierzchowność Pawła; nie wiedziała zresztą nic o małżeństwie ani o domu. Dla miej, hrabia de Manerville, dyplomata znający dwory Europy, jeden z elegantów paryskich, nie mógł być człowiekiem pospolitym, bez siły moralnej, lękliwym i odważnym zarazem, energicznym może w obliczu przeciwności, ale bezbronnym wobec przykrości które psują szczęście. Czy będzie miała później natyle wyczucia, aby odkryć przymioty Pawła wśród jego drobnych wad? Czy nie będzie przesadzała jednych a zapominała o drugich, zwyczajem młodych kobiet, nie mających pojęcia o życiu? Jest wiek, w którym kobieta przebacza przywary temu kto jej oszczędzi przykrości i w którym bierze przykrości za nieszczęścia. Jaka sympatyczna siła, jakie doświadczenie zdoła podtrzymać i oświecić to młode małżeństwo? Czy Paweł i jego żona nie będą sądzili że się kochają, wówczas gdy będą dopiero tonąć w owych pieszczotliwych komedyjkach, na jakie młode kobiety pozwalają sobie w początkach życia we dwoje; w owych komplementach, na jakie mężowie zdobywają się za powrotem z balu, w pełni uroków pożądania? Czy, w tem położeniu, Paweł nie podda się tyranji żony, zamiast ustalić swoją władzę? Czy Paweł będzie umiał powiedzieć nie? Wszystko było tu pułapką dla człowieka słabego, tam gdzie i najsilniejszy nie byłby może bezpieczny.
Przedmiotem tego studjum nie jest przejście od stanu kawalerskiego do małżeństwa: obraz ten, szeroko nakreślony, nie byłby pozbawiony powabu, jakiego burza naszych uczuć udziela najpospolitszym sprawom. Okoliczności, które spowodowały związek Pawła z panną Evangelista, są wstępem do utworu, mającego za temat jedynie arcy-komedję, która poprzedza wszelkie małżeństwo.
Dotąd, autorowie dramatyczni zaniedbali tę scenę, mimo iż dostarczyłaby ona nowego pokarmu ich werwie. Scena ta, która zaciążyła na przyszłości Pawła a której pani Evangelista oczekiwała z lękiem, to dyskusja, do jakiej daje powód kontrakt ślubny, w każdej sferze, pańskiej czy mieszczańskiej: interesy wielkie czy małe — jednako wprawiają w ruch ludzkie namiętności. Komodje te, odgrywane w obliczu rejenta, wszystkie podobne są mniejwięcej do tej oto, której klucz znajdzie się nietyle na stronicach tej książki, ile we wspomnieniu żonkosiów.
Z początkiem zimy r. 1822, Paweł de Manerville poprosił o rękę panny przez swą cioteczną babkę, baronową de Maulincour. Mimo że baronowa nie spędzała nigdy więcej niż dwa miesiące w Medoc, została tam do końca października, aby dopomóc wnukowi w tej okoliczności i odegrać rolę matki. Zagaiwszy rzecz z panią Evangelista, ciotka, doświadczona kobieta, przyszła oznajmić Pawłowi rezultat swego kroku.
— Moje dziecko, rzekła, rzecz jest tak jak ubita. Poruszywszy sprawy majątkowe, dowiedziałam się, że pani Evangelista nie daje nic córce ciepłą ręką. Panna Natalja wychodzi za mąż na zasadzie praw ojczystych. Żeń się, chłopcze! Ludzie, mający do przekazania nazwisko i majątek, ród do utrwalenia, prędzej czy później muszą skończyć na tem. Chciałabym, aby mój drogi Gucio poszedł tą samą drogą. Ożenisz się doskonale bezemnie, mogę ci jedynie dać swoje błogosławieństwo. Kobiety stare, jak ja, nie mają co robić na weselu. Wracam jutro do Paryża. Kiedy wprowadzisz żonę w świat, będę ją mogła widywać u siebie wygodniej niż tutaj. Gdybyś nie miał domu w Paryżu, znalazłbyś zawsze schronienie u mnie, urządziłabym chętnie dla was drugie piętro w swoim domu.
— Droga ciociu, rzekł Paweł, dziękuję ci. Ale co ty rozumiesz przez te słowa: matka nie daje nic za życia, panna wychodzi za mąż na zasadzie praw ojczystych? Matka, moje dziecko, to filut-baba, która korzysta z piękności córki aby dyktować warunki i dać tylko to, czego nie może odjąć: majątek po ojcu. My, starzy ludzie, wielką przywiązujemy wagę do tego punktu: „Co on ma? Co ona ma?“ Radzę ci dać dobre instrukcje swemu rejentowi. Kontrakt, moje dziecko, jest najświętszym z obowiązków. Gdyby twoi rodzice nie byli dobrze usłali swego łóżka, byłbyś może dziś bez prześcieradeł. Będziesz miał dzieci, to są najpospolitsze skutki małżeństwa, trzeba tedy o tem myśleć. Pogadaj z panem Mathias, naszym starym rejentem.
Pani de Maulincour odjechała, pogrążywszy Pawła w zamęcie. Teściowa filut-baba! Trzeba pilnować swoich interesów przy kontrakcie i w danym razie ich bronić: któż tedy chce je naruszyć? Paweł usłuchał ciotki i powierzył kontrakt rejentowi Mathias. Ale widoki tych spraw dręczyły go. Toteż, nie bez żywego niepokoju zjawił się u pani Evangelista, aby jej oznajmić swoje intencje. Jak wszyscy ludzie nieśmiali, drżał, że zdradzi obawy które ciotka mu podsunęła, a które wydawały mu się zniewagą. Aby uniknąć najlżejszego tarcia z osobą tak imponującą, wynalazł owe omówienia, naturalne u osób, które nie śmieją stawić czoła trudnościom.
— Pani, rzekł korzystając z chwilowej nieobecności Natalji, pani wie czem jest rejent w rodzinie; mój rejent, to zacny starzec, dla którego byłoby prawdziwą zgryzotą, gdyby nie miał sporządzić kontraktu...
— Ależ, drogi Pawle, przerwała mu pani Evangelista, czyż kontraktów nie układają zawsze rejenci?
Czas, przez który Paweł siedział nie wszczynając tej kwestji, pani Evangelista obróciła na zadawanie sobie pytania: „O czem on myśli?“ — kobiety bowiem posiadają w wysokim stopniu wyczucie tajemnych myśli odbijających się na fizjognomji. Odgadła rękę ciotki w zakłopotanem spojrzeniu, w drżeniu głosu, które zdradzały w Pawle wewnętrzną walkę.
— Nareszcie, powiedziała sobie w duchu, fatalny dzień nadszedł, zaczyna się kryzys, jaki będzie rezultat? Moim rejentem jest pan Solonet, dodała po pauzie, pańskim pan Mathias, zaproszę ich na obiad jutro, porozumieją się. Czyż nie jest ich zawodem godzić nasze interesy bez naszego udziału, tak jak kucharze gotują nam jeść?
— Prawda! oczywiście! rzekł Paweł z westchnieniem ulgi.
Przez szczególną zamianę ról, Paweł, wolny od wszelkiej zmazy, drżał, a pani Evangelista wydawała się spokojna, przechodząc straszliwe wzruszenia. Wdowa winna była córce trzecią część majątku zostawionego przez pana Evangelista, — miljon dwieście tysięcy franków, — i nie była w możności wypłacić się, nawet wyprzedając się z całego majątku. Miała być tedy na łasce zięcia. O ile dałaby sobie rady z Pawłem samym, czy Paweł, oświecony przez rejenta, zgodzi się pokwitować ją z opieki? Gdyby się cofnął, całe Bordeaux znałoby powody; wszelkie małżeństwo Natalji stałoby się tam niemożliwe. Ta matka, która pragnęła szczęścia córki, ta kobieta która od urodzenia żyła szlachetnie, pomyślała że od jutra trzeba będzie stać się nieuczciwą. Jak owi wielcy wodzowie, którzy chcieliby wymazać ze swego życia chwilę w której potajemnie stchórzyli, tak ona chciałaby móc wyrwać ten dzień z liczby swoich dni. Z pewnością niejeden włos pobielał jej owej nocy, gdy, w obliczu faktów, wyrzucała sobie własną lekkomyślność, czując twardą konieczność położenia. Popierwsze, musiała się wyspowiadać przed swoim rejentem, którego zamówiła na rano. Trzeba było wyznać rozpacz, do której nigdy nie chciała się przyznać przed sobą, bo zawsze, idąc ku przepaści, liczyła na jeden z owych przypadków, które nie zdarzają się nigdy. Zbudziło się w jej duszy przeciw Pawłowi lekkie uczucie, w którem nie było nienawiści ani niechęci, ani nic złego jeszcze; ale czy nie był on przeciwną stroną w tym tajemnym procesie? czy nie stawał się bezwiednie niewinnym wrogiem, którego trzeba było zwalczyć? Któż w świecie może kochać swą ofiarę? Zmuszona kręcić, Hiszpanka postanowiła, jak wszystkie kobiety, rozwinąć cały swój talent w tej walce, której hańbę mogło zatrzeć jedynie pełne zwycięstwo. W ciszy nocnej rozgrzeszyła się zapomocą argumentów które podsuwała jej duma. Czy Natalja nie korzystała z jej marnotrawstwa? Czy było w jej postępowaniu coś z owych niskich i szpetnych pobudek, które kalają duszę? Nie umiała liczyć, czyż to występek, zbrodnia? Czy Paweł nie powinien być aż nadto szczęśliwy, że dostaje dziewczynę taką jak Natalja? Czy skarb, który uchowała, nie wart jest pokwitowania? Czy wielu mężczyzn nie kupuje ukochanej kobiety tysiącem poświęceń? Czemu miałoby się robić dla ślubnej żony mniej niż dla kurtyzany? Zresztą Paweł jest zero, człowiek bez zdolności; ona rozwinie dlań zasoby swej inteligencji, utoruje mu drogę, jej będzie zawdzięczał karjerę, władzę; czy nie spłaci mu kiedyś hojnie swego długu? Byłby głupcem, gdyby się wahał! Wahać się dla paru talarów mniej lub więcej?... byłby nikczemnikiem.
— Jeśli rzecz nie załatwi się odrazu, powiadała sobie, opuszczę Bordeaux, i zawsze będę mogła zapewnić Natalji ładną przyszłość spieniężając to co mi zostanie, pałac, djamenty, meble, oddając jej wszystko, a zachowując sobie jedynie pensję.
Kiedy tęgi charakter zabezpieczy sobie schronienie, jak Richelieu w Brouage, i wytyczy sobie wspaniały cel, czyni zeń punkt oparcia, który pomaga mu zwyciężyć. Ta decyzja na wypadek nieszczęścia uspokoiła panią Evangelista, która usnęła pełna ufności w swego sekundanta w tym pojedynku. Wiele liczyła na pomoc najzdolniejszego rejenta w Bordeaux, pana Solonet, młodego człowieka lat dwudziestu siedmiu, nagrodzonego Legją Honorową za czynną pomoc w drugim powrocie Burbonów. Szczęśliwy i dumny że bywał u pani Evangelista nietyle jako rejent ile jako rojalista, Solonet powziął dla tego pięknego zachodu słońca namiętność, jaką kobiety takie jak pani Evangelista odtrącają, ale która im pochlebia i którą podtrzymują największe skromnisie. Próżny Solonet trwał w postawie pełnej szacunku oraz bardzo przyzwoitej nadziei. Rejent przybył nazajutrz ze skwapliwością niewolnika. Zalotna wdowa przyjęła go w sypialni, gdzie ukazała się w umiejętnie przygotowanym negliżu.
— Czy mogę, rzekła, liczyć na pańskie całkowite oddanie w dyskusji która będzie się toczyła dziś wieczór? Domyśla się pan, że chodzi o kontrakt ślubny mojej córki.
Młody człowiek zaczął od komplementów i zapewnień.
— Do rzeczy, rzekła.
— Słucham, odparł jakby się skupiając.
Pani Evangelista przedstawiła mu bez ogródek swoje położenie.
— To drobnostka, moja królowo, rzekł pan Solonet, przybierając minę pewną siebie, skoro pani Evangelista podała mu ścisłe cyfry. Na jakiej stopie jest pani z panem de Manerville? Tutaj kwestje moralne dominują nad kwestjami prawnemi i finansowemi.
Pani Evangelista wzięła rzecz z wysoka. Młody rejent dowiedział się z radością, że, do dziś, klientka jego zachowała w stosunkach z Pawłem całą godność, że, wpół ze szczerej dumy, wpół przez bezwiedne wyrachowanie, stale postępowała tak, jakby hrabia de Manerville był czemś niższem i jakgdyby ożenić się z panną Evangelista było dlań zaszczytem; ani jej ani córki nie można było podejrzewać o interesowność; uczucia ich zdawały się wolne od wszelkich małostek, za najmniejszą trudnością wszczętą przez Pawła miały prawo się wycofać; słowem, posiadała na przyszłego zięcia wpływ nieograniczony.
— Skoro tak rzeczy stoją, rzekł Solonet, jakie jest ostatnie ustępstwo, do którego pani chce się posunąć?
— Możliwie najmniej, rzekła śmiejąc się.
— Kobieca odpowiedź, zawołał Solonet. Czy pani zależy na tem, aby wydać parnię Natalję?
— Tak.
— Czy chce pani dostać pokwitowanie z miljona stupięćdziesięciu sześciu tysięcy, które pani będzie winna, wedle rachunków opieki, rzeczonemu zięciowi?
— Tak.
— Co pani chce ocalić?
— Conajmniej trzydzieci tysięcy franków renty, odparła.
— Trzeba zwyciężyć lub zginąć?
— Tak.
— A więc zastanowię się nad środkami: trzeba mam wiele zręczności, musimy oszczędzać siły. Skoro przyjdę wieczór, dam pani parę wskazówek, niech je pani wykona ściśle, a mogę z góry przepowiedzieć wygraną. — Czy hrabia kocha pannę Natalję? spytał wstając.
— Ubóstwia.
— To nie dosyć. Czy jej pragnie jako kobiety, tak aby zamknąć oczy na pewne trudności pieniężne?
— Tak.
— Oto co uważam za czynny bilans młodej panny! wykrzyknął rejent. Niech się pani postara, aby była piękna dziś wieczór, dodał znacząco.
— Przygotowałyśmy czarującą tualetę.
— Suknia włożona w dzień kontraktu kryje, wedle mnie, połowę donacyj w swoich fałdach, rzekł Solonet.
Ten ostatni argument wydał się pani Evangelista tak ważny, że postanowiła być przy tualecie Natalji, zarówno aby jej przypilnować, co aby uczynić z córki niewinną wspólniczkę swej finansowej kombinacji. Uczesana à la Sevigné, w białej kaszmirowej sukni z różowemi wstążkami, córka wydała się jej tak ładna, że uwierzyła w zwycięstwo. Kiedy pokojówka wyszła i kiedy pani Evangelista była pewna że nikt nie słyszy, poprawiła parę pukli w uczesaniu córki; była to niejako przedmowa.
— Drogie dziecko, czy ty szczerze kochasz pana de Manervlle? rzekła głosem spokojnym na pozór.
Zmierzyły się szczególnem spojrzeniem.
— Czemu, mamusiu, zadajesz mi to pytanie właśnie dziś? Czemu pozwoliłaś mi go widywać?
— Gdyby się nam trzeba było rozstać na zawsze, czy upierałabyś się przy tem małżeństwie?
— Wyrzekłabym się go i nie umarłabym ze zgryzoty.
— Nie kochasz go, dziecko, rzekła matka całując ją w czoło.
— Ale poco, mamusiu, ta inkwizycja?
— Chciałam wiedzieć, czy ci zależy na małżeństwie, choć nie szalejesz za mężem.
— Kocham go.
— Masz słuszność, jest hrabią, we dwie zrobimy z niego para Francji; ale będą trudności.
— Między ludźmi którzy się kochają? Nie. Kwiat młodzieży, droga mamusiu, zbyt dobrze się tu ulokował, rzekła pokazując milusim ruchem serce, aby robić najmniejsze trudności. Jestem pewna.
— A gdyby było inaczej? rzekła pani Evangelista.
— Pogrzebałoby się go w niepamięci, odparła Natalja.
— Dobrze. Jesteś prawdziwa Casa-Real! Ale, mimo że cię kocha jak szalony, gdyby zaszły trudności którym nie on dałby początek, ale które musiałby przeskoczyć? Gdyby, bez obrazy konwenansów, trochę kokieterji mogło go skłonić? No, odrobina, słówko. Mężczyźni są już tacy, nie ustąpią w poważnej dyskusji, a padają pod jednem spojrzeniem.
— Rozumiem! małe spięcie ostrogą, aby faworyt wziął przeszkodę, rzekła Natalja czyniąc gest jakby uderzała konia szpicrutą.
— Mój aniele, nie żądam od ciebie nic, coby mogło wyglądać dwuznacznie. Mamy poczucie kastylskiego honoru, który nie pozwala nam przekroczyć granic. Hrabia będzie znał moje położenie.
— Co za położenie?
— Nie zrozumiałabyś. A więc, gdyby, ujrzawszy cię w Całej chwale, oczy jego zdradzały cień wahania, — a będę go śledziła! — zrywam wszystko, potrafię zlikwidować swój majątek, opuścić Bordeaux i udać się do Douai do Claesów, którzy, mimo wszystko, są nasi krewni przez Temnincków. Następnie, wydam cię za para Francji, choćbym miała osiąść w klasztorze poto aby ci oddać wszystko co mam.
— Mamo, rzekła Natalja, cóż trzeba robić, aby zapobiec takim nieszczęściom?
— Nigdy nie widziałam cię tak piękną, moje dziecko! Bądź trochę zalotna, a wszystko będzie dobrze.
Pani Evangelista zostawiła Natalję zadumaną i poszła dokończyć tualety, któraby jej pozwoliła wytrzymać porównanie z córką. O ile Natalja miała być ponętna dla Pawła, czyż matce nie trzeba było rozpalić pana Solonet, swego szermierza? Obie panie były pod bronią, kiedy Paweł przyszedł z bukietem, który od kilku miesięcy zwykł był codzień ofiarowywać Natalji. Zaczęli rozmawiać, czekając na rejentów.
Ten dzień była dla Pawła pierwszą utarczką długiej i nużącej wojny zwanej małżeństwem. Trzeba tedy ustalić siły obu stron, pozycje walczących i teren operacyjny. Aby stawić czoło walce, o której doniosłości nie miał pojęcia, Paweł miał za całą pomoc starego rejenta. Obaj mieli być zaskoczeni nieoczekiwanym wypadkiem, przyciśnięci przez nieprzyjaciela który miał gotowy plan, i zmuszeni decydować się, nie mając czasu do namysłu. Nawet mając przy sobie samego Cujasa i Bartola, któryż mężczyzna nie byłby uległ? Jak uwierzyć w przewrotność tam gdzie wszystko wydaje się proste i naturalne? Co mógł Mathias, sam, przeciw pani Evangelista, przeciw Solonatowi i przeciw Natalji, zwłaszcza gdy jego zakochany klient przeszedłby na stronę nieprzyjaciela z chwilą gdyby coś groziło jego szczęściu? Już Paweł brnął w komplementy, zwyczajne między zakochanymi, ale którym jego namiętność dawała olbrzymią wagę w oczach pani Evangelista, pchającej go do tego aby sobie przeciął odwrót.
Owi kondotjerzy matrymonjalni, którzy mieli się bić za swoich klientów i których siły były tak ważne w tem spotkaniu, — dwaj rejenci — przedstawiali dawne i nowe obyczaje, dawny i nowy notarjat.
Mathias, był to starowina liczący sześćdziesiąt dziewięć lat, dumny z dwudziestu lat praktyki. Jego grube podagryczne stopy były obute w trzewiki ze srebrnemi klamrami, i stanowiły pocieszne zakończenie nóg tak cienkich, o rzepkach tak wystających, że, kiedy je skrzyżował, rzeklibyście dwie kości wyryte nad D. O. M. Chude uda w szerokich czarnych pludrach zdawały się uginać pod ciężarem okrągłego brzucha oraz torsu wydatnego jak u ludzi wiodących siedzące życie. Była to wielka kula, wiecznie opatulona w zielony frak z kwadratowemi połami, którego nikt nie pamiętał nowym. Starannie wyczesane i upudrowane włosy splecione były w mały harcap, tkwiący między kołnierzem fraka a białą kamizelką w kwiaty. Ze swą okrągłą głową, twarzą kolorową jak liść wina, niebieskiemi oczami, ryjkowatym nosem, grubemi wargami, dubeltowym podbródkiem, zacny ten człeczyna budził wszędzie śmiech, jakim tak hojnie obdarza Francuz owe komiczne postacie, kaprysy przyrody, przesadzane jeszcze przez artystów w tem co nazywamy karykaturą. Ale u pana Mathias duch święcił tryumf nad formą; przymioty duszy zwyciężyły pocieszność ciała. Całe Bordeaux miało dlań szacunek i uznanie. Glos rejenta zdobywał serca mową uczciwości. Bez sztuczek szedł prosto do celu, krusząc złe myśli ścisłemi pytaniami. Bystry rzut oka, doświadczenie, dawały mu ów dar, który pozwala wniknąć w głąb sumień i czytać tajemne myśli. Mimo iż surowy w interesach, patrjarcha ów posiadał patrjarchalną wesołość. Lubił piosnkę przy stole, przestrzegał uroczystości rodzinnych, obchodził rocznice, urodziny babek i dzieci, święcił Boże Narodzenie; lubił dawać kalendy, robić niespodzianki i przesyłać jajko wielkanocne; brał serjo obowiązki ojca chrzestnego, nie zaniedbywał żadnego z owych zwyczajów, które tyle dawały koloru dawnemu życiu. Mathias był to czcigodny szczątek owych rejentów, nieznanych wielkich ludzi, którzy brali miljony bez pokwitowania i oddawali je w tym samym worku, zawiązane tym samym sznurkiem; którzy wypełniali wiernie fideikomisy, skrupulatnie sporządzali inwentarze, zajmowali się po ojcowsku sprawami klientów, zastępowali niekiedy drogę marnotrawcom i posiadali tajemnice rodzin: słowem, jeden z owych rejentów, którzy się czują odpowiedzialni za błędy w swoich aktach i obmyślają je długo. Nigdy, w czasie jego notarjatu, żadnemu klientowi nie przepadła lokata, niepewna albo źle zabezpieczana. Majątek swój, powoli ale uczciwie nabyty, uciułał w ciągu trzydziestu lat oszczędności. Wychował na notarjuszy czternastu dependentów. Religijny i dobroczynny pacichu, Mathias znajdował się wszędzie, gdzie było coś dobrego do zrobienia. Czynny członek komitetu szpitalnego i komitetu dobroczynności, zapisywał się na największą sumę w dobrowolnych podatkach na rzecz jakiegoś nieszczęścia lub nędzy, na stworzenie pożytecznej instytucji. Toteż ani on ani jego żona nie mieli powozu, toteż słowo jego było święte, toteż piwnice jego przechowywały tyleż kapitałów ile ich było w Banku, toteż nazywano go poczciwym Mathias i kiedy umarł było trzy tysiące osób na jego pogrzebie.
Solonet, był to typowy młody rejent, który przychodzi nucąc modny kuplet, przybiera dowcipną minę, twierdzi że interesy doskonale da się załatwiać na wesoło; kapitan Gwardji narodowej, który nierad jest kiedy go wezmą za rejenta i który stara się o krzyż Legji; który ma swój powóz i powierza sprawdzenie aktów dependentom; rejent który chodzi na bale, do teatru, kupuje obrazy i grywa w écarté; który ma kasę, gdzie chowa depozyty aby zwracać w banknotach to, co otrzymał w złocie; rejent który idzie z duchem czasu i ryzykuje wątpliwe lokaty, spekuluje i chce się wycofać po dziesięciu latach notarjatu z trzydziestoma tysiącami renty; rejent którego wiedza płynne z jego dwulicowości, ale którego wielu ludzi lęka się jak wspólnika posiadającego ich sekrety; wreszcie rejent, który w swojem stanowisku widzi sposób przyżenienia się do jakiejś posażnej jedynaczki.
Kiedy szczupły blondynek Solonet, ufryzowany, uperfumowany, obuty jak pierwszy amant z Vaudeville, ubrany jak dandys którego najważniejszą sprawą w życiu jest pojedynek, wszedł przed swym starym kolegą, nieskorym wskutek podagry, dwaj ci ludzie ucieleśnili jedną z owych karykatur zatytułowanych Niegdyś a Dziś, cieszących się takiem powodzeniem za Cesarstwa. Jeżeli obie panie Evangelista, które nie znały zacnego Mathias, miały zrazu lekką ochotę do śmiechu, ujął je niebawem wdzięk, z jakim starzec wygłosi swój powitalny komplement. Słowa poczciwca oddechały ową uprzejmością, jaką mili staruszkowie umieją wlać zarówno w myśli jak w ich wyraz. Młody i fircykowaty rejent był na tę chwilę pobity. Mathias dowiódł swej znajomości świata taktem, z jakim przywitał Pawła. Nie poniżając swoich siwych włosów, uczcił w młodym człowieku ród, wiedząc że starości należy się jakiś szacunek i że wszystkie prawa społeczne są solidarne. Przywitanie natomiast i ukłon Soloneta wyrażały ową zupełną równość, która musiała razić ludzi światowych, ośmieszając go w oczach osób naprawdę dystyngowanych. Młody rejent dał poufny znak pani Evangelista, aby ją odciągnąć na chwilę rozmowy. Szeptali sobie do ucha śmiejąc się, zapewne aby tem pokryć doniosłość narady, w której pan Solonet poddał swojej monarchini plan bitwy.
— Ale, rzekł, czy pani będzie miała odwagę sprzedać pałac?
— Najzupełniej, odparła.
Pani Evangelista nie chciała zwierzyć swemu rejentowi źródeł tego heroizmu: zapał Soloneta mógłby ostygnąć, gdyby wiedział, jego klientka ma opuścić Bordeaux. Nie wspomniała nawet o tem Pawłowi, aby go nie przerażać rozległością szańców, jakich wymagały pierwsze prace życia politycznego.
Po obiedzie, dwaj pełnomocnicy zostawili kochanków z matką, i udali się do pokoju przeznaczonego na tę naradę. Rozegrała się tedy podwójna scena: w salonie przy kominku, scena miłosna, w której życie zdawało się uśmiechnięte i radosne; obok, scena poważna i ponura, w której obnażony interes zawczasu grał ową rolę, jaką odgrywa pod kwiecistemi pozorami życia.
Drogi mistrzu, rzekł Soilonet do Mathiasa, akt zostanie w pańskiej kancelarji, wiem co jestem winien starszemu koledze.
Mathias skłonił się poważnie.
— Ale, ciągnął Solonet rozwijając projekt zbytecznego aktu który kazał naszkicować, ponieważ my jesteśmy — jako panna — stroną uciśnioną, — ułożyłem kontrakt, aby panu oszczędzić trudu. Wychodzimy za mąż na zasadzie praw ojczystych, ergo wspólności majątkowej; dziedziczenie całego majątku przez współ-małżomka pozostałego przy życiu na wypadek zgonu bez spadkobiercy, w innym wypadku użytkowanie jednej czwartej majątku, pełna zaś własność drugiej ćwierci; suma wniesiona do wspólnoty stanowić będzie jedną czwartą właściwego wkładu, pozostałym zaś przy życiu małżonkom przypadną ruchomości bez obowiązku inwentarza. Wszystko to jest jasne jak dzień.
— Ta, ta, ta, ta, rzekł Mathias, ja nie załatwiam interesu tak jak się śpiewa aryjkę. Jaki jest wasz stan posiadania?
— A wasz? rzekł Solonet.
— Naszem wianem są dobra Lanstrac, dające dwadzieścia trzy tysiące funtów renty w gotowiźnie, nie licząc produktów. Item, folwarki Grassol i Guadet, warte po trzy tysiące sześćset funtów renty. Item, winnica Belle-Rose, przynosząca rokrocznie szesnaście tysięcy funtów: łącznie, czterdzieści sześć tysięcy dwieście franków renty. Item, pałac rodzinny w Bordeaux, opodatkowany w dziewięciuset frankach. Item, piękny dom z ogrodem w Paryżu, opodatkowany w tysiącu pięciuset frankach. Te posiadłości, których tytuły własności znajdują się u mnie, pochodzą ze spadku po rodzicach, z wyjątkiem domu w Paryżu, który nabyliśmy sami. Musimy również, policzyć urządzenie naszych dwóch domów, oraz zamku w Lanstrac, oszacowane na czterysta pięćdziesiąt tysięcy. Oto stół, obrus i pierwsze danie. Co dajecie na drugie danie i na deser?
— Nasz majątek, rzekł Solonet.
— Wyszczególnij go, drogi kolego, rzekł Mathias. Co mi przynosicie? Gdzie jest inwentarz po śmierci pana Evangelista? pokażcie mi likwidację, lokatę kapitałów. Gdzie są wasze kapitały, o ile jest kapitał? gdzie posiadłość, o ile są posiadłości? Słowem, pokażcie nam rachunek z opieki i powiedzcie co wam daje lub zapewnia matka.
— Czy hrabia de Manerville kocha pannę Evangelista?
— Chce ją pojąć, jeśli wszystkie okoliczności będą nam odpowiadały, rzekł stary rejent. Nie jestem dziecko, chodzi tu o nasze interesy, nie o uczucia.
— Sprawa weźmie w łeb, jeśli nie okażecie się wspaniałomyślni. Oto czemu, rzekł Solonet. Nie zrobiliśmy inwentarza po śmierci męża, byliśmy Hiszpanką, kreolką i nie znaliśmy praw francuskich. Zresztą, byliśmy pogrążeni w zbyt wielkiej boleści, aby myśleć o nędznych formalnościach, które są wszystkiem dla ludzi bez serca. Wiadomo, że nieboszczyk ubóstwiał nas i że opłakiwaliśmy go srodze. Jeśli mamy likwidację, poprzedzoną przez inwentaryzację dokonaną w duchu powszechnej opinji, podziękujcie za to opiekunowi, który zmusił nas do ujawnienia stanu rzeczy i do przyznania córce określonego majątku, w chwili gdy konieczne było wycofać z Londynu angielską rentę od olbrzymiego kapitału, który chcieliśmy ulokować w Paryżu, gdzie podwojono nam procenty.
— Nie opowiadajcie nam głupstw. Istnieją sposoby sprawdzenia. Jaki wpłaciliście podatek spadkowy? Cyfra wystarczy nam do ustalenia. Idźmy prosto do rzeczy. Powiedzcie szczerze, coście wzięli i co wam zostało. Ano, jeżeli jesteśmy bardzo zakochani, zobaczymy.
— Jeśli się chcecie żenić z nami dla pieniędzy, możecie zaraz pakować manatki. Mamy prawo przeszło do miljona. Ale został naszej matce tylko ten pałac, meble i czterysta tysięcy, ulokowane około r. 1817 na 5 od sta, dające czterdzieści tysięcy franków dochodu.
— W jakiż sposób prowadzicie dom pochłaniający sto tysięcy franków rocznie? wykrzyknął Mathias przerażony.
— Córka kosztowała nas złote góry. Zresztą, lubimy wydatki. Koniec końców, wasze jeremiady nie wrócą nam ani szeląga.
— Mając pięćdziesiąt tysięcy franków renty panny Natalji, mogliście ją wychować suto, nie rujnując się. Ale, skoroście jedli z takim apetytem będąc panną, będziecie żreć wyszedłszy za mąż.
— Zostawcie nas tedy w spokoju, rzekł Solonet; najpiękniejsza dziewczyna w świecie musi zawsze zjadać więcej niż ma.
— Pójdę powiedzieć słówko memu klientowi, odparł stary rejent.
— Idź, idź, stary Kasandrze, idź powiedz klientowi, że nie mamy ani szeląga, myślał Solonet, który w ciszy gabinetu rozłożył strategicznie wojska, odmierzył pozycje, wzniósł szańce dyskusji i przygotował punkt, w którym strony, sądząc że wszystko jest stracone, znajdą się w obliczu szczęśliwego rozwiązania, dającego tryumf jego klientce.
Biała suknia z różowemi pomponikami, loczki à la Sevigné, mała nóżka Natalji, jej zalotne spojrzenia, ładna rączka wciąż zajęta poprawianiem loków które nie były zburzone, manewry młodej dziewczyny roztaczającej ogon niby paw na słońcu, doprowadzały Pawła do punktu, w którym pragnęła go ujrzeć teściowa: był pijany żądzą, pragnął swej oblubienicy tak, jak uczniak może pragnąć kurtyzany; spojrzenia jego zwiastowały na termometrze duszy stopień namiętności, w którym mężczyzna popełnia tysiące głupstw.
— Natalja jest tak piękna, szepnął teściowej, że pojmuję szał, który każe nam opłacić rozkosz śmiercią.
Pani Evangelista odpowiedziała potrząsając głową: — Frazesy! Mąż nie opowiadał mi takich historji; ale wziął mnie bez majątku i przez trzynaście lat nie sprawił mi przykrości.
— Czy to lekcja? rzekł Paweł śmiejąc się.
— Wiesz jak cię kocham, drogie dziecko! rzekła ściskając mu rękę. Zresztą, czyż nie trzeba bardzo cię kochać, aby ci dać moją Natę?
— Dać mnie, dać manie! rzekła dziewczyna śmiejąc się i poruszają wachlarzem z piór indyjskich ptaków. Co wy tam szeptacie?
— Mówiłem, odrzekł Paweł jak bardzo panią kocham, skoro formy zabraniają mi wyrazić pani moich pragnień.
— Czemu?
— Lękam się siebie.
— Och, jest pan za sprytny, aby nie umieć dobrze oprawić klejnotów pochlebstwa. Chce pan, abym powiedziała co myślę? A więc, wydaje mi się pan zbyt inteligentny, bardziej niżby przysłało zakochanemu. Być kwiatem młodzieży i posiadać pańską główkę, rzekła spuszczając oczy, to za wiele atutów; powinno się wybierać. Ja też się boję!
— Czego?
— Nie mówmy tak. Nie uważasz, mamo, że ta rozmowa jest niebezpieczna, póki kontrakt nie będzie podpisany?
— Za chwilę będzie, rzekł Paweł.
— Chciałabym wiedzieć, co tam sobie mówią Achilles z Nestorem, rzekła Najtalja wskazując gestem dziecinnej ciekawości drzwi saloniku.
— Mówią o naszych dzieciach, o naszej śmierci i tym podobnych głupstwach; liczą nasze talary, aby nam powiedzieć, czy zawsze będziemy mieli pięć koni w stajni. Zajmują się też dotacjami, ale ja ich uprzedzałem.
— Jakto? rzekła Natalja.
— Czyż nie oddałem się już cały? rzekł spoglądając na młodą dziewczynę, której piękność zdwoiła się, kiedy przyjemność spowodowana tą odpowiedzią ubarwiła jej twarz.
— Mamo, jak ja odwdzięczę tyle szlachetności?
— Dziecko, czyż nie masz całego życia aby ją odpłacić? Dawać szczęście każdego dnia, czyż to nie znaczy wnieść w dom niewyczerpane skarby? Ja niemiałam innego posagu.
— Lubi pani Lanstrac? rzekł Paweł do Natalji.
— Jak mogłabym nie lubić czegoś, co należy do pana? rzekła. Chciałabym bardzo zobaczyć pański dom.
— Nasz dom, rzekł Paweł. Chce pani zobaczyć, czy dobrze przeczułem pani gusty, czy się tam pani będzie podobało. Matka uczyniła zadanie twego męża, Nataljo, bardzo trudnem, zawsze byłaś bardzo szczęśliwa; ale, kiedy miłość jest nieskończona, nic nie jest jej zbyt trudne.
— Drogie dzieci, rzekła parni Evangelista, czyż wy moglibyście zostać w Bordeaux przez pierwsze dni po ślubie? Jeśli macie odwagę zetknąć się ze światem, który was zna, śledzi, krępuje, zgoda! Ale, jeśli czujecie oboje ową wstydliwość uczuć, która ściska duszę i nie da się wyrazić, pojedziemy do Paryża, gdzie życie młodego stadła gubi się w wirze stolicy. Tam jedynie możecie żyć jak para kochanków, nie obawiając się śmieszności.
— Masz rację, mamo, nie myślałem o tem. Ale zaledwie będę miał czas przygotować dom. Napiszę dziś jeszcze do mego przyjaciela de Marsaya, jedynego na którego mogę liczyć że popędzi robotników.
W chwili gdy, podobny młodym ludziom nawykłym zaspakajać swoje zachcenia bez poprzedniej rachuby, Paweł brnął niebacznie w koszta pobytu w Paryżu, stary Mathias wszedł do salonu i dał znak swemu klientowi że chce z nim pomówić.
— Co takiego, drogi panie? rzekł Paweł idąc za rejentem ku oknu.
— Panie hrabio, rzekł poczciwiec, niema ani grosza posagu. Moja rada jest, aby odłożyć konferencję do innego dnia, iżby pan mógł się należycie zastanowić.
— Panie Pawle, rzekła Natalja, i ja chcę panu coś rzec na osobności.
Mimo że pani Evangelista zachowała spokój, nigdy żaden średniowieczny żyd w kotle pełnym wrzącej oliwy nie cierpiał mąk, jakie ona cierpiała w swej fiołkowej aksamitnej sukni. Solonet ręczył jej za małżeństwo, ale nie znała sposobów ani warunków sukcesu i przechodziła męczarnie niepewności. Zawdzięczała może swój tryumf nieposłuszeństwu córki. Natalja rozważyła słowa matki, której niepokój był widoczny. Kiedy ujrzała skutek swej zalotności, tysiąc sprzecznych myśli owładnęło jej sercem. Nie potępiając matki, uczuła się niemal zawstydzona tą grą, której ceną miał być jakiś zysk. Następnie, ogarnęła ją dosyć zrozumiała zazdrosna ciekawość. Chciała wiedzieć, czy Paweł kocha ją natyle, aby pokonać trudności przewidywane przez matkę, a które zwiastowała jej chmurna fizjognomja pana Mathias. Te uczucia pchnęły ją do odruchu szczerości, który zresztą wzmacniał jej pozycję. Najczarniejsza chytrość nie byłaby równie niebezpieczna jak ta niewinność.
— Pawle, rzekła pocichu nazywając go tak pierwszy raz, gdyby jakieś trudności materjalne mogły nas rozłączyć, pamiętaj że zwalniam cię ze zobowiązań i pozwalam ci zrzucić na mnie plamę wynikłą z zerwania.
Tyle było godności w tym szlachetnym odruchu, że Paweł uwierzył iw bezinteresowność Natalji, uwierzył że ona nie zna faktów zdradzonych mu przez rejenta: ścisnął rękę dziewczyny i ucałował ją jak człowiek, któremu miłość droższa jest niż majątek. Natalja wyszła.
— Tam do kata, panie hrabio, pan robi głupstwa, rzekł stary rejent idąc za klientem.
Paweł zadumał się; spodziewał się mieć jakieś sto tysięcy franków renty, łącząc swój majątek z majątkiem Natalji; choćby zaś mężczyzna był najbardziej roznamiętniony, nie przechodzi bez wstrząsu od stu do czterdziestu sześciu tysięcy, biorąc żonę przywykłą do zbytku.
— Córki niema, rzekła pani Evangelista zbliżając się królewskim krokiem do zięcia i rejenta, czy może mi pan powiedzieć co zaszło?
— Proszę pani, odparł Mathias przerażony milczeniem Pawła i chcąc przełamać lody, zachodzi przeszkoda... odwłoka...
Na te słowa, pan Solonet wyszedł z saloniku i przerwał w pół słowa staremu koledze zdaniem które wróciło życie Pawłowi. Przytłoczony pamięcią swoich miłosnych zaklęć i gestów, Paweł nie wiedział ani jak się ich zaprzeć ani jak je odmienić; w tej chwili pragnąłby aby się ziemia pod nim rozstąpiła.
— Jest sposób wyrównania rachunków pani na rzecz córki, rzekł młody rejent swobodnie. Pani Evangelista posiada w papierach pięcioprocentowych czterdzieści tysięcy franków renty, której kapitał dojdzie niebawem pari, o ile go nie przewyższy, możemy go zatem określić na ośmset tysięcy. Przyjąwszy ten fakt, może pani przelać w kontrakcie ślubnym czystą własność tych walorów na córkę, nie sądzę bowiem, aby leżało w intencjach pana de Manerville zostawić swoją teściową bez środków. Jeżeli pani schrupała swój majątek, zwraca pani majątek córki, z bagatelną różnicą.
— Kobiety są bardzo nieszczęśliwe, że nie mają pojęcia o interesach, rzekła pani Evangelista. Mam czystą własność? Co to jest, dobry Boże!
Paweł był jak w ekstazie, słysząc tę kombinację. Stary rejent, widząc pułapkę, widząc że klient już się złapał jedną nogą, stał jak skamieniały, powiadając sobie: — Zdaje mi się, że oni z nas sobie kpią!
— Jeśli łaskawa pani usłucha mojej rady, zabezpieczy pani sobie spokój, ciągnął młody rejent. Skoro pani robi to poświęcenie, trzeba bodaj aby pani była wolna od wszelkich utrapień ze strony małoletnich. Nie wiadomo kto żyje, a kto umiera! Pan hrabia uzna w kontrakcie, że otrzymał całkowitą sumę przypadającą pannie po ojcu.
Mathias nie mógł wstrzymać oburzenia, które błysło w jego oczach i zarumieniło mu twarz.
— A ta suma, rzekł trzęsąc się, wynosi?...
— Miljon stopięćdziesiąt sześć tysięcy franków, wedle aktu...
— Czemu tedy nie żądać od pana hrabiego, aby oddał hic et nunc majątek przyszłej małżonce? rzekł Mathias; to byłoby uczciwsze, niż to czego pan żąda odemnie. Ruina hrabiego de Manerville nie spełni się pod mojem okiem, ja się usuwam.
Zrobił krok ku drzwiom, aby oświecić swego klienta co do powagi sytuacji; ale wrócił i rzekł do pani Evangelista: — Niech pani nie sądzi, że ja panią czynię odpowiedzialną za pomysł mego kolegi; uważam panią za uczciwą kobietę, za wielką damę, która nie ma pojęcia o interesach.
— Dziękuję kochanemu koledze, rzekł Solonet.
— Wie kolega dobrze, że między nami obraza nie istnieje, odparł Mathias. Niech pani bodaj zna rezultat tej kombinacji. Jest pani jeszcze dość młoda, dość piękna, aby wyjść za mąż. — Och, mój Boże, rzekł starzec w odpowiedzi na gest pani Evangelista, kto może ręczyć za siebie!
— Nie sądziłam, proszę pana, rzekła pani Eyangelista, że, przetrwawszy we wdowieństwie siedem pięknych lat i odtrąciwszy świetne partje przez miłość dla córki, będę podejrzewana w trzydziestym dziewiątym roku o podobne szaleństwo! Gdyby pan nie był rejentem, wzięłabym to za impertynencję.
— Czy nie byłoby większą imptertynencją sądzić, że pani nie może już wyjść za mąż?
— Chcieć a móc, to dwie zupełnie różne rzeczy, rzekł dwornie Solonet.
— A więc, rzekł Mathias, nie mówmy o pani małżeństwie. Może pani, i pragniemy tego wszyscy, żyć jeszcze czterdzieści pięć lat. Otóż, skoro pani zachowuje dla siebie używalność majątku pana Evangelista, zatem, na czas jej życia, dzieci pani mają zawiesić zęby na kołku?
— Co to znaczy to wszystko? rzekła wdowa. Co to ma być ta używalność i ten kołek?
Solonet, człowiek światowy, człowiek dobrego tonu, zaczął się śmiać.
— Zaraz to przetłumaczę, odparł poczciwiec. Jeżeli pani dzieci chcą być rozsądne, pomyślą o przyszłości. Myśleć o przyszłości, znaczy oszczędzać połowę dochodu, w przypuszczeniu że będzie się miało tylko dwoje dzieci, którym trzeba dać najpierw staranne wychowanie, a potem grube wiano. Pani córka i pani zięć będą tedy skazani na dwadzieścia tysięcy franków renty, a oboje wydawali dotąd po pięćdziesiąt. To jeszcze nic. Mój klient będzie musiał wypłacić kiedyś dzieciom miljon sto tysięcy franków majątku po matce, a może ich nigdy nie otrzyma, o ile żona jego umrze, a pani będzie żyła jeszcze, co może się zdarzyć. Sumiennie mówiąc, podpisać taki kontrakt, czy nie znaczy rzucić się ze związanemi rękami i nogami w wodę? Chce pani zapewnić szczęście córce? Jeżeli kocha męża (uczucie o którem rejentom nie wolno powątpiewać), będzie dzieliła jego zgryzoty. Proszę pani, z tego co widzę, może umrzeć ze zmartwienia, bo będzie w nędzy. Tak, pani, dla ludzi którym trzeba sto tysięcy rocznie, nędza, to mieć tylko dwadzieścia tysięcy. Gdyby, z miłości, pan hrabia robił szaleństwa, żona zrujnowałaby go podniesieniem należnych jej sum w dniu w którym zdarzyłoby się jakieś nieszczęście. Staję tu w obronie pani, ich, ich dzieci, wszystkich.
— Poczciwina wystrzelał całą amunicję, pomyślał Solonet dając oczami znak klientce, jakby jej obciął powiedzieć: „Naprzód, marsz!\
— Jest sposób, aby pogodzić te interesy, odrzekła spokojnie pani Evangelista. Mogę sobie zastrzec jedynie pensję konieczną aby zamieszkać w klasztorze, i będziecie mieli mój majątek zaraz. Mogę wyrzec się świata, jeśli moja śmierć za życia zapewni szczęście córki.
— Pani, rzekł stary rejent, zostawmy sobie czas na spokojne rozważenia sposobu, któryby pogodził wszystkie trudności.
— Och, Boże, rzekła pani Evangelista która widziała zgubę w odwłoce, niema co rozważać. Nie wiedziałam, co to jest małżeństwo we Francji, jestem Hiszpanką i kreolką. Nie wiedziałam, że, nim wydam córkę za mąż, muszę wiedzieć liczbę dni jakich Bóg mi jeszcze użyczy, że życie moje będzie nieszczęściem dla córki, że źle zrobiłam że żyję i że żyłam. Kiedy mąż się ze mną żenił, miałam tylko swoje nazwisko i swoją osobę. Samo moje nazwisko było dla niego skarbem, przy którym bladły wszystkie jego skarby. Jaki majątek równa się wielkiemu nazwisku? Moim posagiem były piękność, cnota, szczęście, ród, wychowanie. Czy pieniądz daje te skarby? Gdyby ojciec Natalji słyszał naszą rozmowę, jego szlachetna dusza zgryzłaby się tem na wieki, szczęście jego w raju byłoby zmącone. Roztrwoniłam, może na szaleństwa, kilka miljonów, a on ani okiem nie mrugnął. Od jego śmierci, zrobiłam się oszczędna i rozsądna w porównaniu z życiem, jakiego on chciał dla mnie. Zerwijmy tedy. Pan de Manerville jest tak przygnębiony, że...
Żadna onomatopea nie zdoła odmalować zamętu, jakie to słowo Zerwijmy wniosło w rozmowę: wystarczy rzec, że te cztery osoby, tak dobrze wychowane, wszystkie mówiły naraz!
— W Hiszpanji żenią się po hiszpańsku i jak im się podoba; ale we Francji żenią się po francusku, rozsądnie i tak jak się da! mówił Mathias.
— Och, pani! wykrzyknął Paweł budząc się z osłupienia, pani się myli najzupełniej co do moich uczuć!
— Nie chodzi o uczucia, rzekł stary rejent chcąc powstrzymać klienta, my tu załatwiamy interesy trzech pokoleń. Czy myśmy przejedli brakujące miljony? My pragniemy jedynie rozwikłać trudności, których jesteśmy niewinni.
— Bierzcie nas i nie handryczcie się, mówił Solonet.
— Handryczyć! handryczyć! Pan nazywasz handryczeniem bronić interesów dzieci, ojca i matki, mówił Mathias.
— Tak, ciągnął Paweł, żałuję marnotrawstwa mej młodości, które mi nie pozwala zamknąć tej dyskusji jednem słowem, tak jak pani żałuje swego niedoświadczenia i swej mimowolnej lekkomyślności. Bóg mi świadkiem, że nie myślę w tej chwili o sobie, skromne życie w Lanstrac nie przeraża mnie; ale czyż nie trzebaby pannie Natalji wyrzec się swoich upodobań, przyzwyczajeń? To zmienia naszą egzystencję.
— Skądże tedy mój mąż brał swoje miljony? rzekła wdowa.
— Pan Evangelista prowadził interesy, rzucał się w wielkie spekulacje, puszczał okręty i zarabiał znaczne sumy; my jesteśmy właścicielem ziemskim, którego kapitał jest uwięziony, a dochody niewzruszone, odparł żywo stary rejent.
— Jest jeszcze sposób pogodzenia wszystkiego, rzekł Solonet, który, rzuciwszy to dyszkantem, nakazał milczenie trojgu pozostałym, ściągając ich spojrzenia i uwagę.
Młody rejent podobny był do zręcznego woźnicy, który trzyma w ręku lejce czwórki koni i bawi się tem aby je popędzać lub wstrzymywać. Rozpalał namiętności, to znów uspokajał je, trzymając w ciągłej emocji Pawła, którego życie i szczęście były oraz po raz zagrożone, oraz swą klientkę, która nie orjentowała się jasno w tych manewrach.
— Pani Evangelista, rzekł po pauzie, może oddać dziś jeszcze pięcioprocentową rentę i sprzedać swą realność. Wycisnę z tej nieruchomości trzysta tysięcy, sprzedając ją parcelami. Z tej sumy, odda panu stopięćdziesiąt tysięcy franków. Tak więc, matka da wam dziewięćset pięćdziesiąt tysięcy natychmiast. Może to nie jest wszystko co jest winna córce, ale czy dużo znajdziecie takich posagów we Francji?
— Dobrze, rzekł Mathias, ale co się stanie z panią?
Na to pytanie, które pozwalało przypuszczać zgodę, Solonet rzekł sobie w duchu: — Aha, stary niedźwiedziu, mamy cię!
— Pani? odpowiedział głośno młody rejent, pani zatrzyma sto pięćdziesiąt tysięcy ze sprzedaży pałacyku. Tę sumę, dołączoną do sumy sprzedażnej mebli, można umieścić na dożywocie, co pani da dwadzieścia tysięcy funtów rocznie. Hrabia urządzi pani mieszkanie u siebie. Lanstrac jest duże. Pan ma pałac w Paryżu, rzekł zwracając się wprost do Pawła, teściowa może tedy żyć wszędzie z państwem. Wdowa, która, nie mając ciężaru domu, posiada dwadzieścia tysięcy franków renty, bogatsza jest niż pani była wówczas gdy posiadała cały swój majątek. Pani Evangelista ma tylko jedną córkę, hrabia jest również sam, spadkobiercy są jeszcze daleko, nie zachodzi obawa kolizji interesów. Teściowa i zięć, w tych okolicznościach co państwo, tworzą zawsze jedną rodzinę. Pani Evangelista uzupełni obecny deficyt pensją, którą wam będzie płacić ze swoich dwudziestu tysięcy dożywocia, co wam pomoże do życia. Zanadto znamy wielkoduszność, szlachetność uczuć pani, aby przypuszczać, że chciałaby być ciężarem swoim dzieciom. Tak więc, będziecie państwo żyli zgodni, szczęśliwi, rozporządzając sumą stu tysięcy franków rocznie, suma wystarczająca, nieprawdaż, panie hrabio, aby zażywać przyjemności życia i zadowalać swoje kaprysy. I, niech mi pan wierzy, młode małżeństwo nieraz czuje potrzebę kogoś trzeciego w swojem pożyciu. Otóż, pytam się, któraż osoba trzecia może być milsza niż dobra matka?...
Słuchając Soloneta, Paweł miał uczucie, że słucha anioła. Patrzał na Mathiasa, aby się przekonać czy nie podziela jego podziwu dla wymowy Soloneta; nie wiedział że, pod udanemi wybuchami płomiennych słów, rejenci jak adwokaci kryją chłód i nieustanną baczność dyplomatów.
— Mały raik! wykrzyknął starzec.
Zdumiony radością swego klienta, Mathias siadł opodal na otomanie z głową w dłoni, w zadumie widocznie bardzo bolesnej. Znał tę ciężką frazeologję, w jaką fachowcy spowijają swoje sztuczki; nie był człowiekiem zdolnym się na nią złapać. Patrzał ukradkiem na swego kolegę i na panią Evangelista, którzy dalej rozmawiali z Pawłem, i starał się pochwycić oznaki spisku, którego tak mądrze osnuta sieć zaczynała się rysować.
— Panie rejencie, rzekł Paweł do Soloneta, dziękuję panu za gorliwość, z jaką pan stara się zgodzić nasze interesy. Ten układ rozwiązuje wszystkie trudności szczęśliwiej niż się spodziewałem; o ileby jednak nie odpowiadał pani, rzekł zwracając się do parni Evangelista, nie chciałbym niczego, coby i pani nie było pożądane.
— Ja! rzekła, wszystko co da szczęście moim dzieciom, będzie dla mnie radością. Nie liczcie mnie za nic.
— Tak być nie może, odparł żywo Paweł. Gdyby pani egzystencja nie była należycie zaopatrzona, Natalja i ja cierpielibyśmy nad tem bardziej od pani.
— Niech pan będzie bez obawy, panie hrabio, odpowiedział Solonet.
— Haha! pomyślał Mathias, każą mu ucałować rózgę, zanim mu dadzą w skórę.
— Niech się pan uspokoi, ciągnął Solonet, robi się w tej chwili w Bordeaux tyle interesów, że łatwo o korzystną lokatę na dożywocie. Po wzięciu z ceny pałacyku i mebli sto pięćdziesiąt tysięcy franków które panu będziemy winni, sądzę iż mogę zaręczyć pani, że jej zostanie dwieściepięćdziesiąt tysięcy. Podejmuję się umieścić tę kwotę na pierwszej hipotece na dobrach wartości miljona i uzyskać dziesięć procent, dwadzieścia pięć tysięcy renty. W ten sposób kojarzymy, z niewielką różnicą, równe majątki. W istocie, na pańskich czterdzieści sześć tysięcy franków renty, panna Natalja wnosi czterdzieści tysięcy franków renty w pięcioprocentowych papierach i stopięćdziesiąt tysięcy franków w gotowiźnie, które mogą jej dać siedem tysięcy franków renty, łącznie czterdzieści siedem.
— Ależ to oczywiste, rzekł Paweł.
Kończąc, pan Solonet spojrzał na swoją klientkę z pod oka (spostrzegł to Mathias), co miało znaczyć: — Rzuć pani rezerwy.
— Ależ prawda! wykrzyknęła pani Evangelista w przystępie dobrze zagranej radości, mogę dać Natalji moje djamenty, z pewnością warte nie mniej niż sto tysięcy.
— Możemy je oszacować, rzekł rejent; to zmienia zupełnie postać rzeczy. Nic nie sprzeciwia się w takim razie, aby pan hrabia uznał, iż otrzymał w całości sumę przypadającą pannie Natalji po ojcu i aby małżonkowie przyjęli przy kontrakcie rachunek z opieki. Jeżeli pani, poświęcając się z iście hiszpańską lojalnością, dopełnia, z różnicą stu tysięcy franków, swych zobowiązań, słuszna jest ją pokwitować.
— Nic słuszniejszego, rzekł Paweł, jestem tylko zawstydzony szlachetnością tego postępowania.
— Czyż córka to nie druga ja? rzekła pani Evangelista.
Stary Mathiais spostrzegł radość na twarzy pani Evangelista, skoro ujrzała że trudności mniejwięcej są wyrównane; ta radość i to zapomnienie o djamentach, które przybywały na plac niby świeże posiłki, potwierdziły jego podejrzenie.
— Przygotowali tę scenę, jak gracze karty do partji, w której ma się ograbić jakiegoś fryca, rzekł sobie stary rejent. To biedne dziecko, na którego urodzenie patrzałem, ma być tedy oskubane żywcem przez teściową, upieczone na rożnie miłości i pożarte przez żonę? Ja, który tak pielęgnowałem te piękne grunta, mam patrzeć, jak się je schrupie w jeden wieczór? Trzy i pół miljonów obciąży się miljonem stoma tysiącami posagu, który te baby przejedzą.
Odnajdując w duszy teściowej intencje, które, nie będąc występkiem, zbrodnią, kradzieżą, oszustwem, szalbierstwem, żadnem uczuciem złem ani nagannem, zawierały wszakże te uczucia w zarodku, stary Mathias nie uczuł ani bólu ani szlachetnego oburzenia. Nie był Alcestem-mizantropem, był starym rejentem, nawykłym do sprytnych kombinacyj światowców, do zręcznych sztuczek, niebezpieczniejszych niż morderstwo popełnione przez biedaka, którego gilotynuje się z paradą. Dla wielkiego świata, owe momenty życia, owe kongresy dyplomatyczne, są niby ustęp, gdzie każdy składa swoje nieczystości. Pełen współczucia dla swego klienta, stary Mathias spoglądał w przyszłość i nie widział w niej nic dobrego.
— Wyruszmy w pole z tą samą bronią, powiedział sobie, i pobijmy ich.
W tej chwili, Paweł, Solonet i pani Evangelista, sparaliżowani milczeniem starego, uczuli jak bardzo aprobata tego cenzora jest im potrzebna, i wszyscy troje spojrzeli nań równocześnie.
— No i cóż, drogi Mathias, co pan sądzi o tem? rzekł Paweł.
— Oto co myślę, rzekł nieubłagany i sumienny rejent. Pan nie jest dość bogaty, aby robić te szaleństwa. Lanstrac, oszacowane na trzy od sta, przedstawia więcej niż miljon, licząc w to urządzenie; Grassol i Guadet, winnica Belle-Rose warte są drugi; pańskie dwa domy i ich urządzenie trzeci miljon. Na te trzy miljony dające czterdzieści siedem tysięcy dwieście franków renty, panna Natalja wnosi osiemset tysięcy w papierach, i, przypuśćmy, sto tysięcy w djamentach, które mi się wydają wartością hipoteczną! do tego stopięćdziesiąt tysięcy gotówką; razem miljon pięćdziesiąt tysięcy. I, w obliczu tych faktów, mój szanowny kolega powiada dumnie, że kojarzymy równe majątki! Chce, abyśmy przejęli ciężar stu tysięcy franków wobec naszych dzieci, skoro uznalibyśmy żonie, przyjmując rachunek z opieki, wkład miljona stupięćdziesięciu sześciu tysięcy franków, otrzymując jedynie miljon pięćdziesięt tysięcy. Pan słucha podobnych ambajów rozanielony, i sądzi pan, że stary Mathias, który nie jest zakochany, może zapomnieć arytmetyki i nie podkreślić różnicy, istniejącej między lokatą terytorjalną, której kapitał jest ogromny i wciąż rośnie, a dochodami posagu, którego kapitał podlega ryzyku i zmniejszeniu procentów. Żyję dość długo, aby widzieć jak pieniądze spadały a ziemia rosła. Wezwał mnie pan, panie hrabio, abym bronił pańskich interesów: niech mi pan pozwoli ich bronić, albo niech mnie pan uwolni.
— O ile pan szuka kapitału równego jego majątkowi, rzekł Solonet, nie mamy półczwarta miljona, to oczywiste. Jeżeli pan posiada trzy brutalne miljony, my możemy ofiarować tylko nasz skromny miljonik, prawie nic! trzykrotny posag arcyksiężniczki austrjackiej. Bonaparte dostał dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, żeniąc się z Marją Ludwiką.
— Marja Ludwika zgubiła Bonapartego, mruknął stary.
Matka Natalji zrozumiała sens tej repliki.
— Jeżeli moje ofiary nie zdadzą się na nic, wykrzyknęła, nie mam ochoty przeciągać tej dyskusji; liczę na dyskrecję pana hrabiego i zrzekam się zaszczytu jego ręki dla mej córki.
Po manewrach jakie młody rejent wykreślił, ta bitwa na interesy doszła punktu, w którym zwycięstwo miało przypaść pani Evangelista. Teściowa wypruła sobie żyły, oddawała swój majątek, była niejako oczyszczona. Pod groźbą uchybienia prawom szlachetności, skłamania uczuciom, przyszły małżonek musiał przyjąć te warunki, uchwalone z góry między rejentem Solonet a panią Evangelista. Jak wskazówka obracana sprężyną, Paweł przybył punktualnie do celu.
— Jakto, wykrzyknął Paweł, w jednej chwili byłaby pani zdolna zerwać...
— Ależ, proszę pana, odparła, komu ja jestem winna? córce. Kiedy będzie miała dwadzieścia jeden lat, przyjmie moje rachunki i skwituje mnie. Będzie miała miljon, i będzie mogła, jeśli zechce, wybierać między synami wszystkich parów Francji. Czyż nie jest córką Casa-Realów?
— Słusznie. Czemuż pani miałaby być w gorszeni położeniu dziś, niż za czternaście miesięcy? Nie pozbawiajcie jej panowie przywilejów macierzyństwa, rzekł Solonet.
— Mathias, wykrzyknął Paweł z bólem, istnieją dwa rodzaje ruiny, a pan mnie gubisz w tej chwili.
Postąpił ku rejentowi aby mu powiedzieć, że chce aby kontrakt sporządzono natychmiast. Stary rejent uprzedził tę klęskę spojrzeniem, które mówiło: „Niech pan zaczeka!“ Ujrzał łzy w oczach Pawła, łzy wydarte wstydem, o jaki go przyprawiła ta dyskusja, oraz okrzykiem pani Evangelista zwiastującym zerwanie. Rejent osuszył te łzy gestem, gestem Archimedesa wołającego: Eureka! Słowo Par Francji było dlań niby pochodnia w ciemnej piwnicy.
W tej obwili ukazała się Natalja, promienna jak jutrzenka, i rzekła z dziecinną minką:
— Czy jestem zbyteczna?
— Bardzo zbyteczna, dziecko, odrzekła matka z okrutną ironją.
— Pójdź, Nataljo, rzekł Paweł biorąc ją za rękę i prowadząc do fotela przy kominku, wszystko ułożone!
Nie podobna mu było znieść rozpadnięcia się najdroższych jego nadziei.
Podobny do generała, który w jednej chwili obala kombinacje wroga, stary rejent ujrzał ducha Notarjatu rozwijającego przed jego oczami legalną koncepcję, zdolną ocalić przyszłość Pawła i jego dzieci. Pan Solonet nie widział innego rozwiązania trudności poza decyzją dyktowaną młodemu człowiekowi przez miłość i do tej decyzji prowadził go przez burzę sprzecznych uczuć i interesów; to też zdumiał go wykrzyknik starego kolegi. Ciekaw dowiedzieć się, co za lekarstwo znalazł Mathias na rzecz która zdawała mu się zgubiona bez ratunku, rzekł:
— Co pan proponuje?
— Nataljo, drogie dziecko, zostaw nas.
— Panna Natalja może zostać, odparł stary Mathias z uśmiechem; to co powiem obchodzi zarówno ją jak pana hrabiego.
Zrobiła się cisza, w czasie której każdy, pełen niepokoju, z napięciem oczekiwał pomysłu starego rejenta.
— Dzisiaj, podjął pan Mathias po pauzie, rzemiosło rejenta zmieniło charakter. Przewroty polityczne rozstrzygają dziś o przyszłości rodzin, co nie istniało dawniej. Niegdyś, egzystencje i stany były jasno określone...
— Nie chodzi tu o wykład ekonomji politycznej, ale o kontrakt ślubny, rzekł Solonet, przerywając gestem zniecierpliwienia.
— Proszę, niech pan pozwoli teraz mnie mówić, rzekł poczciwiec.
Solonet usiadł na otomanie, mówiąc cicho do pani Evangelista:
— Usłyszy pani coś, co nazywamy gali-matjasem.
— Rejenci obowiązani są tedy śledzić bieg wydarzeń politycznych, które obecnie ściśle są związane ze sprawami prywatnemi. Oto przykład. Niegdyś, rodziny szlacheckie posiadały niewzruszone majątki, które prawa Rewolucji skruszyły a które obecny system sili się odbudować, ciągnął stary folgując elokwencji tabellionaris boa constrictor (boa-notarius). Dzięki swemu nazwisku, talentom, majątkowi, pan hrabia powołany jest, aby kiedyś zasiadł w Izbie posłów. Może losy jego zawiodą go do Izby dziedzicznej, znamy jego dane, i wiemy iż mogą usprawiedliwić nasze przewidywania. Czy pani nie podziela moich poglądów? rzekł do wdowy.
— Odgadł pan moją najdroższą nadzieję, rzekła. Manerville będzie Parem, albo umarłabym ze zgryzoty.
— Wszystko zatem, co może prowadzić do tego celu...? rzekł stary Mathias, zagadując chytrą teściową dobrodusznym gestem.
— Jest, odparła, mojem najdroższem pragnieniem.
— A więc, odparł Mathias, czyż małżeństwo nie jest naturalną sposobnością stworzenia majoratu? fundacji, która z pewnością będzie przemawiała u rządu za nominacją mego klienta w chwili nowych mianowań. — Pan hrabia poświęci na ten cel niezawodnie dobra Lanstrac, wartości miljona. Nie żądam od panny Natalji, aby przyczyniła się do fundacji równą sumą, toby nie było sprawiedliwe; ale możemy na to obrócić ośmset tysięcy franków jej posagu.
Wiem, że są w tej chwili na sprzedaż dwie posiadłości sąsiadujące z Lanstrac, w których umieszczone ośmset tysięcy dadzą kiedyś cztery i pół procent. Pałac w Paryżu również winien być objęty majoratem. Nadwyżka dwóch majątków, roztropnie administrowana, wystarczy na zaopatrzenie reszty dzieci. Jeśli obie strony zgodzą się na to postanowienie, pan hrabia może uznać rachunek z opieki i przejąć ciężar różnicy. Zgadzam się.
— Questa coda non è di questo gatto (ten ogon jest nie od tego kota), wykrzyknęła pani Evangelista spoglądając na swego wspólnika Soloneta i wskazując mu Mathiasa.
— Coś w traiwie piszczy, odparł półgłosem Solonet, odpowiadając swojską gwarą na włoskie przysłowie.
— Poco ten cały zamęt, spytał Paweł Mathiasa wyprowadzając go do drugiego pokoju.
— Aby zapobiec pańskiej ruinie, odparł stary rejent. Chce pan koniecznie brać córkę i matkę, które przejadły około dwóch miljonów w siedem lat, przyjmuje pan debet przeszło atu tysięcy wobec dzieci, którym będzie pan musiał wypłacić kiedyś miljon sto pięćdziesiątsześć tysięcy po matce, kiedy pan dziś otrzymuje ledwo miljon. Naraża się pan na to, że majątek pański ulotni się w pięć lat i że zostaniesz goły jak święty turecki, będąc winien olbrzymie sumy żonie albo jej spadkobiercom. Jeśli pan chce siadać na ten statek, wolna droga, panie hrabio; ale niech pan choć pozwoli swemu staremu przyjacielowi ocalić ród Manerville.
— W jaki sposób ocali go pan na tej drodze? spytał Paweł.
— Posłuchaj pan, panie hrabio; czy pan jest zakochany?
— Tak.
— Zakochany jest mniejwięcej tak dyskretny jak wystrzał armatni, nie powiem tedy panu nic. Gdyby się pan wygadał, możeby małżeństwo się zerwało. Biorę pańską miłość pod straż mego milczenia. Wierzy pan w moje oddanie?
— Czy wierzę!
— A więc, niech się pan dowie, że pani Evangelista, jej rejent i jej córka, wzięli nas na fis i że to są spryciarze pierwszej klasy. Tam do licha, co za gracze!
— Natalja? wykrzyknął Paweł.
— Nie dałbym ręki w ogień, rzekł starzec. Chcesz ją pan, bierz ją pan! Ale wolałbym, żeby to małżeństwo spaliło na panewce bez pańskiej winy.
— Czemu?
— Ta dziewczyna strwoniłaby całe Peru. Przytem jeździ konno jak berajterka i wogóle jest emancypantka: takie dziewczyny to liche żony.
Paweł ścisnął rękę Mathiasa i rzekł przybierając minę pewną siebie: — Bądź pan spokojny! Ale na ten moment, co czynić?
— Niech pan się trzyma mocno tych warunków: zgodzą się, bo to nie narusza niczyich interesów. Zresztą pani Evangelista chce koniecznie wydać córkę, odgadłem jej grę, niech się pan ma przed nią na baczności.
Paweł wrócił do salonu, gdzie jego teściowa szeptała z Solonetem, jak on przed chwilą z Mathiasem. Natalja, odsunięta od tych dwóch tajemniczych konferencji, bawiła się ekranikiem. Dosyć zakłopotana swą rolą, pytała sama siebie: „Co za dziwny obyczaj, że nic mi nie mówią o moich sprawach“.
Młody rejent ogarniał zgrubsza odległe skutki targu, opartego na miłości własnej stron, targu w który jego klientka zabrnęła z zamkniętemi oczami. Ale, o ile Mathias był już tylko rejentem, Solonet był jeszcze trochę człowiekiem i wnosił w interesy młodzieńczą ambicję. Często się zdarza, iż osobista próżność każe młodemu prawnikowi zapomnieć o korzyści klienta. W tej sytuacji, Solonet, który nie chciał zostawić wdowy z mniemaniem iż Nestor pobił Achillesa, radził szybko dobić układów. Mało mu zależało na przyszłej likwidacji tego kontraktu; dla niego, zwycięstwem było pokwitowanie pani Evangelista z opieki, jej egzystencja zapewniona, i małżeństwo Natalji.
— Bordeaux dowie się, że pani dała blisko miljon sto tysięcy Natalji i że paru zostaje dwadzieścia pięć tysięcy renty, rzekł jej do ucha. Nie sądziłem, że uzyskam tak piękny rezultat.
— Ale, rzekła, niech mi pan wytłumaczy, czemu majorat uśmierza tak szybko burzę?
— Nieufność do pani i do jej córki. Majorat jest nienaruszalny: żadne z małżonków nie może go dotknąć.
— Ależ to jest zniewaga!
— Nie. My to nazywamy przezornością. Poczciwiec chwycił panią w pułapkę. Jeśli się pani nie zgodzi, powie nam: — Chcecie tedy roztrwonić majątek mego klienta, który, dzięki majoratowi, ubezpieczony byłby od wszelkiego zamachu.
Solonet uspokoił własne skrupuły powiadając sobie: „Te warunki mają znaczenie jedynie na przyszłość, wówczas zaś pani Evangelista będzie już nieboszczką“.
W danej chwili, pani Evangelista zadowoliła się wyjaśnieniami Soloneta, do którego miała pełne zaufanie. Zresztą, nie znała praw; widziała córkę zamężną, rano zaś jeszcze nie marzyła o niczem więcej; była upojona. Tak więc, jak spodziewał się Mathias, ani Solonet ani pani Evangelista nie ogarniali w całej rozciągłości koncepcji starego rejenta, opartej na niezwalczonych argumentach.
— A więc, panie Mathias, rzekła wdowa, wszystko jak najlepiej.
— Proszę pani, jeżeli pani i pan hrabia godzą się na to rozwiązanie, powinniście wymienić słowo. — Zgodziliśmy się, nieprawdaż, rzekł patrząc na nich oboje, że małżeństwo dojdzie do skutku jedynie pod warunkiem majoratu składającego się z Lanstrac i z pałacu przy ulice de la Pepinière, należących do pana młodego, tem z ośmiuset tysięcy franków posagu oblubienicy, obróconych na kupno ziemi? Daruje mi pani to powtórzenie: jasne i uroczyste zobowiązanie jest niezbędne. Utworzenie majoratu wymaga formalności, starań, dekretu, trzeba nam natychmiast przystąpić do nabycia ziemi, aby ją objąć w wyszczególnieniu dóbr, które dekret królewski uczyni niesprzedażnemi. W wielu rodzinach sporządzonoby pisaną umowę, ale między państwem słowo wystarczy. Zgadzacie się państwo?
— Tak, rzekła pani Evangelista.
— Tak, rzekł Paweł.
— A ja? rzekła Natalja śmiejąc się.
— Jest pani małoletnia, odparł Solonet, niech się pani nie skarży na to.
Zaczem postanowiono, że Mathias sporządzi kontrakt, że Solonet przygotuje rachunek z opieki, i że te akty podpisze się, zgodnie z prawem, na kilka dni przed obrzędem ślubnym. Rejenci wstali z ukłonem.
— Deszcz pada. Panie kolego, chce pan abym pana odwiózł? rzekł Solonet. Mam kabrjolet.
— Mój powóz jest na pańskie rozkazy, rzekł Paweł chcąc odprowadzić poczciwca.
— Nie chcę panu kraść ani chwili, rzekł starzec: przyjmuję propozycję kolegi.
— No i cóż, rzekł Achilles do Nestora kiedy kabrjolet potoczył się ulicą, był pan naprawdę patrjarichalny. W istocie, ci młodzi ludzie zrujnowaliby się.
— Przerażony byłem ich przyszłością, rzekł Mathias zachowując sekret co do pobudek swej propozycji.
W tej chwili dwaj rejenci podobni byli do aktorów, którzy podają sobie ręce za kulisami, odegrawszy na teatrze scenę zniewag i nienawiści.
— Ale, rzekł Solonet który pamiętał o interesach zawodowych, czy nie moją rzeczą jest nabyć posiadłości, o których pan mówi? Czy to nie jest zużytkowanie naszego posagu?
— Jak zdoła pan włączyć w majorat hrabiego de Manerville dobra panny Evangelista? odparł Mathias.
— Kancelarja rozstrzygnie tę trudność, rzekł Solonet.
— Ale ja jestem rejentem sprzedającego zarówno jak nabywcy, odparł Mathias. Zresztą hrabia może nabyć w swojem imieniu. W chwili wypłaty zaznaczymy użytek sumy.
— Ma pan odpowiedź na wszystko, ojczulku, rzekł Solonet śmiejąc się. Był pan bajeczny dziś wieczór, pobił nas pan.
— Jak na starucha, który się nie spodziewał waszych kartaczownic, to było nieźle, co?
— Haha! rzekł Solonet.
Wstrętna walka, w której szczęście rodziny postawiono na kartę, była już dla nich kwestją polemiki prawniczej.
— Nie darmo mamy za sobą czterdzieści lat palestry! rzekł Mathias. Słuchaj, Solonet, ja jestem zgodny człowiek, możesz pan być obecny przy kontrakcie sprzedaży ziem włączonych do majoratu.
— Dziękuję, mój dobry Mathias. Przy pierwszej sposobności, może pan liczyć na wzajemność.
Gdy dwaj rejenci jechali spokojnie bez innych wzruszeń prócz trochy chrypki w gardle, Paweł i pani Evangelista byli pastwą rozbujania nerwów, serdecznego wzburzenia, owych drgań w szpiku i mózgu, jakie odczuwają ludzie namiętni po scenie w której interesy ich i uczucia doznały gwałtownego wstrząsu. U pani Evangelista ponad te ostatnie pomruki burzy przeleciała straszliwa myśl, czerwony błysk, który chciała rozjaśnić.
— Czy stary Mathias nie zburzył w kilka minut mojej półrocznej pracy? mówiła sobie. Czy nie wyrwał Pawła z pod mego wpływu, nasuwając mu złe myśli w czasie ich narady w saloniku?
Stała przy kominku wsparta o marmurowy blat, zamyślona. Kiedy brama zamknęła się za pojazdem rejentów, zwróciła się do zięcia, pragnąc rozjaśnić swoje wątpliwości.
— Oto najstraszliwszy dzień mego życia, wykrzyknął Paweł, szczerze uszczęśliwiony że się te trudności załatwiły. Nie znam nic twardszego, niż ten stary Mathias. Oby go Bóg wysłuchał i obym został parem Francji! Droga Nataljo, pragnę tego obecnie bardziej dla ciebie niż dla siebie. Ty jesteś całą moją ambicją, żyję tylko w tobie.
Słysząc te słowa, płynące wprost z serca, zwłaszcza widząc błękit oczu Pawła, którego spojrzenie zarówno jak czoło nie zdradzało żadnej ukrytej myśli, pani Evangelista uczuła przypływ radości. Wyrzucała sobie ostre słowa, któremi bodła zięcia; w upojeniu tryumfu postanowiła rozpogodzić przyszłość. Odzyskała spokój, nadała oczom wyraz słodyczy który jej przysparzał tyle uroku, i odparła: — I ja mogę ci powiedzieć toż samo. Toteż, drogie dziecko, może moja hiszpańska natura poniosła mnie dalej niż chciało serce. Bądź tem, czem jesteś, dobrym jak Bóg: nie chowaj do mnie urazy za parę niebacznych słów. Podaj mi rękę.
Paweł był zawstydzony, poczuwał się do tysiącznych win, uściskał panią Evangelista.
— Drogi Pawle, rzekła wzruszona, czemu te dwa gryzipiórki nie załatwiły tego wszystkiego bez nas, skoro wszystko miało się tak dobrze ułożyć.
— Nie byłbym wiedział, odparł Paweł, jaka pani jest szlachetna i wielka.
— Pięknie, Pawełku, rzekła Natalja ściskając mu rękę.
— Mamy, rzekła pani Evangelista, kilka rzeczy do załatwienia, drogie dziecko. Córka i ja jesteśmy wyższe ponad głupstwa, do których niektórzy ludzie przywiązują tyle wagi. Tak więc, Natalja nie potrzebuje wcale djamentów, daję jej swoje.
— Och, droga mamo, myślisz że mogłabym je przyjąć? wykrzyknęła Natalja.
— Tak, dziecko, należą do warunków kontraktu.
— Nie chcę, nie wyjdę za mąż, odparła żywo Natalja. Zachowaj te klejnoty, które ojciec ofiarowywał ci z taką radością. Jak pan Paweł może wymagać?...
— Cicho bądź, drogie dziecko, rzekła matka, której oczy napełniły się łzami. Moja nieznajomość interesów skazuje mnie na więcej jeszcze!
— Co takiego?
— Sprzedam swój pałacyk, aby spłacić to, co ci jestem winna.
— Co ty możesz mi być winna, mnie która ci jestem winna życie? Czyż mogę kiedy wypłacić się wobec ciebie? Jeśli moje małżeństwo kosztuje cię najlżejsze poświęcenie, nie chcę wyjść za mąż.
— Dziecko!
— Droga Nataljo, rzekł Paweł, zrozum, że to nie ja ani twoja matka wymagamy tych poświęceń, ale dzieci...
— A jeśli nie wyjdę zamąż? przerwała.
— Więc mnie nie kochasz? rzekł Paweł.
— Ej, ty mała warjatko, czy ty myślisz, że kontrakt ślubny to domek z kart, na który możesz sobie dmuchać wedle zachcenia? Ty ciemna główko, nie wiesz, ile mieliśmy kłopotu, aby wykroić majorat dla twego najstarszego syna? Nie wtrącaj nas z powrotem w kłopoty, z których ledwośmy wybrnęli.
— Czemu rujnować mamę? rzekła Natalja, spoglądając na Pawła.
— Czemu jesteś tak bogata? odparł z uśmiechem.
— Nie kłóćcie się zanadto, dzieci, jeszczeście się nie pobrali, rzekła pani Evangelista. Pawle, rzekła, nie trzeba tedy ani podarków ślubnych, ani klejnotów, ani wyprawy. Natalja ma wszystkiego poddostatkiem. Pieniądze, które wydałbyś na podarki, zachowaj raczej na to aby wam zapewnić na stałe trochę zbytku w domu. Nie znam nic głupszego, bardziej mieszczańskiego, niż wydawać sto tysięcy franków na koszyczek, z którego nie zostaje z czasem nic, oprócz starej szkatułki wyścielonej białym atłasem. Natomiast pięć tysięcy przydanych rocznie na tualetę, oszczędza młodej kobiecie tysiąca kłopotów i zostaje jej na całe życie. Zresztą, pieniądze, którebyście obrócili na koszyczek, będą potrzebne na urządzenie twego pałacyku w Paryżu. Wrócimy do Lanstrac na wiosnę, bo w ciągu zimy Solonet zlikwiduje moje sprawy.
— Wszystko idzie jak najlepiej, rzekł Paweł uszczęśliwiony.
— Zobaczę tedy Paryż! wykrzyknęła Natalja z akcentem, który słusznie przestraszyłby de Marsaya.
— Skoro się urządzamy w ten sposób, rzekł Paweł, napiszę do de Marsaya, aby wziął dla mnie lożę do Włoskiego i do Opery na zimę.
— Bardzo pan jest miły, nie śmiałam pana o to prosić, rzekła Natalja. Małżeństwo, to wielce sympatyczna instytucja, jeżeli daje mężom talent zgadywania pragnień swoich żon.
— Tak, to właśnie to, rzekł Paweł; ale już północ, trzeba się żegnać.
— Czemu tak wcześnie dzisiaj, rzekła pani Evangelista, rozwijając ową przymilność, na którą mężczyźni są tak czuli.
Mimo że wszystko odbyło się gładko i wedle praw najwyborniejszej grzeczności, dyskusja ta zasiała wszakże u zięcia jak u teściowej ziarno nieufności i niechęci, gotowe zejść przy najlżejszym promieniu gniewu lub w ogniu podrażnionego uczucia. W większości rodzin, kwestje posagu oraz kontraktu ślubnego rodzą takie pierwotne wrogości, wszczęte z miłości własnej, z urażenia pewnych uczuć, z żalu o pewne ofiary i z ochoty zmniejszenia ich. Czyż, skoro się nastręcza trudność, nie musi istnieć zwycięzca i zwyciężony? Rodzice młodej pary starają się korzystnie załatwić ten interes, w ich oczach czysto handlowy, kryjący w sobie sztuczki, korzyści i zawody handlu. Przeważnie sam tylko mąż jest wtajemniczony w sekrety tych układów, a młoda żona zostaje, jak tutaj Natalja, obca targom, które ją czynią bogatą lub ubogą. Odchodząc, Paweł myślał, że, dzięki zręczności rejenta Mathias, majątek jego jest prawie zupełnie zabezpieczony od ruiny. Jeżeli pani Evangelista nie rozstanie się z córką, dom będzie rozporządzał przeszło stoma tysiącami rocznie; tak więc, wszystkie przewidywania szczęśliwej przyszłości spełniały się.
— Moja teściowa robi wrażenie przezacnej kobiety, powiadał sobie, jeszcze pod urokiem przymilności, którą pani Evangelista starała się rozproszyć chmury. Mathias myli się. Ci rejenci, to osobliwi ludzie, zatruwają wszystko. Wszystkiego narobił ten gryzipiórek Solonet, który chciał bawić się w mędrka.
Gdy Paweł kładł się spać, przechodząc w myśli korzyści odniesione w ciągu wieczora, pani Evangelista również przypisywała sobie zwycięstwo.
— No i cóż, mamo, jesteś zadowolona? rzekła Natalja towarzysząc matce do sypialni.
— Tak, kochanie moje, wszystko wedle moich pragnień. Czuję, że mi spadł z serca ciężar, który jeszcze rano mnie miażdżył. Paweł, to bardzo poczciwy człowiek. Kochany chłopiec, stworzymy mu śliczną egzystencję. Ty mu dasz szczęście, ja biorę na siebie jego karjerę. Ambasador hiszpański jest moim przyjacielem, nawiążę z nim, w ogóle nawiążę wszystkie stosunki. Och, znajdziemy się niebawem w centrum życia, wszystko będzie dla nas radością.
Dla was słodycze miłości, drogie dzieci; dla mnie ostatnia strawa życia, rozkosze ambicji. Nie przestraszaj się tem że sprzedaję mój pałacyk, czy myślisz, że my wrócimy kiedy do Bordeaux? Do Lanstrac, owszem. Ale będziemy spędzały każdą zimę w Paryżu, gdzie są teraz nasze prawdziwe interesy. No, widzisz, dziecko, czy to było tak trudno zrobić to o co cię prosiłam?
— Mamusiu, chwilami było mi wstyd.
— Solonet radzi mi, żebym sprzedała swój pałacyk za dożywotnią rentę, ale trzeba zrobić inaczej, nie chcę ci ująć ani grosza z mego majątku.
— Widziałam, żeście byli wszyscy pogniewani, rzekła Natalja. Jak uśmierzyła się ta burza?
— Ofiarą moich djamentów, odparła pani Evangelista. Solonet miał słuszność. Z jakim on talentem poprowadził całą sprawę. Ale, rzekła, weź-że te klejnoty, Nataljo! Nigdy nie zastanawiałam się poważnie, co są warte te djamenty. Kiedy mówiłam sto tysięcy, byłam szalona. Wszak pani de Gyas utrzymywała, że kolja i kolczyki, które mi dał twój ojciec w dniu ślubu, warte były conajmniej tyle. Biedaczysko był taki hojny! A przytem mój djament rodzinny, ten który Filip II dał księciu Albie i który mi zapisała ciotka, zwany Discreto, szacowany był, zdaje mi się, niegdyś na cztery tysiące kwadrupli.
Naitalja przyniosła na tualetę matki sznury pereł, djademy, bransolety, drogie kamienie, i bawiła się niemi z przyjemnością, zdradzając nieokreślone uczucie, jakie ożywia pewne kobiety na widok tych skarbów, któremi, wedle komentatorów Talmudu, przeklęte anioły uwiodły córki ludzi, czerpiąc z wnętrza ziemi owe kwiaty niebieskiego ognia.
— Tak, rzekła pani Evangelista, mimo iż, co się tyczy klejnotów, umiem jedynie przyjmować je i nosić, zdaje mi się, że to jest dużo pieniędzy. Przytem, skoro mamy prowadzić wspólny dom, mogę sprzedać swoje srebra, które na samą wagę warte są trzydzieści tysięcy. Kiedyśmy je przywieźli z Lima, przypominam sobie, że na komorze oszacowano je na tyle. Solonet ma słuszność! Poślę po Magusa. Żyd oceni mi te garnitury. Może nie będę musiała lokować resztek majątku na dożywocie.
— Śliczne perły! rzekła Natalja.
— Mam nadzieję, że Paweł ci je zostawi, jeśli cię kocha. Powinienby to wszystko dać na nowo oprawić i ofiarować ci. Wedle kontraktu, djamenty należą do ciebie. No, dobranoc, aniele. Po takim męczącym dniu, potrzebujemy obie wypoczynku.
Elegantka, kreolka, wielka dama niezdolna ogarnąć treści kontraktu który jeszcze nie był ułożony, usnęła tedy szczęśliwa, widząc że wydała córkę za człowieka łatwego do powodowania, który zostawi im rządy domu, i którego majątek, połączony z ich majątkiem, pozwoli im nic nie zmieniać w trybie życia. Zdawszy rachunki córce, której cały majątek uznano, pani Evangelista jeszcze została zamożną kobietą.
— Warjatka byłam, żem się tak niepokoiła, mówiła sobie. Chciałabym, żeby było już po ślubie.
Tak więc, pani Evangelista, Paweł, Natalja, dwaj rejenci, wszyscy byli zachwyceni tem pierwszem spotkaniem. Śpiewano Te deum w obu obozach: niebezpieczna sytuacja! przychodzi chwila, gdy kończy się pomyłka zwyciężonego. Dla wdowy zwyciężonym był jej zięć.
Nazajutrz rano, Magnus przybył do pani Evangelista. Z pogłosek o bliskiem małżeństwie Natalji z hrabią Pawłem, sądził że chodzi o kupno klejnotów. Żyd zdziwił się, dowiadując się, że chodzi o urzędowe niejako oszacowanie djamentów teściowej. Instynkt żydowski, jak również parę zręcznych pytań objaśniły go, że z pewnością wartość ta ma być wliczona w kontrakt ślubny. Ponieważ djamenty nie były na sprzedaż, oszacował je tak, jakgdyby je miał kupić człowiek prywatny u kupca. Jedynie jubilerzy umieją odróżniać djamenty azjatyckie od brazylijskich. Kamienie z Golkondy i z Wizabur wyróżniają się białością, czystością blasku, jakiego nie moją inne, których woda zawiera odcień żółty, co, przy jednakiej wadze, zmniejsza ich cenę. Kolczyki i kolję pani Evangelista, złożone wyłącznie z djamentów azjatyckich, Magus ocenił na dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Co się tyczy Discreto, był to, jego zdaniem, jeden z najpiękniejszych djamentów w prywatnem posiadaniu, i want był sto tysięcy. Dowiadując się o cenie, która zdradziła jej hojność mężowską, pani Evangelista spytała, czy mogłaby uzyskać tę sumę natychmiast.
— Proszę pani, odparł Żyd, jeśli pani chce sprzedać, dałbym tylko siedemdziesiąt pięć tysięcy za brylant, a sto sześćdziesiąt tysięcy za kolję i kolczyki.
— Czemu ta różnica? spytała pani Eyangelista zdumiona.
— Proszę pani, im djamenty piękniejsze, tem dłużej u nas leżą. Trudność sprzedaży rośnie w stosunku do wartości kamieni. Ponieważ kupiec nie może tracić oprocentowania kapitału, procenty te, połączone z ryzykiem wahań wartości towaru, tłumaczą różnicę cen kupna a sprzedaży. Straciła pani, od dwudziestu lat, procent od trzystu tysięcy. Jeżeli pani nosiła dziesięć razy rocznie swoje djamenty, kosztowały panią za każdy wieczór tysiąc talarów.
Ileż pięknych tualet można mieć za tysiąc talarów. Ci, którzy trzymają djamenty, to są warjaci: ale, szczęściem dla nas, kobiety nie chcą zrozumieć tych cyfr.
— Dziękuję panu, że mi je pan przedstawił, skorzystam z nich!
— Chce pani sprzedać? rzekł chciwie Żyd.
— Ile warta jest reszta? spytała pani Evangelista.
Żyd obejrzał złotą oprawę, wziął perły do światła, zbadał ciekawie rubiny, djademy, agrafki, bransolety, fermuary, i mruknął: — Jest tu dużo djamentów portugalskich z Brazylji! To warte jest dla mnie tylko sto tysięcy. Ale, między kupcami, dodał, te klejnoty poszłyby conajmniej w pięćdziesięciu tysiącach talarów.
— Nie sprzedamy ich, rzekła pani Evangelista.
— Źle panie robią, odparł Magus. Z dochodu od tej sumy, za pięć lat, miałaby pani równie piękne djamenty, a zachowałby się kapitał.
Ta osobliwa konferencja rozeszła się po mieście i potwierdziła wieści, spowodowane dyskusją przy kontrakcie. Na prowincji wie się wszystko. Służba, usłyszawszy podniesione głosy, sądziła, że dyskusja była o wiele żywsza niż była w istocie; plotki przeszły do ust innej służby, a z tych niskich sfer przedostały się do państwa. Uwaga wielkiego świata i miasta była tak bardzo zwrócona na małżeństwo dwojga osób jednako bogatych; wszyscy, wielcy i mali, zajmowali się niemi tak pilnie, że w tydzień później krążyły w Bordeaux najdziwniejsze pogłoski: — Pani Evangelista sprzedaje pałacyk, jest zrujnowana. Proponowała swoje djamenty Magusowi. Do niczego jeszcze nie doszło między nią a hrabią de Manerville. Czy to małżeństwo przyjdzie do skutku? Jedni mówili tak, drudzy nie. Dwaj rejenci, zapytywani, przeczyli tym potwarzom i mówili o czynnościach czysto formalnych, spowodowanych sprawą majoratu. Ale, kiedy opinja raz pójdzie w jakimś kierunku, bardzo trudno zawrócić ją z drogi. Mimo że Paweł codzień bywał u pani Evangelista, mimo twierdzeń obu rejentów, obleśne potwarze szły swoim trybem. Wiele panien, ich matki lub ciotki, strapione małżeństwem marzonem przez nie lub przez ich rodziny, nie mogły przebaczyć pani Evangelista jej szczęścia, jak autor nie może darować powodzenia koledze. Ten i ów mścił się za dwadzieścia lat zbytku i wspaniałości, jakiemi dom hiszpański ciążył na ich miłości własnej. Pewien wielki człowiek z prefektury twierdził, że i rejenci i obie rodziny nie mogłyby inaczej mówić ani zachowywać się w razie zerwania. Czas, którego wymagało utworzenie majoratu, potwierdzał podejrzenia miejscowych polityków.
— Będą nam zawracali głowę całą zimę, poczem z wiosną pojadą do wód i za rok dowiemy się że małżeństwo się rozlazło.
— Rozumiecie, powiadali jedni, że, dla oszczędzenia honoru dwóch rodzin, trudności nie będą pochodziły od żadnej z nich; to kancelarja królewska odmówi; zerwanie wyniknie z jakichś przeszkód tyczących majoratu.
— Pani Evangelista, mówili inni, prowadziła życie, na które kopalnia złota by nie wystarczyła. Kiedy trzeba było napełnić koszyczek, pokazało się, że już nic niema!
Znakomita okazja dla każdego, aby szacować wydatki wdowy, celem kategorycznego ustalenia jej ruiny! Pogłoski doszły do tego, że robiono zakłady za i przeciw małżeństwu. W myśl kodeksu świata, pogłoski krążyły bez wiedzy interesowanych. Nikt nie był natyle wrogiem lub przyjacielem Pawła lub pani Evangelista, aby ich o tem uprzedzić. Paweł miał jakieś interesy w Lanstrac, skorzystał tedy z okazji, aby tam urządzić polowanie dla miejscowej młodzieży, rodzaj pożegnania z kawalerskiem życiem. Te łowy uznano powszechnie za wymowne potwierdzenie krążących podejrzeń. W tych okolicznościach, pand de Gyas, która miała córkę na wydaniu, uważała za właściwe zbadać teren i iść posmucić się radośnie z porażki poniesionej przez panie Evangelista. Natalja i jej matka były dość zdziwione widząc obłudnie boleściwą twarz margrabiny i spytały czy jej się nie zdarzyło coś przykrego.
— Jakto! rzekła, nie znacie pogłosek, jakie obiegają Bordeaux? Mimo że w nie nie wierzę, przyszłam się dowiedzieć prawdy, aby je sprostować, jeśli nie wszędzie, to bodaj w kole mych przyjaciół. Być ofiarą albo wspólnikiem podobnej plotki, to zbyt fałszywa pozycja, aby prawdziwi przyjaciele chcieli w niej pozostać.
— Ale cóż się dzieje! wykrzyknęły obie panie.
Bani de Gyas uczyniła sobie tę przyjemność, aby opowiedzieć wszystkie gadania, nie oszczędzając ani jednego pchnięcia sztyletu swoim serdecznym przyjaciółkom. Natalja i pani Evangelista patrzyły na siebie śmiejąc się, ale zrozumiały dobrze sens tego opowiadania i jego pobudki. Hiszpanka wzięła odwet mniejwięcej podobny jak Celimena na Arsinoe[3].
— Moja droga, znając, jak ty, prowincję, czy nie wiesz, do czego zdolna jest matka, mająca na karku córkę, która nie wychodzi za mąż z braku posagu i konkurentów, z braku urody, dowcipu, czasem z braku wszystkiego razem? Ależ zatrzymałaby dyliżans, zamordowałaby człowieka, chwyciłaby mężczyznę na rogu ulicy, oddałaby się sto razy sama, gdyby była coś warta. Dużo jest w Bordeaux kobiet w tem położeniu, które z pewnością nam przypisują swoje myśli i postępki. Przyrodnicy spisali obyczaje dzikich zwierząt, ale napomnieli matki i córki w pogoni za mężem. To są hjeny, które, wedle Psalmisty, szukają kogoby pożarły: z naturą bydlęcia łączą inteligencję człowieka i genjusz kobiety. To, ze te małe pajączki tutejsze, panna de Belor, panna de Traos etc. zajęte od talk dawna zastawianiem siatek i nie mogąc doczekać się muchy, nie słysząc najlżejszego poruszenia skrzydełek w pobliżu, są wściekłe, to rozumiem; przebaczam im ich zatrute słówka. Ale że ty, która wydasz córkę kiedy będziesz chciała; ty, bogata, utytułowana, która nie masz nic z prowincji; ty, której córka jest inteligentna, pełna zalet, mogąca wybierać, ładna; że ty, tak różniąca się od innych swoim paryskim wdziękiem, podlegasz takim niepokojom, to nas doprawdy zdumiewa! Czy mam obowiązek zdawać publicznie sprawę z pertraktacyj, które ludzie fachowi uznali za pożyteczne w sytuacji politycznej jaka czeka niego zięcia? Czy manja publicznych roztrząsań ogarnia już rodzinę? Czy trzeba było zwołać na sejm rodziców z całej prowincji, aby asystowali debatom kontraktu ślubnego?
Potok złośliwości popłynął na Bordeaux. Pani Evangelista miała opuścić miasto: mogła uczynić przegląd swoich przyjaciółek, nieprzyjaciółek, skarykaturować je, wysmagać bez obawy. Toteż dała upust swoim tajonym spostrzeżeniom, swoim zapiekłym zemstom, dochodząc jaki interes może mieć ta lub inna osoba w tem, aby przeczyć słońcu w jasne południe.
— Ale moja droga, rzekła margrabina, pobyt pana de Manerville w Lanstrac, te zabawy dla młodzieży w podobnych okolicznościach...
— Moja droga, przerwała jej wielka dama, czy sądzisz, że my się trzymamy mieszczańskiego ceremonjału? Czy hrabiego trzyma kto na smyczy? Czy sądzisz że go potrzeba strzec przez żandarmerję? Czy boimy się, że go nam wykradnie jaki prowincjonalny spisek? Wierzaj mi, droga przyjaciółko, to co mówisz, sprawia mi ogromną przyjemność...
Przerwał margrabinie lokaj, oznajmiając hrabiego Pawła. Jak wszyscy zakochani, Paweł uważał, że to będzie cudownie zrobić cztery mile aby spędzić godzinę z Natalją. Zostawił swoich przyjaciół na polowaniu, i przybył w butach z ostrogami, ze szpicrózgą w dłoni.
— Drogi Pawle, rzekła Natalja, nie wiesz, jaką w tej chwili dajesz pani odpowiedź.
Kiedy Paweł dowiedział się, jakie oszczerstwa obiegają Bordeaux, zamiast się pogniewać, zaczął się śmiać.
— Ci zacni ludzie wiedzą może, że nie będzie owego weseliska i potarzyn, jakie są w zwyczaju na prowincji, ani ślubu w południe w kościele, i są wściekli. A więc, droga mamo, rzekł całując w rękę panią Evangelista, ciśniemy im bal w wilję ślubu, jak się ciska ludowi festyn na Polach Elizejskich, i damy naszym serdecznym przyjaciołom bolesną przyjemność podpisania kontraktu, takiego jakie rzadko się zdarzają na prowincji.
Wydarzenie to miało wielką doniosłość. Pani Evangelista zaprosiła całe Bordeaux i postanowiła rozwinąć na swym ostatnim balu zbytek, któryby był wspaniałem zaprzeczeniem głupich kłamstw miejscowego towarzystwa. Było to uroczyste zobowiązanie w obliczu miasta, że małżeństwo dojdzie do skutku. Przygotowania do balu trwały czterdzieści dni, nazwano go nocą kameljową. Była olbrzymia ilość tych kwiatów na schodach, w przedpokoju i w sali gdzie podano wieczerzę. Zwłoka ta zeszła się w naturalny sposób z czasem, jakiego wymagały formalności małżeństwa, oraz kroki czynione w Paryżu dla stworzenia majoratu. Dokonano kupna gruntów przylegających do Lanstrac, ogłoszono zapowiedzi, wątpliwości rozwiały się. Przyjaciele i wrogowie myśleli już tylko o toaletach na zapowiedzianą uroczystość. Czas zajęty temi wydarzeniami zatarł tedy trudności zrodzone z pierwszej konferencji, pogrążając w niepamięci burzliwą dyskusję, do której dał powód kontrakt ślubny. Ani Paweł, ani jego teściowa nie myśleli już o tem. Czyż to nie była, jak mówiła pani Evangelista, sprawa dwóch rejentów? Ale komuż się nie zdarzyło, w chwili gdy życie pomyka tak szybko, że go nagle zbudzi wspomnienie, które się rodzi czasami za późno, i uprzytamnia wam doniosły fakt, bliskie niebezpieczeństwo? Rano, w dniu w którym miano podpisać kontrakt, jeden z owych błędnych ogników błysnął w duszy pani Evangelista, w chwili gdy nawpół jeszcze spoczywała we śnie. Owo zdanie: Questa coda non è di questo gatto! wyrzeczone przez nią w chwili gdy Mathias godził się na warunki Soloneta, zabrzmiało jej w uszach. Minio swej nieudolności w interesach, pani Evangelista rzekła sobie w duchu:
— Jeżeli ten szczwany Mathias uspokoił się, to widać znalazł pokrycie kosztem jednego z małżonków. Poszkodowanym musiał tu nie być Paweł, jak się tego spodziewała. Czyżby to majątek córki miał opłacać koszta wojenne? Postanowiła sobie zażądać wyjaśnień co do brzmienia kontraktu, nie zastanawiając się nad tem, co należy uczynić, w razie gdyby jej interesy były zbyt poważnie naruszone. Ten dzień tak bardzo wpłynął na pożycie Pawła, że konieczne jest wytłumaczyć niektóre okoliczności faktyczne, tak ważne w życiu ludzkiem. Ponieważ pałac pań Evangelista miało się sprzedać, teściowa hrabiego de Manerville nie cofnęła się przed żadnym wydatkiem na tę uroczystość. Dziedziniec był wysypany piaskiem, przykryty z turecka namiotem i strojny drzewkami mimo zimy.
Owe kamelje, o których tyle mówiono od Angouléme po Dax, stroiły schody i sienie. Wybito ścianę, aby powiększyć salę gdzie odbywała się uczta i tę gdzie tańczono. Bordeaux, które błyszczy zbytkiem tylu kolonjalnych fortun, żyło w oczekiwaniu przyrzeczonych cudów. Około ósmej, w momencie ostatnich dyskusyj, ludzie ciekawi oglądać strojne kobiety wysiadające z powozów, skupili się w dwóch rzędach koło bramy. Tak więc, atmosfera przepychu i zabawy nastrajała dusze w chwili podpisywania kontraktu. W krytycznej chwili, zapalone lampiony płonęły na drzewach, a turkot pierwszych powozów rozlegał się w dziedzińcu. Dwaj rejenci spożywali obiad z parą oblubieńców i teściową. Dependent Mathiasa, który miał zbierać podpisy czuwając zarazem aby nikt niedyskretnie nie przeczytał kontraktu, był również na obiedzie.
Każdy może przetrząsnąć swoje wspomnienia: żadna tualeta, żadna kobieta, nic nie da się porównać z pięknością Natalji, która, strojna w koronki i atłasy, w tysiącznych puklach spadających zalotnie na szyję, podobna była do kwiatu spowitego w liście. Pani Evangelista, w aksamitnej wiśniowej sukni (kolor zręcznie dobrany, aby uwydatnić jej wspaniałą cerę, czarne oczy i włosy), pani Evangelista w całej krasie kobiety czterdziestoletniej, miała na szyi sznur pereł spięty brylantem Discreto, aby zadać kłam oszczerstwom.
Dla zrozumienia sceny, należy powiedzieć, iż Paweł i Natalja siedzieli sobie na kozetce, i nie słyszeli ani jednego punktu rachunków z opieki. Oboje jednako dziecinni, jednako szczęśliwi, on swem pragnieniem, ona ciekawością i oczekiwaniem, widzący życie jak niebo bez chmurki, bogaci, młodzi, zakochani, szeptali sobie coś bezustanku do ucha. Zbrojąc już swą miłość pancerzem legalności, Paweł ledwie pozwalał sobie ucałować końce palców Natalji, musnąć jej śnieżny grzbiet, otrzeć się o jej włosy, kradnąc wszystkim spojrzeniom rozkosze tej nielegalnej śmiałości. Nataljia igrała wachlarzem z piór indyjskich, który jej ofiarował Paweł; dar, który, wedle zabobonów niektórych krajów, jest dla miłości wróżbą równie nieszczęśliwą jak darowane nożyczki albo jakikolwiek ostry instrument, co zapewne przypomina mityczne Parki. Siedząc koło dwóch rejentów, pani Evangelista słuchała z największą uwagą. Wysłuchawszy rachunku z opieki, misternie ułożonego przez Soloneta, który z trzech miljonów i kilkuset tysięcy, zostawionych przez pana Evangelista, sprowadzał część Natalji do słynnego miljona stupięćdziesięciu sześciu tysięcy, rzekła do młodej pary: „Ależ słuchajcie, dzieci, to wasz kontrakt“! Dependent wypił szklankę wody z cukrem, Solonet i Mathias wytarli nosy. Paweł i Natalja popatrzyli, wysłuchali wstępu, i zaczęli dalej rozmawiać. Ustalenie wkładów, darowizna generalna w razie bezdzietnej śmierci, donacja czwartej części dożywotnio, a czwartej na pełną własność dozwoloną przez kodeks bez względu na ilość dzieci, ustalenie funduszu wspólnoty, djamenty dla żony, bibljoteka i konie dla męża, wszystko przeszło bez żadnych uwag. Przyszła sprawa majoratu. Tutaj, kiedy wszystko przeczytano i kiedy wypadało jedynie podpisać, pani Evangelista spytała, jaki będzie skutek tego majoratu.
— Majorat, proszę pani, rzekł Solonet, jestto majątek niezbywalny, utworzony z mienia dwojga małżonków i stworzony na rzecz najstarszego potomka, w każdej generacji, bez pozbawienia go jego części w ogólnym dziale.
— Co z tego wyniknie dla córki? spytała.
— Proszę pani, ponieważ majorat jest apanażem oddzielnym od dwóch fortun, przeto, jeśli przyszła małżonka umrze pierwsza zostawiając jedno albo więcej dzieci, z tych jedno płci męskiej, hrabia de Manerville zda przed niemi rachunek jedynie z trzystu pięćdziesięciu tysięcy franków, z których czwartą część odciągnie jako swoje dożywocie a czwartą jako pełną własność. Toteż dług jego wobec nich sprowadza się w przybliżeniu do stu pięćdziesięciu tysięcy, nie licząc udziału we wspólnocie etc. W przeciwnym razie, gdyby umarł pierwszy, zostawiając również dzieci płci męskiej, pani de Manerville będzie miała prawo jedynie do trzystupięćdziesięciu sześciu tysięcy franków, do swoich donacyj na dobrach pana de Manerville nie objętych majoratem, do odebrania swoich djiamentów i do swojej części we wspólnocie.
Skutki głębokiej polityki pana Mathias ukazały się w pełnem świetle.
— Moja córka jest zrujnowana, rzekła cicho pani Evangelista.
Stary i młody rejent usłyszeli to.
— Czy to znaczy zrujnować się, odpowiedział półgłosem Mathias, stworzyć swej rodzinie niezniszczalną fortunę?
Widząc wyraz, jaki przybrała twarz klientki, młody rejent czuł się w obowiązku określić klęskę w cyfrach.
— Chcieliśmy ich złapać na trzysta tysięcy franków, oni nam odebrali najoczywiściej ośmset tysięcy, kontrakt określa naszą stratę czterysta tysięcy franków na korzyść dzieci. Trzeba zerwać albo zgodzić się, rzekł Solonet.
Niepodobna opisać chwili milczenia, jakie napadło. Stary Mathias czekał jak tryumfator podpisu dwojga osób, które myślały że obłupią jego klienta. Natalja, niezdolna pojąć że traci połowę majątku, Paweł nieświadomy że dom Manerville ją zyskuje, wciąż śmieli się i rozmawiali. Solonet i pani Evangelista patrzyli po sobie, on zachowując zimną krew, ona powściągając tłum wzburzonych myśli. Przeszedłszy okres niesłychanych wyrzutów, fazę w której patrzała na Pawła jako na przyczynę swej nierzetelności, znalazła wreszcie sofizmaty aby przerzucić na niego błędy swej opieki, uważając go za swą ofiarę. I, w jednej chwili, spostrzegła, że tam gdzie spodziewała się odnieść tryumf, sama wpadła i że ofiarą jest własna córka! Stała się występną bez korzyści, padła ofiarą uczciwego starca, tracąc z pewnością jego szacunek. Czyż nie jej konszachty zrodziły pomysł starego Mathias? Straszliwa myśl! Mathias z pewnością oświecił Pawła. Jeśli dotąd nic nie mówił, z pewnością, po podpisaniu kontraktu, stary lis ostrzeże swego klienta o niebezpieczeństwach, które groziły a których uniknął, chociażby poto aby zgarnąć owe komplementy, ona które wszyscy ludzie są łasi. Czyż go nie przestrzeże przed kobietą dość podstępną aby maczać palce w tym spisku? Czy nie zniszczy władzy, jaką zdobyła na zięciu? Słabe natury, skoro raz się uprzedzą, zacinają się i nie zmieniają już sądu. Wszystko tedy stracone! W dniu, w którym zaczęły się targi, liczyła na słabość Pawła, na jego niemożność zerwania tak daleko posuniętego związku. W tej chwili ona sama o ileż mocniej była związana. Trzy miesiące wprzódy, Paweł mógł stosunkowo łatwo zerwać małżeństwo, ale dziś całe Bordeaux wie, że od dwóch miesięcy rejenci usunęli wszystkie trudności. Zapowiedzi spadły z ambony. Ślub miał się odbyć za dwa dni. Przyjaciele obu rodzin, całe towarzystwo wystrojone na bal schodziło się. Jak oznajmić, że wszystko odłożone? Przyczyna zerwania rozeszłaby się, nieskazitelna uczciwość starego Mathias znalazłaby wiarę. Publiczność byłaby przeciw paniom Evangelista, którym nie brakło zawistnych. Trzeba było tedy ustąpić! Te nieubłagane refleksje spadły na panią Evangelista jak huragan i zmiażdżyły ją. O ile zachowała powagę godną dyplomaty, broda jej zadrgała owym apoplektycznym ruchem, jakim Katarzyna II objawiła swój gniew w dniu, w którym, na tronie, w obliczu dworu i w okolicznościach niemal że podobnych, pozwolił sobie z niej zadrwić młody król szwedzki. Solonet zauważył tę grę mięśni, która zwiastowała skurcz śmiertelnej nienawiści, burzę głuchą i bez błyskawic! W tej chwili pani Evangelista uczuła istotnie ową nienasyconą nienawiść, której zarodek zostawili Arabowie w powietrzu Hiszpanji.
— Drogi panie, rzekła nachylając się do swego rejenta, pan nazywał to galimatjasem; otóż zdaje mi się, że niema nic jaśniejszego pod słońcem.
— Pozwoli pani...
— Proszę pana, ciągnęła wdowa nie słuchając, jeżeli pan nie ocenił znaczenia tych warunków w czasie wspólnej konferencji, bardzo szczególne jest, że pan tego nie przemyślał w ciszy gabinetu. To nie może być nieudolność.
Młody rejent pociągnął klientkę do saloniku, powiadając sobie w duchu: „Mam więcej niż tysiąc talarów za rachunek z opieki, tysiąc za kontrakt, sześć tysięcy franków sperandy za sprzedaż pałacyku, razem piętnaście tysięcy franków do ocalenia: nie gniewajmy się“.
Zamknął drzwi, zmierzył panią Evangelista zimnem spojrzeniem rejenta, odgadł uczucia które nią miotały i rzekł:
— Łaskawa pani, kiedy ja, być może, przekroczyłem dla pani granice sprytu, czy pani chce zapłacić moje oddanie w taki sposób?
— Ależ...
— Proszę pani, nie obliczyłem skutków donacji, to prawda, ale jeżeli pani nie chce hrabiego Pawła za zięcia, czy panią kto zmusza? Czy kontrakt podpisany? Niech pani przyjmie gości i odłóżmy sprawę. Lepiej zadrwić z całego Bordeaux, niż dać zadrwić z siebie.
— Jak to usprawiedliwić przed całem towarzystwem, już uprzedzonem przeciw nam?
— Omyłką popełnioną w Paryżu, brakiem jakiegoś dokumentu, rzekł Solonet.
— Ale nabyte grunty?
— Panu de Manerville nie zbraknie posagów ani partji.
— Tak, on nie straci nic, ale my wszystko!
— Panie, odparł Solonet, mogą mieć hrabiego tańszym kosztem, jeśli dla pani tytuł jest najwyższą racją.
— Nie, nie możemy igrać tak z naszym honorem. Złapałam się w potrzask. Całe Bordeaux będzie jutro trzęsło się od tego. Wymieniliśmy uroczyste słowo.
— Pani chce, aby panna Natalja była szczęśliwa, rzekł Solonet.
— Przedewszystkiem.
— Być szczęśliwą we Francji, rzekł rejent, czyż to nie jest być panią w domu? Będzie prowadziła za nos tego dudka Manerville, to jest takie zero, że nie spostrzeże się na niczem. Gdyby teraz nie ufał pani, zawsze będzie ufał żonie. Jego żona, czyż to nie pani? Los hrabiego jest jeszcze w pani rękach.
— Gdyby pan mówił prawdę, nie wiem czy mogłabym panu czego odmówić, rzekła z wybuchem, który zabarwił jej spojrzenie.
— Wracajmy, rzekł Solonet pojmując swą klientkę; ale w każdej rzeczy niech mnie pani dobrze słucha! Później może mnie pani pomówić o nieudolność, jeśli pani zechce.
— Drogi kolego, rzekł za powrotem młody rejent do pana Mathias, mimo swego sprytu, nie przewidział pan wypadku, gdyby pan de Manerville zmarł bezdzietnie, ani też gdyby umarł zostawiając same córki. W tych dwóch wypadkach, majorat dałby powód do procesów z Manervillami. Uważam tedy za konieczne ustalić, że w pierwszym wypadku majorat zostanie włączony do generalnej donacji między małżonkami, w drugim zaś uzna się go za niebyły.
Konwencja tyczy się jedynie przyszłej małżonki.
— Klauzula zupełnie słuszna, rzekł Mathias. Co do jej ratyfikacji, pan hrabia porozumie się zapewne z kancelarją, o ile będzie trzeba.
Młody rejent wziął pióro i nakreślił na marginesie aktu tę straszliwą klauzulę, na którą Paweł i Natalja nie zwrócili uwagi. Pani Evangelista spuściła oczy, gdy stary Mathias ją odczytywał.
— Podpiszmy, rzekła matka.
Głos, który zdławiła pani Evangelista, zdradzał gwałtowne wzruszenie. Powiedziała sobie w tej chwili: „Nie! to nie moja córka będzie zrujnowana, ale on! Moja córka będzie miała nazwisko, tytuł i majątek. Jeżeli, przypadkiem, Natalja spostrzeże że nie kocha męża, albo gdyby pokochała nieodparcie innego, Pawła wygna się z Francji! a moja córka będzie wolna, szczęśliwa i bogata“.
O ile stary Mathias rozumiał się na interesie, nie wiele się rozumiał na analizie ludzkich namiętności; przyjął tę konkluzję jako akt skruchy, zamiast w niej widzieć wypowiedzenie wojny. Gdy Solonet i jego dependent czuwali nad tem aby Natalja podpisała i sparafowała wszystkie akty, co wymagało czasu, Mathias pociągnął Pawła do okna i zdradził mu tajemnice punktów, które obmyślił aby go ocalić od pewnej ruiny.
— Ma pan hipotekę stupięćdziesięciu tysięcy franków na tym pałacu, rzekł kończąc: jutro będzie podjęta. Mam u siebie obligacje renty matrykułowane mojem staraniem na nazwisko pańskiej żony. Wszystko jest w porządku. Ale kontrakt zawiera pokwitowanie sumy w djamentach: niech pan ich zażąda; interes interesem. Djamenty idą w tej chwili w górę, mogą spaść. Kupno dóbr Auzac i Saint Froult pozwala panu spieniężyć wszystko, aby nie ruszyć obligacyj żoninych. Zatem, panie hrabio, bez fałszywego wstydu. Pierwsza rata płatna jest po dopełnieniu formalności, wynosi dwieście tysięcy, niech pan obróci na to djamenty. Będzie pan miał hipotekę na pałacu pani Evangélista na drugą ratę, a dochody z majoratu pomogą panu wypłacić się z reszty. Jeśli pan będzie miał ten hart, aby wydawać nie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy przez trzy lata, odzyska pan dwieście tysięcy, które pan obecnie jest winien. Jeśli pan obsadzi winem górzyste grunty w Saint-Froult, podniesie pan dochód z tej posiadłości do dwudziestu sześciu tysięcy. Pański majorat, nie licząc pałacu w Paryżu, będzie tedy kiedyś wart pięćdziesiąt tysięcy funtów renty, to będzie jeden z najpiękniejszych jakie znam. Tak więc, zrobi pan doskonałą partję.
Paweł uścisnął serdecznie ręce starego przyjaciela. Gest ten nie mógł ujść uwagi pani Evangélista, która podeszła aby podać Pawłowi pióro. Dla niej, podejrzenia stały się rzeczywistością, uwierzyła że Paweł i Mathias są w zmowie. Fala wściekłości i nienawiści napłynęła do jej serca. Kości były rzucone.
Sprawdziwszy czy wszystkie załączniki są zasygnowane, czy wszystkie osoby zawierające kontrakt położyły swoje inicjały u dołu każdej stronicy, stary Mathias popatrzył kolejno na Pawła i na teściową, i nie widząc aby klient jego żądał djamentów, rzekł:
— Nie sądzę, aby oddanie djamentów przedstawiało trudności; jesteście państwo obecnie jedną rodziną.
— Byłoby właściwiej, aby pani je oddała; pan de Manerville wziął na siebie nadwyżkę rachunku opieki, nie wiadomo zaś kto z brzegu, rzekł Solonet, który spostrzegł w tej okoliczności sposób podjudzenia teściowej na zięcia.
— Och, mamo, rzekł Paweł, to byłby wstyd dla nas wszystkich postępować w ten sposób. — Summum jus, summa injuria, rzekł do Soloneta.
— A ja, rzekła pani Evangelista, która, w przypływie swej nienawiści, ujrzała zniewagę w aluzji Mathiasa, podrę kontrakt o ile pan ich nie przyjmie!
Wyszła miotana ową krwawą wściekłością, która chciałaby wszystko zniszczyć a którą bezsilność przywodzi do szaleństwa.
— Na imię nieba, weź, Pawle, rzekła mu Natalja do ucha. Mama jest pogniewana, dowiem się wieczór czemu, powiem ci, uspokoimy ją.
Rada z pierwszego podstępu, pani Evangelista zatrzymała kolczyki i naszyjnik. Kazała przynieść klejnoty oszacowane przez Magusa na stopięćdzesiąt tysięcy. Nawykli oglądać rodzinne djamenty, stary Mathias i Solonet zbadali garnitur i okrzyknęli się z zachwytu.
— Nie traci pan ani grosza z posagu, panie hrabio, rzekł Solonet do Pawła, przyprawiając go o rumieniec.
— Tak, rzekł Mathias, te klejnoty mogą opłacić pierwszą ratę nabytych posiadłości.
— I koszta kontraktu, rzekł Solonet.
Nienawiść, jak miłość, karmi się najdrobniejszemi rzeczami, wszystko jej jest dobre. Tak jak osoba kochana nie robi nic złego, tak samo osoba znienawidzona nie robi nic dobrego. Pani Evangelista widziała komedję w skrupułach, do jakich zrozumiała wstydliwość skłoniła Pawła, który chciał zostawić djamenty i który nie wiedział gdzie podziać puzdra z klejnotami; byłby je rad wyrzucić za okno. Widząc jego zakłopotanie, pani Evangelista nagliła go wzrokiem, zdając się mówić: „Niech je pan zabiera“.
— Droga Nataljo, rzekł Paweł do narzeczonej, schowaj sarna te klejnoty, są twoje, daję ci je.
Natalja schowała je do szuflady w konsolce. W tej chwili turkot powozów był bardzo głośny, a szmer rozmów w sąsiednich salonach zmusił Natalję i jej matkę do pokazania się. Salony były już pełne, bal się rozpoczął.
— Skorzystaj pan z miodowego miesiąca, aby sprzedać djamenty, rzekł stary rejent do Pawła na odchodnem.
Oczekując tańców, goście szeptali sobie do ucha o tem małżeństwie, ten i ów wyrażał wątpliwości co do przyszłości młodej pary.
— Już skończone? spytał pani Evangelista jeden z luminarzy.
— Mieliśmy tyle aktów do wysłuchania, żeśmy się spóźnili; ale można nam darować, odparła.
— Co do mnie, nic nie słyszałam, rzekła Natalja przyjmując ramię Pawła aby otworzyć bal.
— Oboje młodzi lubią wydawać pieniądze, a z pewnością nie matka ich powstrzyma, rzekła jakaś stara dama.
— Ale podobno utworzyli majorat, z pięćdziesięcioma tysiącami rocznej renty.
— Ba!
— Widzę, że stary Mathias maczał w tem palce, rzekł jakiś sądownik. Jeżeli tak, to z pewnością dlatego, że poczciwiec chciał ocalić przyszłość rodziny.
— Natalja jest za ładna, aby mogła nie być straszliwą kokietką. Skoro będzie miała za sobą dwa lata małżeństwa, mówiła młoda kobieta, nie ręczyłabym za szczęście Pawła.
— Czyżby kwiat młodzieży miał zwiędnąć? odparł pan Solonet.
— Mimo że się owinął o tę tyczkę, rzekła jakaś panna.
— Nie wydaje ci się, że pani Evangelista jest jakaś kwaśna?
— Ba, moja droga, ktoś mi mówił, że ona zachowała ledwie dwadzieścia pięć tysięcy renty, cóż to jest dla niej?
— Nędza, oczywiście.
— Tak, ogołociła się dla córki. Pan de Manerville podobno tak dusił...
— Szalenie! odparł Solonet. Ale będzie parem Francji. Maulincourowie, widam de Pamiers, będą go popierać, należy do dzielnicy Saint-Germain.
— Och, bywa tam tylko, to i wszystko, rzekła dama, która miała ochotę złowić go na zięcia. Panna Evangelista, córka handlarza, nie otworzy mu z pewnością królewskich pokojów.
— Jest stryjeczną wnuczką księcia de Casa-Real.
— Po kądzieli!
Wszystkie te gadania wyczerpały się rychło. Gracze siedli do kart, panny i kawalerowie zaczęli tańczyć, podano kolację. Zgiełk uciszył się nad ranem, gdy pierwsze brzaski dnia wdarły się przez okno. Pożegnawszy Pawła, który odszedł ostatni, pani Evangelista udała się do córki, bo jej pokój zagarnął architekt dla powiększenia terenu zabawy. Mimo iż Natalja i matka upadały ze zmęczenia, znalazłszy się same wymieniły kilka słów.
— Mamuśku droga, co tobie?
— Mój aniele, dowiedziałam się dziś wieczór, jak daleko może iść czułość matki. Nie znasz się na interesach i nie wiesz na jakie podejrzenia wystawiono moją uczciwość. Ale zdeptałam mą dumę; chodziło o twoje szczęście i o naszą reputację.
— Chcesz mówić o tych djamentach? On to opłakał, biedny chłopak. Nie chciał ich, ja je mam.
— Śpij, drogie dziecko. Pomówimy o interesach, skoro się obudzimy, rzekła z westchnieniem, bo mamy interesy z sobą, a teraz jest ktoś trzeci między nami.
— Ach, mamo, Paweł nie będzie nigdy przeszkodą do naszego szczęścia, rzekła Natalja zasypiając.
— Biedne dziecko, nie wie że ten człowiek ją zrujnował!
Pani Evangelista uczuła w duszy pierwsze drgnienia chciwości, jakiej pastwą stają się ludzie starsi. Pragnęła odbudować dla córki cały majątek zostawiony przez męża. Stało się to dla niej kwestją honoru. Miłość matczyna uczyniła ją odtąd tak biegłą w rachunkach, jak była dotąd niedbała i marnotrawna. Myślała o tem, jak wyzyskać swoje kapitały, lokując ich część w rencie, która stała wówczas po ośmdziesiąt. Namiętność odmienia w jednej chwili charakter: niedyskretny staje się dyplomatą, tchórz staje się odważny. Nienawiść uczyniła tę rozrzutnicę skąpą. Majątek mógł posłużyć planom zemsty, jeszcze niewyraźnym i mętnym, które miały w niej dojrzeć. Zasnęła, powiadając sobie: „Do jutra“! Mocą zjawiska niezbadanego ale dobrze znanego myślicielom, duch jej miał, w czasie snu, opracować jej myśli, rozjaśnić je, uporządkować, poddać jej sposób opanowania Pawła i dostarczyć planu, który wprowadziła w życie zaraz nazajutrz.
O ile zgiełk zabawy spłoszył zatroskane myśli które chwilami oblegały Pawła, o tyle, kiedy się znalazł sam w łóżku, znowu zaczęły go dręczyć. Zdaje się, powiadał sobie, że, gdyby nie poczciwy Mathias, mamusia byłaby mnie wykierowała. Czy to podobna? Co za interes pchał ją do tego aby mnie oszukać? Czyż nie mamy złączyć naszych majątków i żyć razem? Zresztą poco się tem kłopotać? Za kilka dni Natalja będzie moją żoną, interesy nasze są ściśle określone, nic nie może nas rozłączyć. Kości rzucone! Bądź co bądź, będę się miał na baczności. Gdyby Mathias miał słuszność, ostatecznie, nie biorę ślubu z teściową.
W tej drugiej bitwie, przyszłość Pawła bez jego wiedzy odmieniła fizjognomję. Z dwóch istot z któremi się żenił, sprytniejsza stała się jego zaciętym wrogiem, i obmyślała jak oddzielić jego interesy od swoich. Niezdolny zrozumieć w teściowej charakteru kreolki, Paweł tem bardziej nie umiał przejrzeć jej sprytu. Kreolka, to stworzenie zupełnie odrębne; z Europejki ma inteligencję, z tropików nielogiczny impet namiętności, z Indyj apatyczną beztroskę, z jaką czyni lub znosi zarówno dobre jak złe: natura pełna wdzięku zresztą, ale niebezpieczna, jak niebezpieczne jest dziecko, o ile nad niem nie czuwać. Jak dziecko, kobieta taka chce mieć wszystko natychmiast; jak dziecko, podpaliłaby dom, aby ugotować jajko. W chwilach apatji nie myśli o niczem; myśli o wszystkiem gdy wchodzi W grę namiętność. Ma coś z perfidji murzynów, którzy otaczają ją od kolebki; ale jest równie naiwna jak oni. Jak oni i jak dzieci, umie chcieć z rosnącą siłą pragnienia, umie wysiadywać swoją myśl aby dojrzała. Skojarzenie przymiotów i wad, które temperament hiszpański spotęgował jeszcze w pani Evangelista, a które grzeczność francuska pociągnęła swym polorem. Ten charakter, uśpiony w szczęściu przez szesnaście lat, zajęty potem błahostkami świata, pod wpływem pierwszej nienawiści zrozumiał własną siłę; obudził się jak pożar; wybuchnął w chwili, gdy kobieta traci swoje najdroższe przywiązania i żąda nowego elementu, aby podsycić płomień który ją pożera. Natalja miała jeszcze być trzy dni pod wpływem matki! Zwyciężona pani Evangelista miała tedy przed sobą cały dzień, ów ostatni dzień który córka spędza z matką. Słowem, kreolka mogła oddziałać na życie tych dwojga istot, przeznaczonych aby iść razem przez chaszcze i drogi paryskiego świata, gdyż Natalja ślepo wierzyła w matkę. Jakiejż doniosłości miała nabyć każda rada w duszy tak nastrojonej! Całą przyszłość mogło wytyczyć jedno zdanie. Żaden kodeks, żadna instytucja nie zdołają zapobiec zbrodni moralnej, która zabija słowem. W tem ułomność sprawiedliwości ludzkiej; w tem różnica między obyczajami wielkiego świata a obyczajami ludu: jeden jest szczery, drugi obłudny; w jednym włada nóż, w drugim jad mowy lub myśli; jednemu śmierć, drugiemu bezkarność.
Nazajutrz, koło południa, pani Evangelista znalazła się, nawpół leżąc, na skraju łóżka Natalji. Całe rano spędziły na pieszczotach i na szczebiocie, na szczęśliwych wspomnieniach wspólnego życia, w czasie którego żaden rozdźwięk nie zmącił harmonji ich serc, zgodności myśli, ani wspólnych uciech.
— Biedna mała, mówiła matka płacząc szczeremi łzami, jakże mi nie być wzruszoną na myśl, że ty, której każde życzenie spełniam, masz od jutra należeć do człowieka, którego będzie ci trzeba słuchać.
— Och, mamusiu, słuchać Pawła! rzekła Natalja czyniąc mimowolny ruch głowy, który wyrażał pełne wdzięku powątpiewanie. Śmiejesz się? rzekła. Czyż ojciec nie spełniał zawsze twoich kaprysów? Czemu? Bo cię kochał. Czyżby on mnie nie miał kochać?
— Owszem, Paweł cię kocha; ale, jeśli mężatka nie ma się na baczności, nic nie ulatnia się równie szybko jak miłość małżeńska. Wpływ kobiety na męża zależy od początków; trzeba ci dobrej rady.
— Ależ ty będziesz z nami...
— Może, drogie dziecko! Wczoraj, na balu, wiele myślałam o niebezpieczeństwie naszego współżycia. Gdyby moja obecność miała ci szkodzić, gdyby postępki, któremi winnaś powoli utrwalać swą władzę, Paweł przypisywał memu wypływowi, czyż twoje małżeństwo nie stałoby się piekłem? Za pierwszem skrzywieniem na które pozwoliłby sobie twój mąż, czyż ja, przy mojej dumie, nie opuściłbym domu? Jeśli mam go opuścić kiedyś, wolę do niego nie wchodzić. Nie przebaczyłabym twemu mężowi rozdźwięku, jaki wniósłby między nas. Przeciwnie, kiedy będziesz już panią, kiedy twój mąż będzie dla ciebie tem czem twój ojciec był dla mnie, nieszczęście to nie będzie już groziło. Choćby ta polityka miała być ciężka dla twego młodego i tkliwego serduszka, szczęście twoje wymaga abyś była u siebie absolutną panią.
— Czemu, droga mamo, powiadasz tedy, że ja powinnam go słuchać?
— Drogie dziecko, jeśli kobieta chce panować, musi zawsze udawać, że robi to czego chce mąż. Gdybyś tego nie wiedziała, mogłabyś niewczesnym buntem zniszczyć swoją przyszłość. Paweł jest słaby; mógłby się dać opanować przyjacielowi, może nawet kobiecie... Uprzedź to, stając się panią w domu. Czyż nie lepiej, abyś nim rządziła ty niż kto inny?
— Zapewne, rzekła Natalja. Ja mogę tylko chcieć jego szczęścia.
— Mnie, drogie dziecko, wolno myśleć wyłącznie o twojem, i chcieć, abyś, w sprawie tak poważnej, nie znalazła się bez busoli wśród raf które napotkasz.
— Ależ, mamusiu, czyż nie jesteśmy dość silne aby zostać razem przy nim, nie obawiając się owego skrzywienia, którego ty się lękasz? Paweł cię kocha, mamo.
— Och! och! raczej się mnie boi, niż kocha. Obserwuj go dobrze dziś, kiedy mu powiem że was puszczę do Paryża samych: choćby najhardziej udawał zmartwienie, zobaczysz jak będzie w duchu uszczęśliwiony.
— Czemu?
— Czemu? drogie dziecko! Powiem to jemu samemu, i przy tobie...
— Ale jeśli wyjdę za niego jedynie pod tym warunkiem, ze się z tobą nie rozstanę? rzekła Natalja.
— Nasze rozstanie jest konieczne, odparła pani Evangelista, ponieważ wiele względów zmienia moją przyszłość. Jestem zrujnowana. Ciebie czeka w Paryżu świetna egzystencja, ja nie mogłabym tam przyzwoicie żyć nie zjadając tej odrobiny która mi została; mieszkając w Lanstrac, będę dbała o wasze interesy i odbuduję sobie majątek oszczędnością.
— Ty, oszczędność? wykrzyknęła drwiąco Natalja. Nie rób-że się odrazu babunią. Jakto, ty miałabyś mnie opuścić z takich pobudek? Droga mamo, Paweł może ci się wydawać głupiutki, ale nie jest ani odrobinę interesowny.
— Och, odparła pani Evangelista głosem który mówił wiele i który zaniepokoił Natalję, dyskusja nad kontraktem uczyniła mnie bardzo nieufną i budzi we mnie pewne wątpliwości. Ale bądź bez obawy, dziecko, rzekła biorąc córkę za szyję i przyciągając ją do siebie, nie zostawię cię długo samej. Kiedy mój powrót nie będzie wam już niczem groził, kiedy Paweł wyrobi sobie o mnie opinję, wrócimy do naszego kochanego życia, do naszych gawęd...
— Jakto, mamusiu, potrafiłabyś żyć bez swojej Naty?
— Tak, aniele, bo będę żyła dla ciebie. Czy moje matczyne serce nie będzie wciąż się czuło szczęśliwe myślą, że przyczyniam się, jak jest moją powinnością, do waszego majątku?
— Ależ, mamusiu, więc ja mam zostać sama z Pawłem tak odrazu? Co się ze mną stanie? jak się to odbędzie? Co ja mam robić, czego nie mam robić?
— Biedna mała, czy ty myślisz, że ja cię tak opuszczę w pierwszej bitwie? Będziemy do siebie pisywały trzy razy na tydzień jak para kochanków, i będziemy wciąż blisko, bliziutko. Nie zdarzy ci się nic o czembym nie wiedziała, uchronię cię od wszelkiego nieszczęścia. A przytem, byłoby śmieszne, gdybym nie przyjechała was odwiedzać, to byłoby z ujmą dla twego męża, spędzę zawsze u was w Paryżu jakiś miesiąc albo dwa.
— Sama, już sama, z nim! rzekła Natalja ze zgrozą, przerywając matce.
— Czyż nie trzeba ci być jego żoną?
— Tak, wiem, ale powiedz mi, jak mam postępować? Ty, która robiłaś wszystko co chciałaś z moim ojcem, ty znasz się na tem, będę ci ślepo posłuszna.
Pani Evangelista ucałowała córkę w czoło; oczekiwała tej prośby.
— Moje dziecko, rady moje muszą dostrajać się do okoliczności. Mężczyźni nie są między sobą podobni. Między lwem a żabą mniejsza jest różnica, niż między jednym a drugim mężczyzną. Czyż ja wiem dziś, co ci się zdarzy jutro? Mogę ci dać teraz jedynie ogólne wskazówki.
— Droga mamo,(powiedz prędko wszystko co wiesz.
— Przedewszystkiem, dziecko, przyczyną zguby mężatek, które pragną zachować serce mężów... a, rzekła po pauzie, zachować ich serce lub panować nad nimi, to jedno i to samo... otóż, główna przyczyna nieporozumień tkwi w stałem współżyciu, które nie istniało niegdyś, a które rozpanoszyło się w tym kraju, wraz z manją rodzinna. Od przewrotu który się spełnił we Francji, mieszczańskie obyczaje wtargnęły do arystokratycznych domów. To nieszczęście sprawił jeden z ich pisarzy, Rousseau, bezecny heretyk, anty-społeczny mędrek, który, nie wiem w jaki sposób, umiał usprawiedliwić największe niedorzeczności. Utrzymywał, ze wszystkie kobiety mają te same prawa i właściwości; że w życiu powinno się być posłusznym naturze, jakgdyby żona hiszpańskiego granda gdybyśmy ty albo ja miały coś wspólnego z kobietą z ludu? Od tego czasu, kobiety z towarzystwa zaczęły karmić dzieci, wychowywać córki i siedzieć w domu. Przez to, życie skomplikowało się w taki sposób, że szczęście stało się prawie niemożliwe, bo zgodność charakterów, dzięki której my żyjemy z sobą jak dwie przyjaciółki, jest wyjątkiem. Ciągła styczność jest niemniej niebezpieczna między dziećmi i rodzicami co między małżeństwem. Mało jest dusz których miłość oparłaby się wszechobecności, ten cud przynależy tylko Bogu. Wznieś więc między sobą a Pawłem zapory światowe, chodź na bale do Opery, bywaj dużo, miej dla niego mało czasu. Dzięki tej metodzie nie stracisz ceny. Kiedy, aby iść razem do końca życia, dwoje istot ma tylko miłość, szybko wyczerpią się jej zasoby: obojętność, przesyt, wstręt, zjawią się niebawem. Wiedz, że miejsce wygaegsło uczucia zastępuję jedynie obojętność lub wzgarda. Bądź tedy dla męża zawsze młoda i wciąż nowa. Ż on cię znudzi, to może się zdarzyć; ale ty nie nudź go nigdy. Umieć się nudzić w porę, to tajemnica wszelkiej władzy. Nie zdołasz urozmaicić szczęścia ani troską o majątek ani gospodarstwem; gdybyś tedy nie wciągnęła męża w swoje życie światowe, gdybyś go nie zabawiała, doszlibyście do najokropniejszej martwoty. Tu zaczyna się spleen miłości. Ale kocha się zawsze osobę, która nas bawi, albo która nam daje szczęście. Dawać szczęście lub brać je, to dwa systemy kobiece rozdzielane przepaścią.
— Droga mamo, słucham cię, ale nie rozumiem.
— Jeśli pokochasz Pawła do tego stopnia aby robić wszystko co on zechce, jeśli naprawdę da ci szczęście, wszystko przepadło, nie będziesz panią, i najlepsze rady nie zdadzą się na nic.
— To już jaśniejsze, ale dowiaduję się reguły nie umiejąc jej stosować, rzekła Natalja śmiejąc się. Mam teorję, praktyka przyjdzie z czasem.
— Moja biedna Natuś, odparła matka, która uroniła szczerą łzę myśląc o małżeństwie córki i przycisnęła Natalję do serca, zdarzą ci się rzeczy, które utrwalą twoją pamięć. Słowem, dodała po pauzie w której objęły się serdecznym uściskiem, wiedz dobrze, moja Nato, że my wszystkie jako kobiety mamy swój los, jak mężczyźni swoje powołanie. Tak więc, dana kobieta stworzona jest aby być elegantką, uroczą panią domu, jak mężczyzna jest z urodzenia generałem lub poetą. Twojem powołaniem jest podobać się. Twoje wychowanie zresztą urobiło cię dla świata. Dziś kobiety powinno się wychowywać do salonu, jak niegdyś wychowywało się je do gyneceum. Nie jesteś stworzona ani na matkę rodziny ani na intendenta. Jeśli będziesz miała dzieci, mam nadzieję, że nie tak aby ci zepsuły figurę nazajutrz po zamążpójściu; niema nic bardziej mieszczańskiego, niż zajść w ciążę w miesiąc po ślubie, a zresztą to dowodzi, że mąż żony nie kocha prawdziwie. Będziesz miała tedy dzieci w parę lat po ślubie; więc cóż! guwernantki i preceptorzy wychowają je. Ty bądź wielką damą, która reprezentuje w domu zbytek i przyjemność, ale okazuj swą wyższość jedynie w rzeczach które głaszczą próżność mężczyzn, a ukrywaj tę, której mogłabyś nabyć w poważnych sprawach.
— Ależ ty mnie przerażasz, mamo, wykrzyknęła Natalja. Jak ja zdołam sobie przypomnieć te nauki? W jaki sposób ja, taka roztrzepana, taka dziecinna, zdołam obliczać, zastanawiać się...
— Ależ, drogie maleństwo, ja ci powiadam jedynie to, czegobyś się nauczyła później, ale opłacając swoje doświadczenie okrutnemi błędami, omyłkami, które przyprawiłyby cię o zgryzoty i spaczyłyby twoje życie.
— Ale od czego zacząć? rzekła naiwnie Natalja.
— Instynkt cię poprowadzi, odparła matka. W tej chwili, Paweł o wiele bardziej cię pożąda niż kocha; miłość zrodzona z pragnienia jest nadzieją, a ta która następuje po zaspokojeniu jest rzeczywistością. Tu, dziecko, spoczywać będzie cała twoja władza; w tem kwestja. Któraż kobieta nie jest kochana w wilję. Bądź kochana nazajutrz, a będziesz nią całe życie. Paweł to człowiek słaby który łatwo nabiera przyzwyczajeń; jeśli ci ustąpi pierwszy raz, będzie ustępował zawsze. Kobieta gorąco upragniona może wszystkiego żądać: nie popełniaj szaleństwa wielu kobiet, które, nie znając wagi pierwszych godzin swego panowania, zużywają je na głupstwa. Władzą, jaką da ci pierwsza namiętność męża, posługuj się na to, aby go przyzwyczaić do posłuchu. Ale, aby nauczyć go ulegać, wybierz rzecz najnierozsądniejszą: zmierzysz granice swej potęgi rozmiarem ustępstwa. Co za zasługę będziesz miała skłaniając go do rzeczy rozsądnej? Czy to tobie byłby posłuszny? Trzeba zawsze chwytać byka za rogi, powiada kastylskie przysłowie: skoro raz ujrzał bezcelowość swojej obrony i swojej siły, jest pokonany. Skoro mąż zrobi dla ciebie głupstwo, będziesz nad nim panowała.
— Mój Boże, pocóż...
— Ponieważ, dziecko, małżeństwo trwa całe życie, a mąż nie jest człowiekiem takim jak inni. Toteż, nie rób nigdy tego szaleństwa, aby się w czemkolwiek zdradzić. Bądź zawsze wstrzemięźliwa w mowie i uczynkach, możesz nawet śmiało posunąć się do chłodu, chłód można dawkować wedle upodobania, podczas gdy niema nic ponad ostateczny wyraz miłości. Mąż, moja droga, to jedyny mężczyzna, z którym kobieta nie może sobie nic pozwolić. Niema zresztą nic łatwiejszego niż zachować swą godność. Te słowa: „Twoja żona nie powinna, twoja żona nie może zrobić ani powiedzieć tego a tego, są wielkim talizmanem. Całe życie kobiety mieści się w owem: „Nie chcę! — Nie mogę!“ Nie mogę, jest to nieprzeparty argument słabości, która się kładzie na ziemi, płacze, i — zwycięża. Ale chcę jest ostatnim argumentem. Siła kobieca objawia się wówczas cała: toteż rozwijaj ją jedynie w ważnych okolicznościach. Powodzenie spoczywa w sposobie, w jaki kobieta posługuje się temi dwoma słowami, jak je komentuje i odmienia. Ale istnieje sposób lepszy jeszcze niż te dwa, które pociągają za sobą dyskusję. Ja, moje dziecko, panowałam Wiarą. Jeśli twój mąż będzie w ciebie wierzył, możesz wszystko. Aby go natchnąć tą religją, trzeba wmówić w niego, że ty go rozumiesz. I nie myśl, aby to była rzecz łatwa: kobieta może zawsze dowieść mężczyźnie że go kocha, ale trudniej jest wydobyć zeń przyznanie, że go rozumie. Winnam ci powiedzieć wszystko, moje dziecko, bo przed tobą jest życie i jego komplikacje. Życie, w którem dwie wole powinny się z sobą zgadzać, zacznie się dla ciebie jutro! Czy uprzytomniasz sobie tę trudność? Najlepszy sposób aby pogodzić wasze dwie wole, to urządzić się tak, by istniała w domu tylko jedna wola, twoja. Wiele osób utrzymuje, że kobieta gotuje sobie nieszczęście, zamieniając niejako role; ale, moje dziecko, w ten sposób kobieta może kierować wypadkami zamiast się im poddawać, a to jedno obala wszystkie zarzuty.
Natalja ucałowała ręce matki, wilżąc je łzami wdzięczności. Jak kobiety, w których namiętność fizyczna nie podnosi temperatury moralnej, zrozumiała doniosłość tej polityki kobiecej; ale, podobna zepsutym dzieciom, które nie dadzą się pokonać silniejszym racjom i które trzymają się uparcie swego pragnienia, wróciła do ataku z argumentacją, jaką dzieciom podsuwa ich prosta logika.
— Droga mamo, przed kilku dniami tyle mówiłaś o karjerze Pawła, którą ty jedna możesz pokierować; czemu odmieniasz zdanie, zostawiając nas samym sobie?
— Nie znałam ani rozmiaru swoich zobowiązań ani cyfry swoich długów, odparła matka, która nie chciała zdradzić swego sekretu. Zresztą, za rok lub dwa, odpowiem ci na wszystko. Paweł przyjdzie, ubierajmy się! bądź przymilna jak byłaś... pamiętasz, owego wieczora, kiedyśmy dyskutowali ów nieszczęsny kontrakt; dziś chodzi o to, aby ocalić szczątek naszej fortuny i dać ci coś, do czego jestem zabobonnie przywiązana.
— Co takiego?
— Discreto...
Paweł przyszedł koło czwartej. Mimo iż, witając się z teściową, starał się nadać fizjognomji miły wyraz, pani Evangelista dostrzegła chmury, które nagromadziły się pod wpływem nocnych myśli oraz refleksyj porannych.
— Mathias nagadał mu! pomyślała obiecując sobie zniweczyć dzieło starego rejenta.
— Drogie dziecko, rzekła, zostawiłeś swoje djamenty w konsolce, a przyznam ci, że nie chciałabym już widzieć rzeczy, które omal nie nagromadziły chmur między nami. Zresztą, jak to zaznaczył pan Mathias, trzeba je sprzedać, aby pokryć pierwszą ratę posiadłości które nabyłeś.
— Brylanty nie są już moje, dałem je Natalji, abyś, mamo, widząc je na jej szyi, nie pamiętała przykrości.
Pani Evangelista ujęła rękę Pawła i uścisnęła ją serdecznie wstrzymując łzę wzruszenia.
— Słuchajcie, dzieci, rzekła spoglądając na Natalję i Pawła: jeżeli tak, to zaproponuję wam jeden interes. Jestem zmuszona sprzedać swoje perły i kolczyki. Tak, Pawle, nie chcę zmienić ani grosza majątku na dożywocie, nie zapominam, co wam jestem winna. Otóż, przyznaję się do mej słabości, sprzedać Discreto wydaje mi się klęską. Sprzedać djament, który ma przydomek Filipa II i który nosiła jego królewska ręka, kamień historyczny, którym przez dziesięć lat książę Alba zdobił rękojeść szpady, — nie, to niemożliwe. Magus oszacował kolczyki i naszyjnik zgórą na sto tysięcy; zamieńmy je na klejnoty które ci oddaję aby dopełnić zobowiązań wobec córki; zyskacie na tem, ale co mi to szkodzi, nie jestem interesowna. Zatem, Pawle, ty, swojemi oszczędnościami zrobisz sobie tę przyjemność, aby złożyć Natalji djadem, djament po djamencie. Zamiast mieć owe fantazyjne stroiki, owe cacka, które są w modzie jedynie w małym świecie, twoja żona posiądzie wspaniałe djamenty, które jej będą prawdziwą rozkoszą. Skoro trzeba sprzedawać, czyż nie lepiej pozbyć się rupieci, a zachować w rodzinę te piękne kamienie?
— A ty mamo? rzekł Paweł.
— Ja, odrzekła pani Evangelista, ja nie potrzebuję już niczego. Tak, ja będę waszą gospodynią w Lanstrac. Czyżby to nie było szaleństwo jechać do Paryża w chwili gdy mam tu likwidować resztki majątku? Robię się skąpa — dla wnuków.
— Droga mamo, rzekł Paweł wzruszony, czy ja mogę przyjąć tę ofiarę, której nie mam sposobu odwdzięczyć?
— Mój Boże, czyż wy nie jesteście dla mnie czemś najdroższem na ziemi! czy sądzicie, że nie będzie szczęściem móc sobie powiedzieć przy kominku: Natalja jedzie dziś strojna na bal do księżnej de Berry. Przeglądając się w swoim djamencie na szyi, z mojemi kolczykami, czuje owo drgnienie miłości własnej, które tak przyczynia się do szczęścia kobiety, które sprawia że jest wesoła, uprzejma! Nic bardziej nie zasmuca kobiety jak to co rani jej próżność. Nie widziałam jeszcze kobiety źle ubranej, aby była miła i w dobrym humorze. No! bądź sprawiedliwy, Pawle! o wiele więcej odczuwamy szczęście przez kochaną istotę niż przez samych siebie.
— Mój Boże, co on sobie uroił, ten Mathias, myślał Paweł. Mamo, rzekł półgłosem, zgadzam się.
— A ja jestem zawstydzona, rzekła Natalja.
W tej chwili zjawił się Solonet, przynosząc klientce dobrą nowinę: pośród znajomych sobie spekulantów znalazł dwóch przedsiębiorców mających chrapkę na pałacyk, gdzie, dzięki rozległym ogrodom, można było budować.
— Dają dwieście pięćdziesiąt tysięcy, rzekł; ale jeśli się pani zgadza, mógłbym ich doprowadzić do trzystu tysięcy. Ma pani dwa morgi ogrodu.
— Mąż zapłacił za wszystko dwieście tysięcy, toteż zgadzam się; ale zastrzeże pan dla mnie meble, lustra...
— Ha, ha, rzekł śmiejąc się Solonet, pani rozumie się na interesach.
— Niestety, muszę, rzekła wzdychając.
— Słyszałem, że wiele osób wybiera się na mszę północną, rzekł Solonet spostrzegając że jest zbyteczny i żegnając się.
Pani Evangelista odprowadziła go do ostatnich drzwi i szepnęła mu do ucha: — Mamy teraz za pięćdziesiąt tysięcy walorów; jeżeli uzyskam dla siebie dwieście tysięcy franków z ceny domu, mogę zgromadzić czterystapięćdziesiąt tysięcy franków kapitału. Chcę je ulokować najkorzystniej, liczę na pana w tej mierze. Zostanę prawdopodobnie w Lanstrac.
Młody rejent ucałował rękę klientki z gestem wdzięczności; akcent bowiem wdowy obudził w Solonecie wiarę, że ten związek natchniony interesem rozciągnie się nieco dalej.
— Może pani liczyć na mnie, rzekł, znajdę pani lokatę w towarach, na których pani nie ryzykuje nic, a może pani osiągnąć znaczne zyski...
— Do jutra, rzekła, bo pan jest naszym świadkiem wraz z margrabią de Gyas.
— Czemu, droga mamo, rzekł Paweł, nie chcesz jechać z nami do Paryża? Natalja dąsa się na mnie, jakgdybym ja był przyczyną...
— Myślałam nad tem długo, moje dzieci; krępowałabym was. Czulibyście się w obowiązku wciągać mnie do wszystkiego cobyście robili, a młodzi ludzie mają własne pojęcia, które ja mogłabym mimowoli zamącić. Jedźcie sami. Nie chcę rozciągać na hrabinę de Manerville słodkiej władzy jaką miałam nad Natalją: trzeba ci ją zostawić całą. Widzisz, Pawle, istnieją między mną a Natą przyzwyczajenia, które trzeba skruszyć. Mój wpływ musi ustąpić twemu. Chcę, abyś mnie kochał, i wierz mi, że ja tu więcej biorę twoją stronę niż sobie wyobrażasz. Młodzi mężowie są, prędzej czy później, zazdrośni o przywiązanie jakie córka ma dla matki. Kiedy się już dobrze zżyjecie, kiedy miłość stopi wasze dusze w jedno, wówczas, drogie dziecko, widząc mnie w swoim domu, nie będziesz się lękał niepożądanego wpływu. Znam świat i ludzi, widziałam wiele małżeństw zburzonych ślepą miłością matek, które stawały się równie nieznośne dla córek co dla zięciów. Przywiązanie starych ludzi jest często dokuczliwe. Może nie umiałabym się dość trzymać na uboczni. Mam tę słabość, że jeszcze uważam się za ładną, są pochlebcy którzy chcą we mnie wmówić że jeszcze jestem kobietą... Pozwólcie mi uczynić jeszcze jedno poświęcenie dla waszego szczęścia: dałam wam swój majątek, chcę wam jeszcze ofiarować swoje ostatnie próżności kobiece. Twój Mathias jest stary, nie mógłby czuwać nad twym majątkiem, ja zostanę twoim rządcą, stworzę sobie zajęcia, jakie, wcześniej czy później, przystały starym ludziom; potem, kiedy będzie trzeba, przyjadę do Paryża wspierać cię w twoich ambitnych projektach. No, Pawie, bądź szczery, moja propozycja jest ci na rękę, nieprawdaż?
Paweł za nic nie chciał przyznać, ale był bardzo rad, że zyskuje wolność. Rozmowa ta, którą pani Evangelista dalej wiodła w tym tonie, rozwiała w jednej chwili podejrzenia, jakie w nim obudził stary rejent co do teściowej.
— Mama miała słuszność, rzekła sobie Natalja, która śledziła wyraz Pawła. Jest bardzo rad, że się rozstaję z mamą, ale czemu?
Czyż to czemu nie było pierwszym znakiem zapytania jaki stawia nieufność, i czyż nie przydawało ono powagi naukom matczynym?
Są charaktery, które, na wiarę jednego dowodu, wierzą w przyjaźń. U takich ludzi wiatr północny spędza równie szybko chmury jak wiatr zachodni je sprowadza; widzą jedynie skutki, nie sięgając do przyczyn. Paweł należał do owych natur z gruntu ufnych, bez złych uczuć, ale też bez zdolności przewidywania. Słabość jego wynikała bardziej z jego dobroci, z jego wiary w dobroć, niż z niemocy duchowej.
Natalja była zamyślona i smutna, bo nie umiała się obejść bez matki. Paweł, z zarozumiałością jaką daje miłość, śmiał się z melancholji przyszłej żony, powiadając sobie, że słodycze małżeństwa i Paryż rozprószą to. Pani Evangelista widziała z przyjemnością zaufanie Pawła, bo pierwszym warunkiem zemsty jest obłuda. Nienawiść jawna jest bezsilna. Kreolka uczyniła dwa wielkie kroki. Córka była już posiadaczką pięknego garnituru djamentów, który kosztował Pawła dwieście tysięcy i który Paweł z pewnością miał uzupełnić. Następnie, zostawiała dwoje dzieciaków samymi sobie, bez innego doradcy poza ich nierozsądną miłością. Przygotowała w ten sposób swoją zemstę bez wiedzy córki, która wcześniej czy później stanie się jej wspólniczką. Czy Natalja pokocha Pawła! W tem tkwiła kwestja, której obrót mógł zmienić projekty pani Evangelista: zbyt szczerze kochała córkę, aby nie miała uszanować jej szczęścia. Przyszłość Pawła zależała tedy jeszcze od niego. Gdyby potrafił obudzić miłość, byłby ocalony.
Wreszcie, nazajutrz o północy, po wieczorze spędzonym w rodzinie z czterema świadkami, których pani Evangelista uraczyła owym długim obiadem następującym po urzędowym akcie, młoda para i przyjaciele udali się na mszę przy pochodniach, na której była setka ciekawych. Małżeństwo święcone w nocy budzi zawsze w duszach posępne przeczucia; światło jest symbolem życia i przyjemności, którego wróżb w nocy brakuje. Spytajcie najbardziej nieustraszonej duszy, czemu jest zmrożona, czemu czarny chłód sklepień ją rozstraja? czemu odgłos kroków ją przeraża? czemu nasłuchuje krzyku sów i puchaczy? Mimo iż niema przyczyny drżeć, każdy drży; ciemność, obraz śmierci, zasmuca. Natalja, oderwana od matki, płakała. Dziewczynę oblegały wszystkie wątpliwości, które ogarniają na progu nowego życia, gdzie, minio najpewniejszych rękojmi szczęścia, tysiąc paści czyha na kobietę. Zimno jej było, trzeba jej było podać płaszcz. Zachowanie pani Evangelista, jak również młodej pary, wzbudzało sporo uwag w wykwintnym tłumie, który skupił się koło ołtarza.
— Solonet mówił mi, że państwo młodzi jadą sami do Paryża.
— Pani Evangelista miała zamieszkać z nimi.
— Paweł już się jej pozbył.
— Co za niezręczność, rzekła margrabina de Gyas. Zamykać drzwi matce żony, czyż to nie znaczy otwierać je kochankowi? Czy on nie wie, co to matka?
— Był bardzo twardy dla pani Evangelista, biedna kobieta sprzedała swój pałac i będzie mieszkała w Lanstrac.
— Natalja jest bardzo smutna.
— Czy lubiłabyś nazajutrz po ślubie znaleźć się na gościńcu?
— To bardzo niewygodnie.
— Rada jestem żem przyszła, rzekła jakaś dama. To mnie przekonało o potrzebie otaczania małżeństwa całą pompą, całą tradycyjną uroczystością; tutaj wszystko wydaje mi się bardzo nagie, bardzo smutne. A jeżeli mam panu powiedzieć co myślę, rzekła nachylając się do sąsiada, ten ślub wydaje mi się nieprzyzwoity.
Pani Evangelista wzięła Natalję do swego powozu i zawiozła ją sama do Pawła.
— A więc, mamo, stało się...
— Pomyśl, drogie dziecko, o moich ostatnich przestrogach, a będziesz szczęśliwa. Bądź zawsze jego żoną, nie kochanką.
Kiedy Natalja się położyła, matka odegrała małą komedyjkę, rzucając się z płaczem w objęcia zięcia. Był to jedyny prowincjonalizm, na jaki sobie pozwoliła pani Evangelista, ale miała w tem swoje racje. Przez łzy i słowa, na pozór szalone i bezładne, uzyskała od Pawła ustępstwa, jakie czynią wszyscy mężowie. Nazajutrz wsadziła młodą parę do powozu i odprowadziła ich aż za prom, którym przebywa się Żyrondę. Jednem słówkiem Natalja uspokoiła panią Evangelista, że, o ile Paweł wygrał partję przy kontrakcie, o tyle zaczyna się jej rewanż. Natalja uzyskała już od męża najdoskonalsze posłuszeństwo.
W pięć lat później, w listopadzie, pewnego popołudnia, hrabia Paweł de Manerville, zawinięty w płaszcz, z pochyloną głową, wszedł tajemniczo do rejenta Mathias w Bordeaux. Za stary aby się zajmować interesami, poczciwiec sprzedał kancelarję i dożywał spokojnie dni w jednym ze swoich domów, gdzie osiadł. Pilna sprawa kazała mu wyjść z domu w chwili gdy gość się zjawił; ale stara gospodyni, uprzedzona o przybyciu Pawła, zaprowadziła go do pokoju pani Mathias, zmarłej przed rokiem.
Strudzony długą podróżą. Paweł spał do wieczora. Wróciwszy, starzec zaszedł spojrzeć na dawnego klienta i popatrzył na śpiącego, jak matka patrzy na dziecko. Joanna udała się za panem i stała przy łóżku podpierając się pod boki.
— Rok temu, Joasiu, kiedy odbierałem w tem miejscu ostatnie tchnienie mojej drogiej żony, nie wiedziałem, że wrócę tu, aby zobaczyć pana hrabiego nawpół żywego.
— Biedny pan! jęczy przez sen, rzekła Joasia.
Były rejent odpowiedział jedynie mruknięciem „Do paralusza!“ — niewinnem zaklęciem, oznaczającem u niego zniechęcenie człowieka, który spotyka trudności nie do przezwyciężenia.
— Bądź co bądź, powiedział sobie, ocaliłem mu Lanstrac, Auzac, Saint-Froult i pałac w Paryżu!
Mathias policzył ma palcach i wykrzyknął:
— Pięć lat, oto pięć lat w tym właśnie miesiącu, jak jego stara ciotka, dziś nieboszczka, godna pani de Maulincour, prosiła dla niego o rękę tego małego krokodyla przebranego za kobietę, która ostatecznie, jak się spodziewałem, zrujnowała go.
Przyjrzawszy się dobrą chwilę młodemu człowiekowi, poczciwy stary podagryk, wsparty na lasce, udał się wolnemi krokami na przechadzkę po ogródku. O dziewiątej dano wieczerzę, bo Mathias jadał wieczerzę. Starzec zdziwił się niepomału, widząc Pawła ze spokojnem czołem, z twarzą pogodną, mimo iż znacznie zmienioną. Jeżeli, w trzydziestym trzecim roku, hrabia de Manerville wyglądał na czterdziestkę, zmiana ta wypływała jedynie z przejść moralnych; fizycznie czuł się dobrze. Ujął ręce poczciwca nie pozwalając mu wstać i uścisnął je serdecznie, mówiąc:
— Zacny stary Mathias! i ty miałeś swoje zgryzoty!
— Moje były naturalne, panie hrabio, ale pańskie...
— Pomówimy o mnie za chwilę, przy wieczerzy.
— Gdybym nie miał jednego syna na urzędzie, a córki zamężnej, rzekł poczciwiec, niech mi pan wierzy, panie hrabio, znalazłby pan u starego Mathiasa coś więcej niż gościnność. W jaki sposób przybywa pan do Bordeaux, w chwili gdy na wszystkich mirach przechodnie czytają ogłoszenia o zajęciu nieruchomości folwarków Graasol, Guadet, winnicy Belle-Rose i pańskiego pałacu! Nie mogę wyrazić zgryzoty, jakiej doświadczam widząc te obwieszczenia, ja, który czterdzieści lat pielęgnowałem owe posiadłości jak moje własne, ja, który jako trzeci dependent u godnego pana Chesnela, mego poprzednika, kupiłem je dla szanownej matki pańskiej i który własną ręką spisałem pięknem rondem akt na pergaminie! ja, który mam akta prawne w kancelarji mego następcy, ja, który przeprowadzałem likwidacje! Ja, który widziałem pana ot tycim! rzekł rejent, trzymając rękę o dwie stopy od ziemi. Trzeba być rejentem przez lat czterdzieści jeden i pół, aby zrozumieć boleść, jaką mi sprawia widok mego nazwiska wydrukowanego pełnemi głoskami w obliczu Izraela na protokółach zajęcia i przepisaniu własności. Kiedy przechodzę ulicą i widzę ludzi czytających te okropne żółte afisze, wstyd mi tak, jakgdyby chodziło o moją własną ruinę i o mój honor. Są cymbały, którzy to sylabizują głośno aby ściągnąć ciekawych i silą się na najgłupsze komentarze. Czy każdy nie jest panem swego majątku? Pański ojciec schrupał dwie fortuny, nim odbudował tę którą panu zostawił; nie byłby pan Manervillem, gdyby pan nie szedł w jego ślady. Zresztą, zajęcie nieruchomości dało powód do całego rozdziału w kodeksie, jest przewidziane, znajduje się pan w wypadku dopuszczonym przez prawo. Gdybym nie był starcem o siwych włosach, który czeka jedynie trącenia łokciem aby się zwalić do grobu, wytłukłbym tych, którzy przystają przed tą ohydą: Na żądania pani Natalji Evangelista, małżonki Franciszka Pawła Józefa hrabiego Manerville, będącej w separacji majątkowej mocą wyroku trybunału pierwszej instancji departamentu Sekwany etc.
— Tak, rzekł Paweł, a obecnie w separacji od stołu i łoża...
— A! rzekł starzec.
— Och! wbrew woli Natalji, rzekł żywo hrabia; trzeba mi było ją oszukać, nie wie o moim wyjeździe.
— Pan wyjeżdża?
— Mam zapłacony bilet na pokładzie Pięknej Amelji, jadę do Kalkuty.
— Za dwa dni! rzekł starzec. Zatem nie zobaczymy się już, parnie hrabio.
— Masz pan dopiero siedemdziesiąt trzy lata, drogi Mathias, i masz podagrę, prawdziwy dyplom długowieczności. Kiedy wrócę, zastanę cię na nogach. Pańska tęga głowa i pańskie serce będą jeszcze zdrowe, pomożesz mi odbudować zachwianą budowlę. Zrobię ładny majątek w siedem lat. Za powrotem, będę miał dopiero czterdziestkę. Wszystko jest jeszcze możliwe w tym wieku.
— Pan? rzekł Mathias z mimowolnym gestem zdumienia, pan, panie hrabio, będzie się trudnił handlem, czy pan to mówi serjo?
— Nie jestem już panem hrabią, drogi Mathias. Bilet mój opiewa na nazwisko Kamila, jedno z chrzestnych imion mojej matki. Przytem mam znajomości, które mi pozwolą zrobić majątek inaczej. Handel będzie ostatnią ucieczką. Wreszcie jadę z dość znaczną sumą, aby próbować szczęścia na wielką skalę.
— Gdzie jest ta suma?
— Przyjaciel ma mi ją wysłać.
Starzec upuścił widelec słysząc słowo przyjaciel, nie przez szyderstwo ani przez zdumienie; twarz jego wyrażała ból, jakiego doświadczał widząc że Paweł poddaje się złudzeniom zwodniczej madziei; oko jego tonęło w otchłani, w której hrabia widział silny grunt pod nogami.
— Byłem blisko pięćdziesiąt lat rejentem, nie widziałem jeszcze aby bankrutowi przyjaciel pożyczył pieniędzy!
— Nie znasz de Marsaya! chwili gdy my tu rozmawiamy, jestem pewien, że on sprzedał rentę, jeśli trzeba, i że jutro dostanie pan czek na pięćdziesiąt tysięcy talarów.
— Życzę panu tego. Czyż ten przyjaciel nie mógł panu pomóc w interesach? Byłby pan żył spokojnie w Lanstrac z dochodów pani hrabiny przez sześć czy siedem lat.
— A kto zapłaciłby miljon pięćset tysięcy długu, w których żona moja miała udział na pięćset pięćdziesiąt tysięcy?
— Jakto, w cztery lata zrobił pan miljon czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków długu?
— Nic jaśniejszego, drogi Mathias. Czyż nie zostawiłem djamentów żonie? Czyż nie włożyłem stupięćdziesięciu tysięcy franków, które nam przypadły ze sprzedaży pałacu teściowej, w urządzenie domu w Paryżu? Czy nie trzeba było tutaj spłacić naszych nabytków oraz kosztów połączonych z kontraktem ślubnym? Czyż wreszcie nie trzeba było sprzedać czterdziestu tysięcy funtów renty Natalji aby spłacić Auzac i Saint-Froult? Sprzedaliśmy je po osiemdziesiąt siedem, zadłużyłem się tedy blisko na dwieście tysięcy od pierwszego miesiąca. Zostało nam sześćdziesiąt siedem tysięcy funtów renty. Wydawaliśmy stale dwieście tysięcy franków ponadto. Dołącz do tych dziewięciuset tysięcy nieco lichwiarskich procentów, a otrzymasz z łatwością miljon.
— Do kata! rzeki rejent. A dalej?
— Ano cóż, najpierw chciałem dopełnić żonie garnitur rozpoczęty sznurem pereł spiętym na djament Discreto i kolczykami matki. Zapłaciłem sto tysięcy franków za djadem z brylantów. Mamy już miljon sto tysięcy. Dłużen jestem majątek mojej żony, który wynosi trzysta pięćdziesiąt tysięcy, jej posag.
— Ale, rzekł Mathias, gdyby pani hrabina była zostawiła swoje brylanty, a pan swoje dochody, miałby pan, wedle mego rachunku, trzysta tysięcy, któremi mógłby pan uspokoić swoich wierzycieli...
— Kiedy człowiek upadł, drogi Mathias, kiedy jego posiadłości są obciążone hipotekami, kiedy żona jego ma pierwsze miejsce przed wierzycielami ze swoją pretensją, kiedy wreszcie ten człowiek ma sto tysięcy franków weksli, które, mam tę nadzieję, znajdą pokrycie w cenie jaką osiągną moje dobra, wówczas nic nie jest możliwe. A koszta wywłaszczenia?
— Straszne! rzekł rejent.
— Szczęściem, zmieniono zajęcie w dobrowolną sprzedaż, aby przeciąć ogień.
— Sprzedać Belle-Rose, wykrzyknął Mathias, kiedy zbiór z roku 1825 jest w piwnicy!
— Belle-Rose warte jest sześćset tysięcy.
— Natalja je odkupi, poradziłem jej to.
— Szesnaście tysięcy franków w zwykły rok, i możliwości takie jak rok 1825! Ja sam podbiję Belle-Rose do siedmiuset tysięcy, a każdy folwark do studwudziestu tysięcy.
— Tem lepiej, wypłacę się, jeżeli uda się sprzedać pałac w Bordeaux za dwieście tysięcy.
— Solonet da i więcej, ma na niego ochotę. Wycofał się przeszło ze stoma tysiącami renty, zarobionemi na giełdzie. Sprzedał swoją kancelarję za trzysta tysięcy i żeni się z bogatą mulatką. Bóg wie na czem zrobiła pieniądze, ale powiadają że ma miljony. Rejent grający na giełdzie rejent żeniący się z mulatką? Co za czasy! Obracał, powiadają, kapitałami pańskiej teściowej.
— Bardzo upiększyła Lanstrac i podniosła uprawę ziemi, płaciła mi regularnie czynsze.
— Nie byłbym jej nigdy posądzał, że potrafi się tak rządzić.
— Jest taka dobra i taka oddana, płaciła zawsze długi Natalji przez te trzy miesiące które spędzała w Paryżu.
— Mogła sobie na to pozwolić, żyje z Lanstrac, rzekł Mathias. Ona oszczędna! co za cud! Kupiła świeżo, między Lanstrac a Grassol, dobra Grainrouge, tak że, jeśli dociągnie aleję w Lanstrac aż do gościńca, mógłby pan zrobić półtorej mili swoim majątkiem. Zapłaciła sto tysięcy franków gotówką za Grainrouge, które warte jest tysiąc talarów renty z zamlkniętemi oczami.
— Zawsze jest piękna, rzekł Paweł. Życie na wsi wybornie ją konserwuje. Nie pojadę się z nią pożegnać, upuściłaby sobie krwi dla mnie.
— Daremniebyś pan jechał, jest w Paryżu. Przybyła tam może właśnie w chwili gdy pan odjeżdżał.
— Dowiedziała się z pewnością o sprzedaży mego majątku i przybyła mi na pomoc. Nie mogę się skarżyć na życie. Jestem kochany, to pewna, tak jak człowiek może być kochany na tej ziemi, przez dwie kobiety, które rywalizowały z sobą w oddaniu, były zazdrosne o siebie. Córka zarzucała matce że mnie zanadto kocha, a matka wymawiała córce jej rozrzutność. To przywiązane zgubiło mnie. Jak nie zadowalać najmniejszych kaprysów kobiety która się kocha? jak się temu oprzeć! Ale też jak przyjąć jej poświęcenia? Tak, z pewnością, mogliśmy zlikwidować mój majątek i osiąść w Lanstrac, ale wolę raczej jechać do Indji i przywieźć stamtąd bogactwo, niż wyrwać Natalję z życia które lubi. Toteż to ja zaproponowałem separację majątkową. Kobiety, to anioły, których nie trzeba nigdy mieszać do spraw materjalnych.
Stary Mathias słuchał z wyrazem powątpiewania i zdziwienia.
— Nie macie dzieci? spytał.
— Na szczęście, odparł Paweł.
Ja inaczej pojmuję małżeństwo, odparł naiwnie stary rejent. Żona powinna, mojem zdaniem, dzielić dobry i zły los męża. Słyszałem, że w młodem małżeństwie, które kocha się jak kochankowie, nie bywa dzieci. Czyż więc przyjemność jest jedynym celem małżeństwa? Czy nie raczej szczęście i rodzina? Ale pan miał ledwie dwadzieścia ośm lat, a pani hrabina dwadzieścia, można zrozumieć, żeście myśleli tylko o miłości. Jednakże charakter pańskiego komtraktu ślubnego i pańskie nazwisko — wyda się panu, że rozumuję jak rejent! — wszystko skłaniało pana do tego, aby zacząć od tęgiego chłopaka. Tak, panie hrabio, a gdyby pan miał tylko córki, nie trzeba było poprzestawać, ażby pan miał chłopca dla umocnienia majoratu. Czy panna Evangelista nie była dość silna, czy groziło jej czem macierzyństwo? Powie mi pan, że to są stare metody naszych przodków; ale w szlacheckiej rodzinie, panie hrabio, prawa żona powinna mieć dzieci i dobrze je wychować: jak mówiła księtżna de Sully, żona wielkiego Sully, kobieta nie jest narzędziem rozkoszy, ale honorem i cnotą domu.
— Nie znasz kobiet, dobry Mathias, rzekł Paweł. Aby być szczęśliwym, trzeba je kochać tak jak one chcą być kochane. Czyż nie jest coś brutalnego w tem, aby tak rychło pozbawiać kobietę jej przewag, niszczyć jej piękność zanim się nią nacieszyła?
— Gdyby pan miał dzieci, matka byłaby powściągnęła rozrzutność kobiety, byłaby siedziała w domu...
— Gdybyś miał słuszność, mój drogi Mathias, rzekł Paweł marszcząc brwi, byłbym jeszcze nieszczęśliwszy. Nie pomnażaj moich cierpień morałami po niewczasie, pozwól mi odjechać bez zagłębiań się w przeszłość.
Nazajutrz Mathias otrzymał przekaz na stopięćdziesiąt tysięcy franków na okaziciela, przesłany przez Henryka de Marsay.
— Widzisz mój stary, nie napisał ani słowa, zaczyna od tego, że spełnia o co go proszę. Henryk, to natura najdoskonalej niedoskonała, najnielegalniej piękna jaką znam. Gdybyś widział, z jaką wyższością ten młody jeszcze człowiek wznosi się nad uczucia, nad interesy, i co to za wielki polityk, zdumiałbyś się jak ja, widząc ile on ma serca.
Mathias próbował zwalczać postanowienie Pawła, ale było ono nieodwołalne, i usprawiedliwione tyloma poważnemi argumentami, że stary rejent nie próbował już wstrzymać swego klienta. Rzadkie jest, aby odjazd handlowych statków odbywał się punktualnie; ale, nieszczęsnym dla Pawła przypadkiem, wiatr był pomyślny i Piękna Amelja miała rozwinąć żagle nazajutrz. W chwili gdy statek odjeżdża, przystań zatłoczona jest krewnymi, przyjaciółmi, ciekawymi. Wśród osób, które się tam znalazły, niektóre znały Pawła. Katastrofa jego czyniła go w tej chwili równie sławnym, jak był niegdyś przez swój majątek; ciekawość tedy była poruszona. Każdy miał tam coś do powiedzenia. Starzec odprowadził Pawła do portu i wiele musiał wycierpieć, słysząc niektóre z tych komentarzy.
— Ktoby poznał w człowieku, którego widzisz tam koło starego Mathias, owego dandysa, zwanego kwiatem młodzieży, który pięć lat temu nadawał ton całemu Bordeaux?
— Jakto, ten mały gruby człeczyna w alpagowym surducie, wyglądający na stangreta, to ma być hrabia de Manerville?
— Tak, moja droga, ten który się ożenił z panną Evangelista. Teraz jest zrujnowany, nie ma złamanego szeląga i jedzie do Indji po złote runo.
— Ale jakim cudem tak się zrujnował? Był taki bogaty! Paryż, kobiety, giełda, gra, zbytek...
— A przytem, rzekł inny, Manerville to zero, głuptas, miękki jak flak, dający się strzyc jak baran, nieudolny. On się już urodził zrujnowany.
Paweł uścisnął rękę starca i uciekł na statek. Mathias został na wybrzeżu, patrząc na dawnego klienta, który oparł się o parapet, wyzywając tłum spojrzeniem wzgardy. W chwili gdy majtkowie podnosili kotwicę, Paweł spostrzegł że Mathias daje mu znaki chustką. Stara gospodyni przybiegła z pośpiechem do swego pana, który wydawał się poruszony wydarzeniem niezmiernej wagi. Paweł prosił kapitana, aby zaczekał jeszcze chwilę i posłał czółno dla dowiedzenia się czego chce rejent, który mu dawał energiczne znaki aby wysiadł. Zbyt słaby aby pospieszyć na pokład, Mathias oddał dwa listy jednemu z majtków, którzy przypłynęli czółnem.
— Mój przyjacielu, ten pakiet, rzekł były rejent do majtka, pokazując mu list, widzisz, mój drogi, nie pomyl się: ten pakiet przybył kurjerem, który odbył drogę z Paryża w trzydzieści pięć godzin. Powiedz ten szczegół panu hrabiemu, nie zapomnij, to mogłoby wpłynąć na zmianę jego postanowienia.
— I trzebaby go wysadzić na ląd? spytał majtek.
— Tak, mój przyjacielu, odparł nierozważnie rejent.
Majtek jestto we wszystkich krajach istota osobnego kroju, która prawie zawsze żywi niesłychaną pogardę dla mieszkańców lądu. Co się tyczy mieszczuchów, nie rozumie ich zupełnie; nie umie ich sobie wytłumaczyć, kpi sobie z nich, okrada ich jeśli może, nie uważając aby się mijał z uczciwością. Ten majtek, to był przypadkowo Bretończyk, który wyciągnął tylko jeden wniosek z poleceń dobrego Mathias.
— Aha! powiedział sobie wiosłując. Wysadzić go na ląd! pozbawić kapitana jednego pasażera! Gdyby się słuchało tych ananasów, trzebaby tylko ich ładować i wysadzać. Czy on się boi, że synalek nabawi się kataru?
Majtek oddał tedy Pawłowi listy, nie mówiąc nic. Poznając pismo żony i de Marsaya, Paweł domyślił się, co te dwie osoby mogą mu powiedzieć i nie chciał dać na siebie wpływać propozycjami, które podsuwa im ich przywiązanie. Schował tedy z pozorną obojętnością listy do kieszeni.
— I poto oni nas niepokoją! Ot, głupstwa, rzekł majtek po bretońsku do kapitana. Gdyby to było coś ważnego, jak mówił ten stary kirus, czy pan hrabia wpakowałby poprostu list za pazuchę?
Pochłonięty smiutnemi myślami, które ogarniają najsilniejszych ludzi w takich okolicznościach, Paweł pogrążył się w melancholji, pozdrawiając ręką starego przyjaciela, żegnając się z Francją i patrząc na gmachy Bordeaux, które znikały szybko. Usiadł na zwoju lin. Noc zaskoczyła go zatopionego w dumaniach. Z mrokiem wieczornym ogarnęły go wątpliwości: zatapiał w przyszłość niespokojne oko; zgłębiając ją, widział same niebezpieczeństwa i niepewności, spytał sam siebie czy mu nie zbraknie odwagi. Ogarnęły go nieokreślone obawy na myśl o Natalji zostawionej sobie; żałował swego postanowienia, żal mu było Paryża i minionego życia. Chwyciła go morska choroba. Każdy zna jej objawy: najstraszniejszem z tych niewinnych cierpień jest zupełne unicestwienie woli. Niepojęty zamęt osłabia centra życia, dusza nie spełnia już swoich funkcyj, wszystko staje się obojętne: matka zapomina dziecka, kochanek nie myśli już o ukochanej, najsilniejszy człowiek leży jak bezwładna masa. Zaniesiono Pawła do kabiny, gdzie leżał trzy dni jak kłoda, wymiotując i pojąc się grogiem podanym przez majtków, nie myśląc o niczem i śpiąc; poczem przeszedł okres jakby rekonwalescencji: powoli powrócił do normalnego stanu. Rano, czując się lepiej, wyszedł na pokład odetchnąć powiewem nowego klimatu; wkładając rękę do kieszeni, uczuł listy; chwycił je aby je odczytać, zaczął od listu Natalji. Aby dobrze zrozumieć list hrabiny de Manerville, trzeba przytoczyć ów, który Paweł napisał do żony; brzmiał tak:
List Pawła de Manerville do żony.
„Moja ukochana, kiedy będziesz czytała ten list, ja będę daleko: może już na statku, który mnie uniesie do Indji, gdzie odbuduję zrujnowany majątek. Nie miałem siły oznajmić ci swego wyjazdu. Oszukałem cię; ale czy nie było trzeba tak uczynić? Byłabyś się bezpotrzebnie dręczyła, chciałabyś mi poświęcić swój majątek. Droga Nataljo, nie miej wyrzutów, ja nie mam ani chwili żalu. Gdybym przywiózł miljony, zrobiłbym jak twój ojciec, położyłbym je u twoich stóp, jak on u stóp twej matki, powiadając: „Wszystko jest twoje“. Kocham cię do szaleństwa, Nataljo; mówię ci to bez obawy iż posłużysz się tem wyznaniem dla wzmożenia władzy, której lękają się ludzie słabi: twoja władza była bez granic w dniu w którym cię poznałem. Moja miłość jest jedynym sprawcą mojej klęski. Stopniowa ruina dała mi poznać upajające rozkosze gracza. W miarę jak pieniądze moje topniały, szczęście moje rosło. Każda cząstka majątku, zmieniona dla ciebie w jakąś drobną przyjemność, sprawiała mi niebańskie rozkosze. Byłbym pragnął, abyś miała więcej kaprysów. Widziałem, że idę ku przepaści, ale szedłem ku niej z czołem uwieńczonem radością. To są uczucia, których nie znają ludzie pospolici. Postępowałem jak owi kochankowie, którzy się zamykają w małym domku nad jeziorem na rok lub dwa, i przyrzekają sobie zabić się zanurzywszy się wprzód w oceanie rozkoszy, umierając niejako w chwale swych złudzeń i swojej miłości. Ci ludzie zawsze wydawali mi się zadziwiająco rozsądni.
„Ty nie wiedziałaś nic a nic o moich rozkoszach ani poświęceniach. Czyż nie mieści się słodycz w tem, aby skrywać ukochanej istocie cenę tego czego pragnie? Mogę ci wyznać te tajemnice. Będę daleko od ciebie, gdy dojdzie twoich rąk ten papier brzemienny miłością. Jeżeli tracę skarby twej wdzięczności, nie doświadczam owego skurczu serca, któryby mnie chwycił kiedybym ci mówił o tych rzeczach. A przytem, ukochana, czy nie ma pewnej chytrej rachuby w tem aby ci tak odsłaniać przeszłość? Czyż to nie znaczy rozciągać naszą miłość na przyszłość? Czyżbyśmy potrzebowali podniet? czyż nie kochamy się miłością czystą, której dowody są obojętne, która nie uznaje czasu, odległości, i żyje sobą!
„Ach, Nataljo, wstałem od stołu gdzie piszę przy kominku, zaszedłem zobaczyć cię uśpioną, ufną, leżącą niby naiwne dziecko, z ręką wyciągniętą ku mnie. Uroniłem łzę na poduszkę, tego powiernika naszych rozkoszy. Jadę bez obawy na wiarę tego gestu, jadę zdobyć spokój, zdobywając majątek dość znaczy, abyś mogła zaspokajać swoje upodobania. Ani ty ani ja, nie umielibyśmy się obejść bez życia jakie pędzimy. Ja jestem mężczyzną, mam energję: moją rzeczą jest zebrać majątek, który nam jest konieczny. Maże byłabyś poszła za mną! Przyjaciel powie ci wszystko, kiedy już będzie za późno. Nataljo, moje przywiązanie jest bez granic, kocham cię jak matka kocha swoje dziecko, jak kochanek swą kochankę, najbezinteresowniej. Dla mnie trudy, dla ciebie uciechy; dla mnie cierpienia, dla ciebie szczęście. Baw się, zachowaj swoje przyzwyczajenia, chodź do teatrów, do Opery, bywaj w świecie, na balach, rozgrzeszam cię ze wszystkiego.
„Drogi aniele, kiedy wrócisz do tego gniazdka, gdzie kosztowaliśmy szczęśliwych owoców pięciu lat naszej miłości, pomyśl o swoimi kochanku, pomyśl o mnie przez chwilę, uśnij na mojem sercu. Oto wszystko o co proszę. Ja, droga wiekuista myśli, kiedy, zgubiony pod rozpalonem niebem, pracując dla nas dwojga, będę walczył z przeszkodami, lub też, zmęczony, będę się kołysał nadzieją powrotu, będę myślał o tobie, któraś jest moją poezją. Tak, będę się starał być w tobie, powiem sobie że ty nie masz trosk ani przykrości, że jesteś szczęśliwa. Jak mamy nasze istnienie dzienne i nocne, jawę i sen, tak i ja będę miał swoje szczęsne istnienie w Paryżu, życie pracy w Indjach; ciężki sen, rozkoszną rzeczywistość: będę żył tak bardzo w twojej rzeczywistości, że moje dni będą snem. Będę miał wspomnienia, będę powtarzał pieśń po pieśni ów pięcioletni poemat, będę sobie przypominał dni, w których błyszczałaś równie dobrze w tualecie jak w negliżu, odnawiającym cię dla mych oczu. Odnajdę na wargach smak naszych uczt miłości.
„Tak, drogi aniele, jadę jak człowiek, który rzucił się w przedsięwzięcie mające mu dać piękną kochankę. Przeszłość będzie dla mnie jak owe płomienne marzenia, które poprzedzają posiadanie, i które często posiadanie zawodzi, ale które ty zawsze przewyższałaś. Wrócę, aby odnaleźć nową kobietę, bo czyż rozłąka nie doda ci nowych wdzięków? O, moja cudna miłości, moja Nataljo, niech ja będę religją dla ciebie! Bądź, ach, bądź tem dzieckiem, które widzę uśpione. Gdybyś zdradziła ślepe zaufanie, Nataljo, nie potrzebowałabyś się lękać mego gniewu, możesz być pewna; umarłbym w milczeniu. Ale kobieta nie ostukuje mężczyzny, który jej zostawia wolność, bo kobieta nigdy nie jest podła. Drwi z tyrana; ale gardzi zdradą łatwą i morderczą. Nie, nie myślę nawet o tem. Przebacz ten krzyk, tak naturalny u mężczyzny. Drogi aniele, zobaczysz de Marsaya, on będzie lokatorem naszego pałacyku, zostawi ci go. Ten udany najem był potrzebny dla uniknięcia daremnych strat. Wierzyciele, nie wiedząc że ich uregulowanie jest kwestją czasu, mogliby zająć meble. Bądź dobra dla de Marsaya, mam wiarę w jego zdolności, w jego prawość. Weź go za obrońcę i za doradcę, uczyń zeń swego dworzanina. Choćby był niewiem jak zajęty, zawsze znajdzie czas dla ciebie. Polecam mu nadzór mojej likwidacji. Gdyby wyłożył jaką sumę, którejby potem potrzebował, liczę że mu ją zwrócisz. Pamiętaj, nie powierzam cię de Marsayowi, ale tobie samej; wskazuję ci go, ale ci go nie narzucam.
„Niestety, niepodobna mi mówić z tobą o interesach, mam ledwie godzinę życia przy tobie. Liczę twoje oddechy, staram się czytać twoje myśli w drgnieniach twego snu, twój oddech budzi cudne godziny naszej miłości. Za każdem biciem twego serca, moje serce leje ci skarby, obrywam nad tobą wszystkie róże mej duszy, jak dzieci sypią je przed ołtarzem w Boże Ciało. Polecam cię wspomnieniom któremi cię przytłaczam, chciałbym przelać w ciebie swoją krew, abyś była zupełnie moja, aby twoja myśl była moją myślą, aby twoje serce było mojem sercem, abym był cały w tobie. Wydałaś cichy szept, niby słodką odpowiedź. Bądź zawsze spokojna i piękna jak w tej chwili. Ach, chciałbym posiadać ową cudowną władzę, o której mówią bajki, chciałbym cię zostawić uśpioną na czas mej nieobecności i wróciwszy obudzić cię pocałunkiem. Ileż trzeba siły woli i jak bardzo trzeba cię kochać, aby cię porzucić, widząc cię taką! Ty jesteś hiszpańska zakonnica, tu uszanujesz ślub uczyniony we śnie, przy którym nie wątpiłem o twojem niewyrażonem słowie. Żegnaj droga, oto twój biedny kwiat młodzieży pomyka na wichry i burze; ale wróci do ciebie na zawsze na skrzydłach fortuny. Nie, droga Nini, nie żegnam się z tobą, nie opuszczę cię nigdy. Czy nie będziesz duszą moich czynów? Czy nadzieja przyniesienia ci trwałego szczęścia nie będzie ożywiała mego zamiaru, nie będzie wiodła wszystkich moich kroków? Czy nie będziesz zawsze tutaj? Nie, to nie słońce Indyj, ale ogień twego spojrzenia będzie mnie oświecał. Bądź tak szczęśliwa, jak może być kobieta bez swego kochanka. Byłbym chciał uszczknąć na pożegnanie twój nie tak bierny pocałunek, ale, ubóstwiany aniele, moja Nini, nie chciałem cię budzić. Skoro się obudzisz, znajdziesz łzę na swem czole, niech ci będzie talizmanem. Myśl, myśl o tym który może umrze dla ciebie, zdala od ciebie; myśl mniej o mężu, niż o oddanym kochanku, który cię powierza Bogu“.
Odpowiedź hrabiny de Manerville.
„Ukochany mój, w jakiejż zgryzocie pogrąża mnie twój list! Czy ty miałeś prawo, nie poradziwszy się mnie, powziąć postanowienie, które godzi w nas oboje? Czy jesteś wolny? czy nie należysz do mnie? czyż nie jestem nawpół kreolką? czy nie mogłam iść z tobą? Dowiodłeś mi, że nie jestem ci nieodzowna. Co ja ci zrobiłam, Pawle, abyś mnie pozbawiał moich praw? Co ja pocznę sama w Paryżu? Drogi aniele, bierzesz na siebie wszystkie moje winy. Czyż ja nie przyczyniłam się do tej ruiny? czy moje szmatki nie ważyły na szali? Sprawiłeś, że przeklinam życie szczęśliwe, bez troski, jakie wiedliśmy od czterech lat. Wiedzieć że jesteś wygnany na sześć lat, czyż to nie śmierć? Czy można zrobić majątek w sześć lat? Czy wrócisz? Dobre miałam natchnienie, kiedy z uporem sprzeciwiałam się separacji majątkowej, której matka i ty chcieliście z całej siły. Co wam mówiłam? Czyż to nie było ujmą dla ciebie? Czyż to nie było ruiną twego kredytu? Musiałeś się aż pogniewać, abym ustąpiła. Mój drogi Pawle, nigdyś nie był tak wielki w moich oczach jak w tej chwili. Nie rozpaczać o niczem, jechać robić majątek?... Trzeba twojego charakteru i twojej siły, aby postąpić w ten sposób. Jestem u twoich nóg. Mężczyzna, który przyznaje się do swej słabości tak szczerze, który odbudowuje swój majątek z tych samych pobudek dla jakich go strwonił, z miłości, z nieodpartej namiętności, och, Pawle, to wzniosłe. Idź bez obawy, łam przeszkody nie wątpiąc o swej Nacie, bo toby znaczyło wątpić o sobie samym. Drogi mój biedaku, chcesz żyć we mnie? A ja, czyż nie będę zawsze w tobie? Nie będę tutaj, ale wszędzie gdzie ty będziesz. O ile twój list sprawił mi żywy ból, o tyle przepełnił mnie radością; dałeś mi w jednej chwili poznać dwa krańce: widząc jak mnie kochasz, byłam dumna świadomością iż dobrze odczułeś mą miłość. Chwilami zdawało mi się, że ja kocham więcej; obecnie uznaję się zwyciężoną, możesz dołączyć tę rozkoszną wyższość do wszystkich innych; ale czyż ja nie mam więcej przyczyn aby cię kochać? Twój list, ten drogi list, w którym twoja dusza się odbija i który mi tak wymownie powiedział że nic dla nas nie jest stracone, zachowam na sercu w czasie twej nieobecności, bo cała twoja dusza mieści się w nim; ten list, to moja chluba! Osiądę w Lanstrac z mamą, przepadnę dla świata, będę oszczędzała nasze dochody, aby spłacić twoje długi. Od dziś rana, Pawle, jestem inną kobietą, żegnam się bezpowrotnie ze światem; nie chcę żadnej przyjemności którejbyś ty nie podzielił. Zresztą, Pawle, ja muszę opuścić Paryż, schronić się w samotnię. Drogie dziecko, dowiedz się że masz podwójny cel zrobienia majątku. Gdyby twoja odwaga potrzebowała bodźca, znalazłbyś go w tej chwili w sobie. Ukochany mój, czy nie domyślasz się? będziemy mieli dziecko. Twoje najdroższe pragnienia ziszczą się, panie mój. Nie chciałam ci dawać owej fałszywej nadziei która zabija, zbyt wiele mieliśmy zgryzot z tego powodu, nie chciałam musieć odwoływać dobrej nowiny. Dzisiaj jestem pewna tego co ci zwiastuję, szczęśliwa że wnoszę promień szczęścia w twe zgryzoty. Dziś rano, nie podejrzewając nic, myśląc żeś ty wyszedł poprostu na miasto, poszłam do kościoła podziękować Bogu. Czy mogłam przewidzieć katastrofę, wszystko uśmiechało mi się tego rana. Wychodząc z kościoła, spotkałam matkę, dowiedziała się o twoich nieszczęściach, i przyjechała pocztą ze swemi oszczędnościami, trzydzieści tysięcy franków, w nadziei że zdoła ułożyć twoje interesy. Co za serce, Pawle! Byłam szczęśliwa, wracałam aby ci oznajmić te dwie dobre nowiny, przy śniadaniu, pod namiotem naszej cieplarni, gdzie przyrządziłam ci twoje ulubione łakocie.
„Augustyna oddała mi twój list. List od ciebie kiedy spaliśmy razem, czyż to nie cały dramat? Przebiegł mnie śmiertelny dreszcz, potem przeczytałam!... Czytałam płacząc, i mama też zalewała się łzami! Czyż nie trzeba bardzo kogoś kochać aby płakać? — bo łzy szpecą kobietę. Byłam nawpół żywa. Tyle miłości i tyle męstwa! tyle szczęścia i tyle niedoli! najbogatsze dary serca i chwilowa ruina! Nie móc przycisnąć do serca ukochanego, w chwili gdy podziw dla jego wielkości dławi nas, któraż kobieta oparłaby się tej burzy uczuć? Wiedzieć, żeś daleko odemnie, kiedy twoja ręka na mem sercu zrobiłaby tyle dobrego; nie było cię tu, aby mnie obdarzyć owem spojrzeniem które tak kocham, aby się cieszyć ze mną ziszczeniem twych nadziei; i mnie nie było przy tobie, aby złagodzić twoje cierpienia ową pieszczotą, za którą tak kochasz swoją Nini, która ci pozwala o wszystkiem zapomnieć. Chciałam jechać, pędzić do twoich stóp; ale mama zwróciła mi uwagę że Piękna Amelja od jeżdżą jutro; że jedynie poczta zdąży tak szybko i że w moim stanie byłoby szaleństwem narażać całą przyszłość w tem trzęsieniu. Mimo że już czując się matką, zażądałam koni; mama oszukała mnie, pozwalając wierzyć że zajadą. Postąpiła roztropnie, pierwsze objawy ciąży zaczęły się właśnie. Nie mogłam wytrzymać tylu wzruszeń, słabo mi się zrobiło. Piszę do ciebie z łóżka, lekarze nakazali mi spoczynek przez pierwsze miesiące. Dotąd byłam płochą kobietką, teraz będę matką rodziny. Opatrzność jest bardzo dobra dla mnie, bo jedynie dziecko, które trzeba wykarmić, pielęgnować, wychować, może złagodzić ból, jaki mi sprawi twoja nieobecność. Będę miała w niem drugiego ciebie, będę je pieściła. Ogłoszę jawnie swą miłość, którą kryliśmy tak pilnie. Powiem prawdę. Matka zdołała już sprostować pewne oszczerstwa, które obiegały o tobie. Obaj Vandenesse, Karol i Feliks, bronili cię bardzo dzielnie, ale twój przyjaciel de Marsay wszystko obraca w żarty; drwi z twoich oskarżycieli zamiast im odpowiedzieć, nie lubię tego sposobu. Czy ty się nie łudzisz co do niego? Mimo to, będę ci posłuszna, będzie moim przyjacielem. Bądź spokojny, ubóstwiany mój, co do wszystkiego, co tyczy twego honoru. Czyż nie jest moim? Zastawię swoje djamenty. Obrócimy z mamą wszystkie zasoby na to aby spłacić twoje długi i aby odkupić twoją winnicę Belle-Rose.
„Mama, która rozumie się na interesach jak adwokat, bardzo ci miała za złe, żeś się jej nie zwierzył. Nie byłaby kupowała — myśląc że ci tem sprawi przyjemność — dóbr Grainrouge, wchodzących klinem w twoje ziemie, i byłaby mogła ci pożyczyć stotrzydzieści tysięcy. W rozpaczy jest z powodu twego postanowienia. Boi się dla ciebie Indyj. Błaga cię, abyś uważał na siebie, abyś się nie dał skusić kobietom... Zaczęłam się śmiać. Jestem pewna mego Pawła tak jak samej siebie. Wrócisz mi bogatym i wiernym. Ja jedna znam twoją kobiecą delikatność i twoje tajemne uczucia, które czynią z ciebie rozkoszny kwiat ludzki godny niebios. Bordeaux miało rację, że ci dało twój ładny przydomek. Któż będzie hodował mój delikatny kwiat? Serce przeszywają mi okropne myśli. Ja, jego żona, ja, jego Nini, jestem tutaj, kiedy on może już cierpi! A ja, tak zrośnięta z tobą, nie mogę podzielić twoich smutków, przygód, niebezpieczeństw! Komu je zwierzysz? Jak mogłeś się obejść bez uszka, któremu mówiłeś wszystko? Droga mimozo unoszona wichrem, czemuś się wyrwała z jedynego gruntu, gdzie mogłaś roztaczać swoje wonie? Zdaje mi się, że jestem samotna od dwóch wieków, zimno mi w Paryżu. Bardzo płakałam! Być przyczyną twej ruiny! cóż za temat dumań dla kochającej kobiety! Tyś mnie traktował jak dziecko, któremu się daje wszystko czego zażąda; jak kurtyzanę, dla której szaleniec trwoni cały majątek.
„Och, ta twoja rzekoma delikatność była zniewagą. Czy myślisz, że nie mogłam się obejść bez tualet, bez balów, bez Opery, bez sukcesów? Czy ja jestem wietrznica? Czy myślisz, że niezdolna byłam do poważnych myśli, że nie mogłam być narzędziem twego losu, jak byłam narzędziem przyjemności? Gdybyś nie był daleko odemnie, cierpiący i nieszczęśliwy, połajałabym cię, mój panie, za taką impertynencję. Poniżać żonę w ten sposób! Boże, pocóż ja bywałam w świecie? aby głaskać twoją próżność; stroiłam się dla ciebie, wiesz dobrze. Gdybym w czem zawiniła, byłabym bardzo ukarana; rozłąka z tobą jest twardą pokutą za nasze serdeczne życie. Ta rozkosz była zbyt doskonała, trzeba ją było spłacić jakąś wielką boleścią, i oto przyszła! Po tych upojeniach, tak starannie ukrytych oczom świata, po tem nieustannem święcie przeplatanem szaleństwem naszej miłości, nic nie jest możliwe prócz samotności. Samotność, drogi mój, karmi wielkie uczucia, tęsknię do niej. Cobym robiła w świecie? komu święcić swoje tryumfy? Ach! żyć w Lanstrac, w tym majątku urządzonym przez twego ojca, w zamku który ty odnowiłeś tak bogato, żyć tam z twojem dzieckiem czekając na ciebie, przesyłając ci co wieczór, co rano, modlitwę matki i dziecka, kobiety i anioła, czyż to nie będzie połowa szczęścia? Czy widzisz te drobne rączęta złożone w moich? Czy będziesz wspominał, jak będę wspominała co wieczór, owe słodycze, któreś mi przypomniał w swoim drogim liście? Och, tak, kochamy się jednako oboje. Ta słodka pewność, to mój talizman. Tak samo nie wątpię o tobie, jak ty nie wątpisz o minie. Jakąż pociechę mogę ci dać tutaj, ja zrozpaczona, złamana, ja która widzę tych sześć lat jak pustynię? Nie, nie ja jestem bardziej nieszczęśliwa; ta pustynia czyż nie będzie ożywiona naszem maleństwem; tak, chcę ci dać syna; trzeba, nieprawdaż? Żegnaj mi zatem, ubóstwiany mój, nasze modły i nasza miłość pójdą za tobą wszędzie. Czy łzy, które spadły na ten papier, powiedzą ci wszystko to, czego nie mogę wyrazić? Weź te pocałunki, które kładzie tam na dole, w tym kwadracie,
Ten list pogrążył Pawła w zadumie, spowodowanej zarówno upojeniem w jakiem go zanurzyły te objawy miłości, jak rozmyślnie wywołanemi rozkoszami: przypominał je sobie kolejno, aby sobie wytłumaczyć ciążę żony. Im człowiek jest szczęśliwszy, tem bardziej drży. U dusz wyłącznie tkliwych — a tkliwość mieści w sobie trochę słabości — zazdrość i niepokój są proporcjonalne do szczęścia i jego rozmiarów. Dusze silne nie są ani zazdrosne ani lękliwe: zazdrość to jest wątpienie, obawa to małość. Wiara bez granic jest główną właściwością wielkiego człowieka: jeśli jest oszukany — siła bowiem zarówno jak słabość może uczynić człowieka ofiarą zdrady — wówczas wzgarda staje mu się siekierą, przecina wszystko. Ta wielkość jest wyjątkiem. Komuż nie zdarzy się być opuszczonym przez ducha który podtrzymuje naszą wątłą machinę i słuchać nieznanej potęgi przeczącej wszystkiemu? Paweł, oblegany paroma nieodpartemi faktami, wierzył i wątpił równocześnie. Zatopiony w myślach, wydany na łup straszliwej niepewności, mimowolnej ale zwalczanej zakładem czystej miłości i wiarą w Natalję, odczytał dwa razy ten gadatliwy list, nie mogąc zeń nic wywnioskować. Miłość jest równie wielka gadulstwem jak zwięzłością.
Aby dobrze zrozumieć położenie, w jakiem miał znaleźć się Paweł, trzeba go sobie wyobrazić bujającego na Oceanie tak jak bujał po bezkresach swej przeszłości, oglądając całe swoje życie jak niebo bez chmurki, i wracając w końcu, po wirach wątpienia, do czystej, pełnej, niezmąconej wiary chrześcijanina, do wiary kochanka którego upewnia głos serca. A przedewszystkiem, również konieczne jest przytoczyć tutaj list, na który odpowiadał Henryk de Marsay.
List hrabiego de Manerville do margrabiego Henryka de Marsay.
„Henryku, powiem ci największe słowo, jakie człowiek może powiedzieć swemu przyjacielowi: jestem zrujnowany. Kiedy będziesz czytał ten list, ja będę się gotował do odjazdu do Kalkutty na pokładzie Pięknej Amelji. Znajdziesz u swego rejenta akt, który wymaga jedynie twego podpisu aby stać się prawomocnym, i w którym wynajmuję ci fikcyjnie na sześć lat mój pałac; kontrrewers wręczysz mojej żonie. Muszę uciec się do tej ostrożności, iżby Natalja mogła zostać w domu bez obawy że ją wypędzą. Przelewam również na ciebie dochody z mego majoratu na cztery lata, wszystko za sumę stupięćdziesięciu tysięcy franków, którą proszę cię byś mi przesłał w formie przekazu na któryś bank w Bordeaux, na zlecenie rejenta Mathias. Moja żona da ci gwarancje w nadwyżce moich dochodów. Gdyby dochód mego majoratu spłacił cię wcześniej niż przypuszczam, policzymy się za powrotem. Suma, o którą cię proszę, jest nieodzowna abym mógł jechać próbować szczęścia; o ile cię dobrze znam, powinienem ją otrzymać bez jednego słowa w Bordeaux, w wilję swego wyjazdu.
„Postąpiłem tak, jak tybyś postąpił na mem miejscu. Wytrzymałem do ostatniej chwili. Broniłem się, nie pozwalając się domyślać rudny. Następnie, kiedy wiadomość o zajęciu moich nieobjętych majoratem majątków doszła do Paryża, wypuściłem za sto tysięcy weksli aby spróbować gry. Jakiś szczęśliwy traf mógłby mnie ocalić. Przegrałem. W jaki sposób zrujnowałem się? dobrowolnie, drogi Henryku. Od pierwszego dnia ujrzałem, że nie zdołam wytrzymać stopy życia na jakiej się postawiłem; znałem rezultat, zamknąłem oczy, bo nie byłem zdolny powiedzieć żonie: — Opuśćmy Paryż, osiądźmy w Lanstrac. Zrujnowałem się dla niej tak, jak człowiek rujnuje się dla kochanki, ale świadomie. Mówiąc między nami, ja nie jestem głupiec ani człowiek słaby. Głupiec nie daje się z otwartemi oczami owładnąć namiętności; a człowiek który jedzie odzyskać majątek do Indji, zamiast sobie strzelić w łeb, taki człowiek ma charakter. Wrócę bogaty, albo nie wrócę wcale. Tylko, drogi przyjacielu, ponieważ ja pragnę majątku jedynie dla niej, ponieważ nie chcę być ofiarą złudzeń, ponieważ sześć lat mnie nie będzie, powierzam ci swoją żonę. Masz dosyć kobiet aby uszanować Natalję i dać mi wszystkie rękojmie rzetelnego uczucia które nas wiąże. Nie znam lepszego stróża. Zostawiam żonę bez dziecka, kochanek byłby dla niej niebezpieczny. Wiedz o tem, mój poczciwy Marsay, ja kocham do szaleństwa Natę, podle, bez wstydu. Przebaczyłbym jej, jak sądzę, niewierność, nie dlatego że jestem pewien iż potrafiłbym się zemścić, choćbym miał to życiem zapłacić! ale dlatego, że zabiłbym się aby ją zostawić szczęśliwą, gdybym sam nie mógł dać jej szczęścia.
„Czego się obawiać? Natalja ma dla mnie ową prawdziwą przyjaźń niezależną od miłości, ale która utrwala miłość. Postępowałem z nią jak z zepsutem dzieckiem. Znajdowałem tyle szczęścia w poświęceniach, jedno sprowadzało tak naturalnie drugie, że byłaby potworem gdyby mnie zdradziła. Miłość rodzi miłość... Chcesz wiedzieć wszystko, drogi Henryku? napisałem do niej list, w którym pozwalam jej wierzyć, że jadę z nadzieją w sercu, z pogodnem czołem, że nie czuję ani wątpień, ani zazdrości, ani obawy. Taki list piszą synowie, kiedy chcą ukryć matkom że idą na śmierć.
„Mój Boże, Henryku, miałem piekło w duszy, jestem człowiekiem najnieszczęśliwszym w świecie! Ty usłysz moje krzyki, zgrzytania zębów! tobie zwierzam szlochy zrozpaczonego kochanka; wolałbym raczej, gdyby to było możliwe, sześć lat zamiatać ulicę pod jej oknami, niż wrócić miljonerem po sześciu latach rozłąki. Mam straszliwy lęk, będę się wił z bólu, póki nie napiszesz mi słówka, że przyjmujesz zlecenie które ty jeden możesz spełnić. O, mój Henryku, ta kobieta jest mi nieodzowna do życia, ona jest mojem powietrzem, słońcem. Weź ją pod swoją pieczę, zachowaj mi ją wierną, choćby wbrew jej woli. Tak, byłbym jeszcze szczęśliwy z tego połowicznego szczęścia. Bądź jej opiekunem, tobie ufam. Wykaż jej, że zdradzając mnie byłaby pospolita, podobna do wszystkich kobiet, że dowiedzie subtelności zostając mi wierną. Ma chyba jeszcze dość majątku aby wieść życie łatwe i bez troski; ale gdyby jej brakło czegoś, gdyby miała jakie zachcenia, zakredytuj jej, nie obawiaj się, wrócę bogaty. Ostatecznie, moje obawy są z pewnością próżne. Nata to anioł cnoty. Kiedy Feliks de Vandenesse, zakochany w niej na umór, pozwolił sobie na jakieś zaloty, potrzebowałem tylko zwrócić uwagę Natalji; podziękowała mi tak serdecznie, że byłem wzruszony do łez. Powiedziała mi, że nie przystoi jej godności, aby ktoś przestał u niej bywać tak nagle; ale że potrafi się go pozbyć: w istocie, przyjmowała go bardzo zimno, wszystko obróciło się najlepiej. Nie mieliśmy innego powodu do sprzeczki przez cztery lata, o ile wogóle można nazwać sprzeczką rozmowę dwojga przyjaciół.
„Zatem, drogi Henryku, żegnam się z tobą jak mężczyzna. Nieszczęście stało się. Z jakiejbądź nastąpiło przyczyny, jest faktem, schyliłem głowę. Nędza i Natalja, to dwa pojęcia nie do pogodzenia. Będzie zresztą ścisła równowaga między passywami a aktywami, tak więc nikt nie będzie mógł skarżyć na mnie; ale gdyby honor mój znalazł się w niebezpieczeństwie, liczę na ciebie. Wreszcie, gdyby zaszło coś poważnego, możesz pisać do mnie na ręce gubernatora w Kalkucie, łączą mnie pewne stosunki z jego domem, ktoś zachowa mi tam listy przychodzące do mnie z Europy. Drogi przyjacielu, pragnę cię zastać za powrotem tym samym Henrykiem który umie drwić ze wszystkiego, a który mimo to zdolny jest zrozumieć cudze uczucia, kiedy są na miarę wielkości, jaką czujesz w sobie samym. Ty zostajesz w Paryżu! W chwili gdy ty będziesz to czytał, ja będę wołał: — Do Kartaginy”!
„A zatem, panie hrabio, wpakowałeś się, pan ambasador zatonął.
Więc tak pięknie się urządziłeś? Czemuś, Pawełku, krył się przedemną? Gdybyś mi rzekł słowo, biedny chłopcze, byłbym cię oświecił co do twego położenia. Twoja żona odmówiła mi swego podpisu. Oby to jedno mogło ci otworzyć oczy! Gdyby to nie wystarczało, dowiedz się, że twoje weksle zostały zaprotestowane na żądanie imć pana Lecuyer, ex-dependenta pana Solonet, a dziś rejenta w Bordeaux. Ten obiecujący lichwiarz, przybyły z Gaskonji aby uprawiać tu szacherki, jest podstawionym człowiekiem twojej czcigodnej teściowej, istotnej wierzycielki stu tysięcy franków, za które poczciwa kobieta wypłaciła ci podobno siedemdziesiąt tysięcy. W porównaniu z panią Evangelista, stary Gobseck to flanela, aksamit, kojące ziółka, ciasteczko z kremem, dobrotliwy wujaszek. Twoja winnica Belle-Rose będzie łupem twojej żony, której matka dopłaci różnicę. Pani Evangelista będzie miała Guadet i Grassol, a sumy wiszące na twoim pałacu w Bordeaux należą do niej pod nazwiskiem ludzi, których jej wynalazł Solonet. Tak więc, te dwie rozkoszne istoty będą miały razem sto dwadzieścia tysięcy franków renty, sumę której sięga dochód twoich dóbr, połączony z trzydziestoma i kilkoma tysiącami franków w rencie, które te koteczki posiadają. Rzeczony imć Lécuyer przyszedł dziś rano do mnie, aby mi ofiarować odkup sumy którą ci pożyczyłem: zbiór z roku 1825, który twoja teściowa ma w twoich piwnicach w Lanstrac, wystarczyłby aby mnie spłacić. Tak więc, twoje panie obliczyły już, że ty musisz być na pełnem morzu; ale ja wysyłam ten list kurjerem, abyś zdążył jeszcze posłuchać rad które ci daję. Pociągnąłem za język Lecuyéra. W jego kłamstwach, w tem co mówił i czego nie mówił, pochwyciłem nitki, brakujące mi do odtworzenia całej sieci domowego spisku uknutego przeciw tobie. Dziś wieczór, w ambasadzie hiszpańskiej, wyrażę zachwyt twojej teściowej i twojej żonie. Zacznę się zalecać do pani Evangélista, zdradzę cię nikczemnie, rzucę parę sprytnych oszczerstw pod twoim adresem, gdyż na czemś zbyt grubem poznałby się rychło ten wspaniały Maskaryl w spódnicy. W jaki sposób obudziłeś jej nienawiść? To chciałbym wiedzieć! Gdybyś miał ten spryt aby się zakochać w tej kobiecie przed małżeństwem z jej córką, byłbyś dziś parem Francji, księciem de Manerville i ambasadorem w Madrycie. Gdybyś się był do mnie zwrócił w epoce swego małżeństwa, byłbym ci pomógł przejrzeć kobiety z któremi się wiązałeś; z tych wspólnych spostrzeżeń wyszłyby jakieś pożyteczne wskazówki. Czyż nie byłem jedynym z przyjaciół zdolnym uszanować twą żonę? Czyż mogłeś się mnie obawiać? Poznawszy mnie, te dwie kobiety zlękły się i rozdzieliły nas. Gdybyś nie był jak dudek dąsał się na mnie, nie byłyby cię pożarły. Twoja żona wiele się przyczyniła do oziębienia stosunków między nami, a suflowała jej matka, do której Natalja pisywała dwa razy na tydzień, a ty nigdy na to nie zwracałeś uwagi. Poznałem mego Pawła, kiedym się dowiedział o tym szczególe. Za miesiąc będę dość blisko z twoją teściową, aby się dowiedzieć od niej o przyczynie nienawiści, jaką ci przysięgła, tobie, najlepszemu człowiekowi pod słońcem. Czy cię nienawidziła, nim twoja żona pokochała Feliksa de Vandenesse, czy też wypędza cię aż do Indji, aby uczynić córkę równie wolną, jak jest we Francji kobieta separowana majątkowo i osobiście? W tem rzecz. Widzę jak skaczesz w gorę i ryczysz, dowiadując się, że twoja żona kocha do szaleństwa Fleliksa. Gdybym nie miał fantazji odbycia wycieczki na Wschód[4] z pp. de Montriveau, de Ronquerolles i paroma innemi próżniakami których znasz, mógłbym ci coś powiedzieć o tym romansie, który zaczynał się w chwili gdy wyjeżdżałem; widziałem wówczas kiełkujące nasiona twego nieszczęścia. Ale któryż szlachcic byłby natyle chamem, aby zaczynać podobny temat bez uprzednich zwierzeń? Kto odważyłby się szkodzić kobiecie? Kto stłukłby zwierciadło złudzeń, w którem przyjaciel pragnie oglądać miraże szczęśliwego małżeństwa? Czy złudzenia nie są kapitałem serca? Czy twoja żona, drogi przyjacielu, nie była w najszerszem pojęciu kobietą światową? Myślała tylko o swoich sukcesach, o stroju; chodziła do teatru, do Opery, na bale, wstawała późno, jeździła do Lasku; bywała na obiadach lub sama dawała obiady. To życie jest dla kobiet tem, czem wojna dla mężczyzny; świat widzi tylko zwycięzców, zapomina o poległych. Jeżeli kobiety delikatne giną w tem rzemiośle, te które się mu oprą muszą mieć organizm żelazny; mało serca i doskonały żołądek. W tem tkwi przyczyna nieczułości, chłodu salonów. Piękne dusze żyją samotnie, słabe i tkliwe natury padają, zostają jedynie głazy, które utrzymują Ocean społeczny w ruchu, obmywane i szlifowane przez fale, nie ścierając się.
„Twoja żona opierała się doskonale temu życiu, zdawała się do niego stworzona, była wciąż świeża i piękna; dla mnie wniosek był bardzo prosty: nie kochała cię, a ty kochałeś ją jak szaleniec. Aby wykrzesać miłość z tej krzemiennej natury, trzeba było człowieka z żelaza. Ten, który wytrzymał zwycięsko starcie z lady Dudley, żoną mego prawdziwego ojca, Feliks był mężczyzną dla Natalji. Nie sztuka była odgadnąć, że ty byłeś żonie obojętny. Od tej obojętności do wstrętu jest tylko krok; prędzej czy później, błahostka, sprzeczka, jedno słowo, jeden akt władzy mężowskiej mogły sprawić, ze żona twoja uczyniła ten krok. Mógłbym ci opowiedzieć — tak, tobie samemu — scenę, jaka się rozgrywała co wieczór w sypialni między wami. Nie masz dzieci, mój drogi. Czy ten fakt nie tłumaczy wielu rzeczy komuś kto umie obserwować? Sam zakochany, nie umiałeś dostrzec chłodu naturalnego u młodej kobiety, którą przygotowałeś w sam raz dla Feliksa. Gdyby nawet żona wydała ci się oziębła, idjotyczny kodeks wiedzy małżeńskiej kazał ci przypisywać ten zaszczytny chłód jej niewinności. Jak wszyscy mężowie, sądziłeś, że zdołasz ją uchować w cnocie, w świecie, w którym kobiety tłumaczą sobie na ucho to czego mężczyźni nie śmieją powiedzieć, gdzie wszystko czego mąż nie mówi żonie, jest komentowane za wachlarzem wśród śmiechu i żartów, z powodu jakiegoś procesu albo awanturki. O ile żona twoja ceniła socjalne korzyści małżeństwa, o tyle jego ciężary zdały się jej nieco przykre. Ciężar, podatek, to byłeś ty! Nie mając pojęcia o tem wszystkiem, ty szedłem kopiąc przepaści i pokrywając je kwiatami, w myśl wiekuistej przenośni retorycznej; ulegałeś posłusznie prawu, rządzącemu ogółem mężczyzn, a od którego ja chciałem cię uchronić. Drogi chłopcze, aby być równie głupim jak mieszczuch którego żona oszukuje i który się dziwi, albo przeraża, albo oburza, brakło ci tylko tego, abyś mi opowiadał o swoich poświęceniach, o swej miłości do Natalji i abyś mi prawił: — Byłaby bardzo niewdzięczna gdyby mnie zdradziła, zrobiłem to, zrobiłem owo, zrobię więcej jeszcze, pojadę dla niej do Indyj etc. Drogi Pawełku, czy ty jesteś paryżanin, czy ty masz zaszczyt być przyjacielem Henryka de Marsay, aby nie znać rzeczy najpospolitszych w świecie, elementarnych zasad mechanizmu kobiety, alfabetu jej serca? Urób sobie ręce po łokcie, idź dla kobiety do więzienia, zabij dwudziestu dwóch ludzi, porzuć siedem dziewcząt, przebądź pustynię, otrzyj się o galery, okryj się sławą, okryj się hańbą, odmów jak Nelson wydania bitwy aby ucałować ramię lady Hamilton, pobij jak Bonaparte starego Wurmsera, bij się na moście Arcole, szalej jak Roland, złam sobie nastawioną nogę aby przez chwilę walcować z kobietą!... Mój drogi, co te rzeczy mają wspólnego z miłością? Gdyby o miłości rozstrzygały takie próby, człowiek byłby zbyt szczęśliwy, kilka bohaterstw dokonanych w chwili pożądania dawałyby mu upragnioną kobietę.
„Miłość, drogi grubasku, ależ to wiara, taka jak wiara w Niepokalane Poczęcie: przychodzi, albo nie przychodzi. Co pomogą strumienie przelanej krwi, kopalnie złota, sława, aby zrodzić uczucie mimowolne, niewytłumaczone? Ludzie tacy jak ty, którzy chcą być kochani wedle zasad buchalterji, mają dla mnie coś z ohydnego lichwiarza. Nasze prawe żony winne nam są dzieci i cnotę, ale nie miłość. Miłość, Pawle, to świadomość wzajemnej rozkoszy, pewność że się ją daje i bierze; miłość to pragnienie wciąż żywe, wciąż sycone i wciąż niesyte. W dniu, w którym Vandenesse poruszył w sercu twojej żony strunę pragnienia, którą ty zostawiłeś nietkniętą, twoje fanfaronady miłosne, twoje strumienie mózgu i pieniędzy przestały być nawet wspomnieniem. Twoje małżeńskie noce usiane różami, — dym! Twoje oddanie, — wyrzut poświęcony kochankowi! Twoja osoba — ofiara zarżnięta na ołtarzu! Twoje dawniejsze życie, — ciemność! Jeden dreszcz miłości unicestwił skarby uczucia, które były już tylko starem żelastwem. On, Feliks, miał wszystkie piękności, wszystkie poświęcenia, może gratis, ale w miłości wiara równa się rzeczywistości. Twoja teściowa była tedy oczywiście po stronie kochanka przeciw mężowi; tajemnie lub jawnie zamykała oczy, lub otwierała je, nie wiem co robiła, ale była za córką a przeciw tobie. Od piętnastu lat, przez które przyglądam się światu, nie znam ani jednej matki, któraby w takiej okoliczności opuściła córkę. Ta pobłażliwość, to puścizna przekazywana z kobiety na kobietę. Któryż mężczyzna może im ją wyrzucać? chyba jaki autor kodeksu cywilnego, widzący formuły tam, gdzie istnieją tylko uczucia! Rozrzutność, do jakiej cię parło życie światowej kobiety, twój miękki charakter, może i próżność, pomogły pozbyć się ciebie drogą zręcznie ukartowanej ruiny. Z tego wszystkiego, mój dobry przyjacielu, wyciągnij wniosek, że zlecenie jakiem mnie obarczyłeś i z którego byłbym się wywiązał tem chlubniej iż byłoby mnie bawiło, jest bezprzedmiotowe i daremne. Nieszczęście stało się, consumatum est. Daruj mi, mój przyjacielu, że piszę à la de Marsay, jak mawiałeś, o rzeczach, które tobie muszą się wydawać poważne. Nie mam ochoty tańczyć na grobie przyjaciela, jak spadkobiercy na grobie krewniaka. Ale napisałeś mi, żeś się stał mężczyzną; wierzę ci i traktuję cię jak polityka, nie jak zakochanego. Czyż ten wypadek nie jest dla ciebie niby piętno na barku, które pcha galernika do tego aby się rzucić w systematyczny bunt i zwalczać społeczeństwo? Jesteś bodaj wyzwolony z jednej troski: małżeństwo władało tobą, teraz ty władasz małżeństwem. Pawle, jestem twoim przyjacielem w pełnem znaczeniu słowa. Gdybyś miał mózg w spiżowej czaszce, gdybyś miał energję, nabytą zbyt późno, byłbym ci dowiódł swej przyjaźni zwierzeniami, któreby ci pozwoliły kroczyć po ludzkości jak po dywanie. Ale, kiedyśmy rozmawiali o kombinacjach, dzięki którym mogłem zabawiać się z paroma przyjaciółmi[5] na łonie paryskiej cywilizacji jak byk w składzie porcelany, kiedy, pod romantyczną formą, opowiadałem ci prawdziwe przygody mej młodości, ty brałeś je w istocie za romans, nie rozumiejąc ich wagi. Toteż mogłem cię uważać jedynie za mą nieszczęśliwą miłość. Otóż, daję ci słowo honoru, w tej chwili ty masz piękną rolę; nic nie straciłeś w moich oczach, jak mógłbyś przypuszczać. O ile podziwiam wielkich szalbierzy, cenię i kocham ludzi oszukanych. Z okazji owego lekarza, który skończył na szafocie dla swojej kochanki, opowiedziałem ci o wiele piękniejszą historję o biednym adwokacie, który żyje kędyś na galerach, napiętnowany za fałszerstwo, a który chciał dać swojej żonie — żonie także ubóstwianej! — trzydzieści tysięcy funtów renty; ale żona zdenuncjowała go aby się go pozbyć i aby móc żyć z innym jegomością. Okrzyknąłeś się, ty, i panu dudków, którzy byli z nami na kolacji. I ot, ty jesteś tym adwokatem, tylko że bez galer. Twoi przyjaciele nie oszczędzą ci opinji, która w naszym świecie tyle znaczy co galery. Pani de Listomère, siostra dwóch Vandenesse, i cała jej koterja, do której wkręcił się młody Rastignac, hultaj który zaczyna się wybijać; pani d’Aiglemont i jej salon gdzie króluje Karol de Vandenesse; Lenoncourtowie, hrabina Ferraud, pani d‘Espard, Nucingenowie, ambasada hiszpańska, słowem cały światek, zręcznie podszczuwany, bryzga na ciebie wstrętnemu oszczerstwami. Jesteś ladaco, gracz, rozpustnik, który idjotycznie przehulał majątek. Zapłaciwszy twoje długi kilka razy, żona, anioł cnoty! wykupiła świeżo za sto tysięcy weksli, mimo separacji majątkowej. Szczęściem sam wydałeś na siebie wyrok, znikając. Gdybyś brnął dalej, byłbyś ją przywiódł do torby żebraczej, padłaby ofiarą swego poświęcenia. Kiedy człowiek dojdzie do władzy, ma wszystkie cnoty jak na nagrobku; niech wpadnie w nędzę ma więcej przywar niż sam syn marnotrawny; nie wyobrażasz sobie, ile świat użycza ci grzechów w stylu don Juana. Grałeś na giełdzie, miałeś zboczenia które kosztowały cię olbrzymie sumy, a których szczegóły, i żarty na ten temat, wprawiają kobietę w zadumę. Płaciłeś potworne procenty lichwiarzom. Dwaj Vandenesse opowiadają ze śmiechem, jak Gigonnet wpakował ci za sześć tysięcy franków okręcik z kości słoniowej i odkupił go za sto talarów przez twego służącego aby ci go sprzedać znowu; jak go zniszczyłeś uroczyście, spostrzegłszy że mógłbyś mieć prawdziwy okręt za pieniądze które cię kosztował. Historja zdarzyła się Maksymowi des Trailles przed dziewięciu laty; ale nadała się dla ciebie tak dobrze, że Maksym na zawsze stracił dowództwo swej fregaty. Nie mogę ci opowiedzieć wszystkiego, bo wypełniłbyś całą encyklopedję plotek, którą kobiety z umysłu pomnażają.
„W tym stanie rzeczy, czyż najcnotliwsza nie usprawiedliwiłaby słabostki do hrabiego Feliksa (ojciec umarł mu wreszcie wczoraj)? Twoja żona jest w pełni powodzenia. Wczoraj, pani de Camps powtarzała mi wszystkie te piękne rzeczy w teatrze Włoskim. — Niech mi pani nic nie mówi, odparłem, wy nic nie wiecie! Paweł okradł Bank Francuski i naruszył skarbiec królewski. Zamordował Ezzelina, uśmiercił rodzinę Médora z ulicy Saint-Denis, a posądzam go (to mówię między nami) że należy do bandy Dziesięciu Tysięcy. Jego pomocnikiem jest słynny Jakób Collin, którego policja nie może pochwycić[6] od czasu jak znów wymknął się z galer. Paweł ukrywał go w swoim pałacu. Widzi pani, zdolny jest do wszystkiego: oszukuje rząd. Pojechali obaj, aby operować w Indjach i okraść wielkiego Mogoła.
„Paniusia zrozumiała, że kobieta dystyngowana jak ona nie powinna zmieniać swoich pięknych ust w hronzową paszczę wenecką. Słysząc te tragikomedje, wielu ludzi nie chce w nie wierzyć; bronią człowieka i jego szlachetności i twierdzą że to baśnie. Mój drogi, Talleyrand powiedział wspaniałe słowo: — Wszystko się zdarza! Z pewnością, dzieją się w naszych oczach rzeczy jeszcze osobliwsze niż ten spisek domowy, ale świat ma tyle powodów aby im przeczyć, aby krzyczeć że go spotwarzono; przy tem te wspaniałe dramaty rozgrywają się tak naturalnie, tak wykwintnie, że często muszę przecierać szkła lornetki aby widzieć samą treść rzeczy. Ale, powtarzam ci, kiedy ktoś liczy się do moich przyjaciół, kiedyśmy wzięli razem chrzest szampańskiego wina, kiedyśmy komunikowali razem na ołtarzu Wenery, kiedy nas bierzmowały zakrzywione palce Gry, i kiedy mój przyjaciel znajduje się w opałach, zniszczę dwadzieścia rodzin aby go ratować. Widzisz z tego, że cię kocham; czy pamiętasz kiedy, abym napisał list takich rozmiarów? Czytaj tedy uważnie to, co ci mam jeszcze do powiedzenia.
„Niestety, Pawełku, trzeba mi oddać się pisaninie, muszę się zaprawić do stylizowania depesz. Włażę w politykę. Chcę mieć za pięć lat tekę ministra, albo jakąś ambasadę, gdzie mógłbym kręcić sprawami publicznemi wedle fantazji. Przychodzi wiek, w którym najpiękniejszą kochanką na usługi człowieka jest własny naród. Staję w szeregach tych, którzy wywracają obecny system zarówno jak obecne ministerjum. Słowem, wpływam na wody pewnego księcia, który utyka tylko na nogę i którego uważam za genjalnego polityka przeznaczonego by uróść w oczach potomności; człowiek tak pełny jak może być wielki artysta. Jest nas cała paczka: Ronquerolles, Montriveau, obaj Grandlieu, La Roéhe-Hugon, Sérizy, Ferraud i Granville, wszyscy zjednoczeni przeciw klerykałom, jak ich inteligentnie nazywa stronnictwo dudków reprezentowane przez Constitutionnel. Chcemy obalić Vandenessów, książąt Lenoncourt, Navarreins, Langeais i wielki Konsystorz. Aby zwyciężyć, gotowiśmy się połączyć z La Fayettem, z Orleanistami, z lewicą, z ludźmi których trzeba nam będzie wyrżnąć nazajutrz po zwycięstwie, bo wszelki rząd jest niemożliwy przy ich zasadach. Jesteśmy zdolni do wszystkiego dla szczęścia kraju i naszego. Kwestje osobiste tyczące króla to są dziś sentymentalne głupstwa, trzeba oczyścić z nich politykę. Pod tym względem, Anglicy ze swoim rodzajem doży są postępowsi od nas. Polityka nie zasadza się już na tem, mój drogi. Tkwi ona w tem, aby dać narodowi impuls stwarzając oligarchję, w którejby żyła stała myśl rządu i któraby prowadziła sprawy publiczne po dobrej drodze, zamiast pozwalać szarpać kraj w tysiącu kierunków, jak to robiono z nami od czterdziestu lat w pięknej Francji tak inteligentnej i tak głupiej, tak szalonej i tak mądrej, której trzebaby raczej systemu niż ludzi. Cóż znaczą osoby w tej wielkiej sprawie? Jeśli cel jest wielki, jeżeli lud będzie żył szczęśliwszy i bez wstrząśnień, cóż znaczą masom zyski naszej hegemonji, nasze majątki, nasze przywileje i przyjemności?
„Ja stoję teraz silnie na nogach. Mam dziś stopięćdziesiąt tysięcy dochodu w rencie trzyprocentowej, i rezerwę dwustu tysięcy na pokrycie ewentualnych strat. To mi się zdaje jeszcze bardzo mało w kieszeni człowieka, który wyrusza lewą nogą aby zdobyć władzę. Szczęśliwy wypadek rozstrzygnął o mem wstąpieniu na drogę, która mi się niezbyt uśmiechała, bo ty wiesz jak ja lubię życie Wschodu. Po trzydziestu pięciu latach snu, moja czcigodna matka przebudziła się, przypominając sobie, że ma syna, który jej przynosi zaszczyt. Często, kiedy się wydrze szczep winny, w parę lat potem kilka pędów pojawia się nad ziemią; otóż, mój drogi, mimo że matka wyrwała mnie prawie całkowicie z serca, odrosłem w jej głowie. W pięćdziesiątym ósmym roku czuje się zbyt wiekowa, aby móc myśleć o innym mężczyźnie niż własnym synu. W tym stanie ducha, spotkała, nie wiem już w jakich kąpielach, rozkoszną starą pannę Angielkę, mającą dwieście czterdzieści tysięcy funtów renty, i, jako dobra matka, podsunęła jej śmiałą ambicję zostania moją żoną. Panienka trzydziestosześcioletnia, na honor! wychowana w najlepszych zasadach purytańskich, istna kwoczka, która utrzymuje, że cudzołożne żony powinno się palić publicznie. — Skąd nastarczonoby drzewa? odpowiedziałem. Byłbym ją oczywiście posłał do wszystkich djabłów, zważywszy że dwieście czterdzieści tysięcy funtów renty nie są żadną ceną mojej wolności, mojej wartości fizycznej i moralnej, ani mojej przyszłości. Ale ona jest jedyną spadkobierczynią starego podagryka, jakiegoś londyńskiego piwowara, i ten, w dość określonym czasie, ma jej zostawić majątek conajmniej równy temu, który już posiada ta pieszczoszka. Poza temi zaletami, ma czerwony nos, oczy zdechłej kozy, kibić która mnie przejmuje strachem by się nie złamała na troje jeżeli upadnie; wygląda na źle pomalowaną lalkę; ale jest bajecznie oszczędna; ale będzie ślepo ubóstwiała męża; ale ma charakter angielski; będzie mi prowadziła mój pałac, moje stajnie, mój dom, moje dobra lepiej od wszelkiego intendenta. Ma wzniosłą godność cnoty; trzyma się prosto jak powiernica z Komedji Francuskiej; jestem święcie przekonany że ją niegdyś wbito na pal i że pal złamał się jej w ciele. Miss Stevens jest zresztą natyle biała, aby nie było zbyt przykrem poślubić ją, skoro trzeba będzie koniecznie. Ale — szczegół wzruszający! — ma ręce dziewicy cnotliwej jak Arka święta; są tak czerwone, że nie wyroiłem jeszcze sposobu wybielenia ich bez zbytnich kosztów; nie wiem też, jak jej ostrugać palce, podobne do kiełbasek. Och, ma absolutnie coś z piwowara przez swoje ręce, i z arystokracji przez swoje pieniądze; ale nadaje sobie zbyt wielkie tony, jak bogate Angielki które chcą uchodzić za wielkie damy, i nie dość pilnie chowa swoje homarze łapy. Nigdy ta kobieta, która się nazywa Dina, nie ośmieli się mnie sądzić; nigdy mi się nie sprzeciwi; będę jej Izbą panów, jej lordem, jej Izbą gmin.
„Słowem, Pawle, ta pannica jest niezaprzeczonym dowodem genjuszu angielskiego; przedstawia produkt mechaniki angielskiej na szczycie doskonałości; z pewnością sfabrykowano ją w Manchester, między fabryką stalówek Perry a fabryką maszyn parowych. Je, chodzi, pije, potrafi mieć dzieci, pielęgnować je, wychować cudownie, i odgrywa kobietę tak, iż można uwierzyć że to jest kobieta. Kiedy matka zapoznała nas z sobą, tak dobrze nakręciła tę maszynę, tak wypolerowała tryby, tyle napuściła oliwy, że nic nie skrzypiało; potem, kiedy ujrzała że nie krzywię się nadto, pocisnęła ostatni guzik: ta dziewczyna przemówiła! Wreszcie i matka puściła ostatnie słowo. Miss Dina Stevens wydaje tylko trzydzieści tysięcy franków rocznie, podróżuje od siedmiu lat dla oszczędności. Istnieje zatem drugi skarbczyk, i to w gotówce. Sprawa jest tak posunięta, że wyszły zapowiedzi. Jesteśmy na my dear love. Miss robi do mnie oczy zdolne wzruszyć drwala. Wszystko ułożone: niema mowy o moim majątku, miss Stevens poświęca część swego na stworzenie majoratu w ziemi, z dochodem dwustu czterdziestu tysięcy franków, i na kupno pałacu który nim będzie objęty; posag zakontraktowany, za który będę odpowiadał, wynosi miljon. Nie może się skarżyć, zostawiam jej w całości wujaszka. Poczciwy piwowar, który zresztą przyczynił się do majoratu, omal nie pękł z radości, dowiadując się że jego siostrzenica zostaje margrabiną. Zdolny jest upuścić sobie krwi dla mego pierworodnego. Sprzedam całą swoją rentę z chwilą gdy dojdzie osiemdziesięciu, i umieszczę wszystko w ziemi. Do dwóch lat mogę mieć czterysta tysięcy franków dochodu w ziemi. Skoro raz pochowam piwowara, mogę liczyć na sześćset tysięcy franków renty. Widzisz, Pawle, daję przyjaciołom jedynie takie rady, których się trzymam dla siebie. Gdybyś mnie był posłuchał, miałbyś Angielkę, córkę jakiego Nababa, któraby ci zostawiła swobodę kawalerską i swobodę myśli potrzebną aby zasiąść do wista ambicji. Odstąpiłbym ci swoją przyszłą żonę, gdybyś nie był żonaty. Ale tak się nie skończy. Nie jestem człowiekiem, któryby ci kazał przeżywać przeszłość. Ten wstęp był potrzebny, aby ci wytłumaczyć, że będę miał warunki potrzebne tym, którzy chcą siąść do grubej gry. Nie opuszczę cię, mój chłopcze. Zamiast się marynować w Indjach, o wiele prostsze jest żeglować ze mną po wodach Sekwany. Wierzaj mi, Paryż jest jeszcze ziemią gdzie fortuna tryska najobficiej. Kalifornia leży przy ulicy Vivienne lub de la Paix, przy placu Vendôme lub ulicy Rivoli. W każdej innej krainie, trud materjalny, mozoły pośrednika, kroki, zabiegi, konieczne są do zbudowania fortuny; ale tutaj wystarczy myśl. Tu, każdy człowiek, nawet umiarkowanie inteligentny, spostrzega kopalnię złota wkładając pantofle, wykałając zęby po obiedzie, kładąc się spać, wstając. Znajdź miejsce w świecie, gdzieby dobry pomysł, odpowiednio głupi, więcej przyniósł i prędzej był zrozumiany niż tutaj? Jeśli się wdrapię na szczyt drabiny, czy sądzisz że byłbym zdolny odmówić ci pomocnej ręki, słówka, podpisu?(Czyż nam, młodym chwatom, nie trzeba przyjaciela, na którego moglibyśmy liczyć, choćby poto aby go skompromitować w nasze miejsce, aby go posłać na śmierć jak prostego żołnierza dla ocalenia generała? Polityka jest niemożliwa bez człowieka honoru, z którymby można wszystko mówić i wszystko robić. Oto więc co ci radzę. Puść kantem Piękną Amelję, wróć tutaj jak piorun, ja ci urządzę pojedynek z Feliksem de Vandenesse, będziesz miał pierwszy strzał i ustrzelisz go jak gołębia. We Francji mąż obrażony, który zabije rywala, staje się człowiekiem poważnym i szanowanym. Nikt sobie zeń nie żartuje. Strach, mój drogi, to czynnik społeczny; środek powodzenia dla tych co nie spuszczają oczni pod niczyjem spojrzeniem. Ja, który dbam o życie tyle co o szklankę oślego mleka i który nigdy nie znałem drgnienia lęku, zauważyłem, mój drogi, osobliwe skutki, jakie to uczucie sprawia w naszych nowoczesnych obyczajach. Jedni drżą, że stracą przyjemności w których nawykli się taplać; drudzy drżą, że stracą kobietę. Dawny junacki obyczaj, kiedy to ciskało się życie jak ogryzek, nie istnieje już! U wielu, odwaga to zręczne spekulowanie na strach przeciwnika. Jedni Polacy w Europie biją się dla przyjemności bicia, uprawiają jeszcze sztukę dla sztuki a nie przez wyrachowanie. Zabij Vandenessa, a żona twoja będzie drżała, teściowa będzie drżała, i publiczność będzie drżała, i zrehabilitujesz się i obwieścisz swoją szaloną miłość do żony, i uwierzą ci, i staniesz się bohaterem. Taka jest Francja. Nie chodzi między nami o głupie sto tysięcy; zapłacisz najpilniejsze długi; wstrzymasz ruinę sprzedając swoje dobra z prawem odkupu, bo będziesz miał szybko pozycję która ci pozwoli spłacić wierzycieli jeszcze przed terminem. Następnie, raz znając prawdziwy charakter żony, będziesz panował nad nią jednem słowem. Kochając ją, nie mogłeś z nią walczyć; nie kochając jej już, będziesz miał niezwalczoną siłę. Uczynię ci twoją teściową gibką jak rękawiczka; chodzi wszak o to, aby ci odzyskać stopięćdziesiąt tysięcy renty, które te kobiety sobie zachowały. Daj więc pokój ekspatrjacji, która jest dla inteligentnych ludzi tem, czem piecyk z węglami dla szwaczki. Wyjechać, czy to nie znaczy dać wygraną po twarzy? Gracz, który idzie po pieniądze aby wrócić do gry, przegrywa wszystko. Trzeba mieć złoto w kieszeni. Robisz na mnie wrażenie, że jedziesz po świeże wojsko do Indji. Na nic! Jesteśmy dwaj gracze przy zielonym stole polityki, między nami pożyczka jest obowiązkiem. Tak więc, bierz ekstrapocztę, wracaj do Paryża i zacznij partję na nowo; wygrasz ją grając z Henrykiem de Marsay, bo de Marsay umie chcieć i umie uderzać. Oto jak rzeczy stoją. Mój prawdziwy ojciec jest ministrem w Anglji. Będziemy mieli stosunki w Hiszpanji przez Evangelistów; bo, skoro raz zmierzymy się na pazury z teściową, uznamy oboje, że niema żadnego interesu aby czart zjadał czarta. Montriveau, mój drogi, jest generałem dywizji; będzie kiedyś ministrem wojny, bo jego wymowa daje mu wielki wpływ w Izbie. Ronquerolles zostaje ministrem Stanu i Rady przybocznej. Martial de la Roche-Hugon został świeżo ambasadorem w Niemczech i Parem Francji; przynosi nam w posagu marszałka-księcia de Carigliano i cały kuper Cesarstwa, który uczepił się tak głupio kręgosłupa Restauracji. Sérizy wodzi za nos Radę Stanu, gdzie jest nieodzowny. Granville trzyma sądownictwo, w którem ma dwóch synów; Grandlieu są świetnie sytuowani u Dworu; Ferraud to dusza koterji Gondreville’a, podłych intrygantów którzy zawsze są na górze, nie wiem czemu. Z takiem oparciem, czegóż możemy się lękać? Mamy nogę w każdej stolicy, oko we wszystkich gabinetach, siedzimy w rządzie bez jego wiedzy. Czy kwestja pieniężna nie jest głupstwem, niczem, wobec tych wielkich sprężyn? Co to jest zwłaszcza kobieta? Czy zawsze będziesz studentem? Czem jest życie, mój drogi, kiedy kobieta jest całem życiem? to statek, nad którym się nie panuje, który płynie wedle oszalałej busoli, ale nie bez magnesu, którym miotają przeciwne wiatry i gdzie człowiek jest istnym galernikiem skutym nietylko przez prawo ale i przez kaprys dozorcy, bez możności odwetu. Wielki sekret alchemji społecznej, mój drogi, to wyciągnąć możliwie najwięcej z każdego wieku który przeżywamy, mieć wszystkie liście na wiosnę, wszystkie kwiaty w lecie, wszystkie owoce w jesieni. Nabawiliśmy się, paru urwisów i ja, przez dwanaście lat, jak istni muszkieterowie, nie odmawiając sobie niczego, nawet małego korsarstwa tu i ówdzie; teraz zaczniemy strząsać dojrzałe śliwki w wieku w którym doświadczenie ozłociło zbiory. Chodź z nami, będziesz miał cząstkę w puddingu, który upieczemy. Przybywaj, a znajdziesz sercem oddanego przyjaciela w skórze twego
W chwili gdy Paweł de Manerville kończył ten list, którego każde zdanie było niby uderzenie młota w gmach jego nadziei, jego złudzeń, jego miłości, znajdował się za Azorami. Wśród tych ruin chwyciła go zimna, bezsilna wściekłość.
— Co ja im zrobiłem? pytał.
To pytanie, to jest okrzyk głupców, ludzi słabych, którzy, nie umiejąc nic widzieć, nie mogą nic przewidzieć. Krzyczał: „Henryku! Henryku!“ do wiernego przyjaciela. Wielu ludzi byłoby oszalało. Paweł położył się spać i usnął owym głębokim snem, jaki następuje po ogromnych klęskach; snem, który ogarnął Napoleona po bitwie pod Waterloo.
. — Oho! znowu nasza stara pelerynka!
Ten wykrzyknik wydarł się pisarczykowi, z gatunku, który nazywa się w kancelarji goniaczem. Chłopak gryzł w tej chwili z apetytem pajdę chleba; urwał nieco ośrodka, zrobił kulkę i rzucił ją drwiąco przez okno o które się opierał. Dobrze wymierzona kulka odskoczyła prawie na wysokość okna, ugodziwszy w kapelusz nieznajomego, który mijał dziedziniec domu gdzie mieszkał adwokat Derville.
— Słuchajno, Simonnin, nie róbno figlów ludziom, bo cię wyrzucę za drzwi. Choćby klient był najbiedniejszy, zawsze to człowiek, u djabła! rzekł naczelny dependent, przerywając sumowanie rachunku kosztów.
Goniacz, jest to zazwyczaj, jak właśnie Simonnin, chłopak trzynasto- lub czternastoletni, poddany we wszystkich kancelarjach bezpośredniej władzy pierwszego dependenta, którego polecenia i bileciki miłosne załatwia, roznosząc zarazem pozwy do komorników i akta do sądu. Ma coś z paryskiego ulicznika przez swoje narowy, a z palestranta przez swoje losy. Dzieciak ten jest prawie zawsze bez litości, bez hamulca, nieokiełzany, koncepciarz, kpiarz, chciwiec i leń. Mimo to, prawie każdy pisarczyk ma starą matkę, mieszkającą na piątem piętrze, z którą dzieli swoich trzydzieści lub czterdzieści franków miesięcznej płacy.
— Jeżeli to człowiek, czemu go pan nazywa starą pelerynką? rzekł Simonnin z miną uczniaka, który przyłapie swego nauczyciela.
I zabrał się napowrót do chleba z serem, opierając się o okno, odpoczywał bowiem stojąc, jak konie przy dyliżansie, z nogą założoną o nogę.
— Co za psikusa moglibyśmy wypłatać temu mandarynowi? rzekł zcicha trzeci dependent nazwiskiem Godeschal, zatrzymując się w połowie argumentów, jakiemi stroił podanie naszkicowane przez czwartego dependenta, z którego-to podania sporządzali kopje dwaj nowicjusze z prowincji. Poczem ciągnął dalej swą improwizację: ...Ale, w swojej szlachetnej i łaskawej mądrości, Jego Królewska Mość Ludwik XVIII (piszcie pełnemi literami; hej tam, Desroches, panie uczony który robisz koncept!) w chwili gdy objął wodze swego królestwa, zrozumiał... (co on zrozumiał, ten stary kawalarz?) wysoką misję do jakiej go powołała Opatrzność! (wykrzyknik i sześć kropek: mają w Trybunale natytle religji, aby nam je przebaczyć), i jego pierwszą myślą było, jak tego dowodzi data pomienionego dekretu, naprawić niedole zrodzone z okropnych i smutnych klęsk epoki rewolucyjnej, wracając swoim wiernym i licznym sługom („licznym“ to pochlebstwo, które musi się spodobać w Trybunale) ich wszystkie dobra niesprzedane, czy to znajdują się w posiadaniu publicznem, czy znajdują się w zwyczajnem lub nadzwyczajnem posiadaniu Korony, czy wreszcie znajdują się w dotacjach instytucyj publicznych, czujemy się bowiem w prawie utrzymywać, że taki jest duch i taka myśl owego słynnego i tak szlachetnego dekretu wydanego w... — Czekajcie, rzekł Godeschal do trzech dependentów, to szelmoskie zdanie zajęło mi cały koniec stronicy. — No więc, podjął wilżąc językiem papier aby obrócić grubą kartę stemplowego papieru, jeśli chcecie mu wypłatać kawał, trzeba powiedzieć, że pryncypał przyjmuje klientów tylko między drugą a trzecią rano: zobaczymy, czy przyjdzie, ten stary opryszek! I Godeschal rozpoczął zaczęte zdanie:...wydanego w.... Macie już? spytał.
— Tak, krzyknęli trzej kopiści.
Wszystko szło równocześnie, podanie, gawęda i spisek.
— Wydanego w ... Hę, Boucard, jaka jest data dekretu? trzeba kłaść kropki nad i, kroćset bomb! z tego robią się stronice.
— Kroćset bomb! powtórzył jeden z kopistów, zanim szef kancelarji Boucard odpowiedział.
— Jakto, napisałeś kroćset bomb? wykrzyknął Godeschal, patrząc na jednego z nowicjuszów z miną surową i jowialną zarazem.
— Ależ tak, rzekł czwarty dependent Desroches, nachylając się nad kopją sąsiada, napisał: Trzeba kłaść kropki nad i, i kroćset bąb przez ą:
Wszyscy dependenci parsknęli śmiechem.
Jakto, panie Huré, pan bierzesz kroćset bomb za termin prawny, i powiadasz pan że jesteś z Mortagne! wykrzyknął Simonnin.
— Wymaż pan to dobrze, rzekł pierwszy dependent. Gdyby sędzia mający taksować akty zobaczył coś podobnego, powiedziałby, że sobie kpimy ze świętego Gryzmoła. Ściągnąłby pan przykrości na pryncypała. No, niech pan już nie robi taki głupstw, panie Huré. Normandczyk nie powinien pisać podania bez głowy. Toż to jest Prezentuj broń palestry!
— Wydanego w... w...? spytał Godeschal. Powiedz-że mi kiedy, Boucard?
— Czerwiec 1814, odparł pierwszy dependent nie przerywając pracy.
Pukanie do drzwi przerwało frazes tego wielomównego podania. Pięciu dependentów z ostremi zębami, z żywemi i drwiącemi oczyma, z kędzierzawemi głowami, zadarło nosy ku drzwiom, krzyknąwszy głosem ministrantów: „Proszę“. Boucard nie oderwał głowy zanurzonej w kupie aktów i dalej sporządzał rachunek.
Kancelarja był to wielki pokój, ozdobiony klasycznym piecem, który stroi wszystkie jaskinie palestry. Rury przechodziły skośnie przez pokój i biegły do ślepego kominka, na którego okapie spoczywały kawałki chleba, sera, kotlety wieprzowe, szklanki, kieliszki, butelki, oraz filiżanka czekolady naczelnego dependenta. Woń tych prowiantów zlewała się tak skutecznie z zaduchem pieca rozgrzanego bez miary, z zapachem właściwym biurom i starym papierom, że nie poczułoby się tu ani fetoru lisa. Podłoga była już pełna błota i śniegu naniesionego przez dependentów. Koło okna znajdowało się biurko naczelnego, do którego-to biurka przytykał stoliczek przeznaczony dla drugiego dependenta. Drugi stawał w tej chwili w sądzie. Mogła być ósma lub dziewiąta rano. Kancelarja miała za całą ozdobę owe wielkie żółte afisze, oznajmiające zajęcia nieruchomości, sprzedaże, licytacje, przysądzenie tymczasowe lub ostateczne, chwała kancelarji! Za pierwszym dependentem znajdowała się olbrzymia półka na akty, strojąca całą wysokość ściany; każda przegroda była wypchana plikami, od których zwisała niezliczona ilość etykiet i czerwonych nitek, dających właściwą fizjognomję aktom sądowym. Niższe półki pełne były tek, pożółkłych od użycia, oklejonych niebieskim papierem; widniały na nich nazwiska grubych klientów, których soczyste sprawy pichciło się w tej chwili. Brudne szyby w oknach przepuszczały ledwie trochę światła. Zresztą w lutym istnieje w Paryżu bardzo mało kancelaryj, gdzieby można było pisać bez lampy przed dziesiątą. Lokale te znajdują się w stanie dość zrozumiałego zaniedbania: wszyscy tam przechodzą, nikt nie zostaje, żaden osobisty interes nie wiąże się z tem co jest niejako niczyje; ani adwokatowi, ani stronom, ani dependentom nie zależy na wykwincie miejsca, które dla jednych jest klasą, dla drugich przejściem, dla pryncypała zaś warsztatem. Niechlujne urządzenie przechodzi z adwokata na adwokata z taką dokładnością, że niektóre kancelarje posiadają jeszcze skrzynki na papiery, worki pochodzące od prokuratorów Shlet, skrócenie słowa Châtelet, która-to jurysdykcja przedstawiała w dawnym porządku rzeczy dzisiejszy trybunał pierwszej instancji. Ta kancelarja, ciemna, tłusta od kurzu, miała tedy, jak wszystkie inne, coś odpychającego dla klientów, coś co z niej czyniło jedną z najwstrętniejszych potworności Paryża. Zaiste, gdyby nie istniały wilgotne zakrystje, gdzie modlitwy waży się i sprzedaje jak wiktuały, gdyby nie istniały tandeciarnie w których wiszą łachy kalające wszelkie złudzenia życia przez to iż pokazuję nam gdzie kończę się nasze zabawy, gdyby nie istniały owe dwie kloaki poezji, ze wszystkich kramów społecznych kancelarja adwokacka byłaby najokropniejsza. Ale to samo jest z domami gry, z sądem, z biurami loterji i z domami publicznemi. Czemu? Może w tych miejscach dramat, rozgrywając się w duszy człowieka, sprawia, iż akcesorja są mu obojętne, co tłumaczyłoby również ahnegację wielkich myślicieli i ludzi pożeranych ambicją.
— Gdzie mój scyzoryk?
— Jem śniadanie!
— Idźże do kata, pasztet na podaniu!
— Cyt! panowie.
Wykrzykniki te rozległy się równocześnie, w chwili gdy stary klient zamknął drzwi z ową charakterystyczną pokorą, która wynaturza ruchy człowieka nieszczęśliwego. Nieznajomy próbował się uśmiechnąć, ale mięśnie jego twarzy zastygły podczas gdy napróżno szukał jakiegoś śladu życzliwości na obojętnych twarzach sześciu dependentów. Przywykły zapewne orjentować się w ludziach, zwrócił się uprzejmie do goniacza, sądząc że ten dzieciak odpowie mu przychylnie.
— Proszę pana, czy można widzieć się z mecenasem?
Złośliwy urwis odpowiedział nieborakowi jedynie psztykając się palcami lewej ręki w ucho, jakgdyby dla powiedzenia: „Głuchy jestem“.
— Czego pan, sobie życzy? spytał Godeschal, który, zadając to pytanie, łykał równocześnie kęs chleba wielki jak nabój armatni, potrząsał nożem i zakładał nogą na nogę, zadzierając niemal powyżej głowy tę która była w powietrzu.
— Przychodzę, proszę pana, po raz piąty, odparł pacjent. Pragnę mówić z panem Derville.
— W interesie?
— Tak, ale mogę przedstawić rzecz jedynie samemu...
— Pryncypał śpi; jeśli pan chce się go poradzić co do pewnych trudności, pracuje serjo jedynie o północy. Ale, gdyby pan zechciał opowiedzieć nam swóją sprawę, moglibyśmy równie dobrze...
Nieznajomy pozostał niewzruszony. Rozglądał się skromnie wkoło, niby pies, który, wślizgnąwszy się do obcej kuchni, boi się cięgów. Ze zrozumiałych powodów, dependenci nigdy nie obawiają się złodziei, nie podejrzewali tedy człowieka z pelerynką i pozwolili mu oglądać lokal, gdzie szukał daremnie krzesła aby usiąść, bo był widocznie znużony. Z umysłu adwokaci zostawiają niewiele krzeseł w kancelarji. Pospolity klient, zmęczony staniem, odchodzi mrucząc, ale nie zabiera czasu, który, wedle wyrażenia pewnego starego obrońcy, nie podlega taksie.
— Panie, odpowiedział, miałem już zaszczyt uprzedzić, że mogę przedstawić swoją sprawę jedynie samemu panu Dearville, zaczekam aż wstanie.
Boucard skończył sumować. Uczuł woń swojej czekolady, wstał z trzcinowego fotela, podszedł do kominka, zmierzył oczami starego człowieka, spojrzał na pelerynkę i zrobił nieopisany grymas. Pomyślał, że, w jakikolwiek sposób ścisnęłoby się tego klienta, niepodobnaby wydobyć zeń bodaj centyma; odezwał się tedy zwięźle, w intencji oczyszczenia kancelarji z lichego nabytku.
— Powiedziano panu prawdę. Pryncypał pracuje tylko w nocy. Jeśli pańska sprawa jest poważna, radzę panu przyjść o pierwszej z rana.
Interesant popatrzał na naczelnego dependenta z ogłupiałą miną, i stał jakiś czas nieruchomy. Przywykli do wszystkich zmian fizjognomij i do charakterystycznej mimiki spowodowanej wahaniem lub zadumą, które cechują procesowiczów, dependenci jedli dalej, robiąc szczękami hałas godny koni przy żłobie, i nie zwracali już uwagi na starca.
— Dobrze, przyjdę w nocy, rzekł wreszcie stary, który wytrwałością właściwą ludziom nieszczęśliwym chciał upokorzyć ludzkość.
Jedyne szyderstwo, które dozwolone jest nędzy, to zmusić Sprawiedliwość i Dobroczynność do tego by zadały fałsz samym sobie. Przekonawszy społeczeństwo o kłamstwie, nieszczęśliwi tem żarliwiej chronią się na łono Boga.
— Cóż za wspaniały czerep! rzekł Simonnin, nie czekając aż starzec zamknie drzwi.
— Wygląda jakby go z grobu odkopano, odparł któryś dependent.
— To jakiś pułkownik, który prawuje się o zaległy żołd, rzekł naczelny.
— Nie, to ex-odźwierny, rzekł Godeschal.
— Załóżmy się, że to szlachcic, wykrzyknął Boucard.
— Zakładam się, że był stróżem odparł Godeschal. Jedynie odźwiernych wyposażyła natura w surduty zniszczone, zatłuszczone i obstrzępione u dołu, jak u tego starego. Czyście nie widzieli butów bez obcasów, z otwartemi paszczami, ani krawata który mu służy za koszulę? On musiał sypiać pod mostem.
— Mógł być szlachcicem i stróżem, wykrzyknął Desroches. Bywali tacy.
— Nie, odparł Boucard wśród powszechnego śmiechu, ja twierdzę, że on był piwowarem w 1789, a pułkownikiem za Republiki.
— Haha! zakładam się o teatr dla całej kompanji, że to nie żołnierz, rzekł Godeschal.
— Stoi, odparł Boucard.
— Panie! panie! — krzyknął smarkacz otwierając okno.
— Co ty robisz, Simonnin? spytał Boucard.
— Wołam go, aby spytać czy był pułkownikiem czy odźwiernym; musi przecież wiedzieć.
Wszyscy zaczęli się śmiać. Co się tyczy starca, szedł już z powrotem po schodach.
— Co my mu powiemy? wykrzyknął Godeschal.
— Zostawcie to mnie, rzekł Boucard.
Biedny człowiek wszedł nieśmiało spuszczając oczy, może aby nie zdradzić swego głodu zbyt chciwem wpatrywaniem się w prowiant.
— Szanowny panie, rzekł Boucard, czy zechce pan podać swoje nazwisko, aby pryncypał wiedział, czy...
— Chabert.
— Czy pułkownik, który zginął pod Eylau? spytał Huré, który, nie odezwawszy się dotąd, nie chciał pozostać w tyle za dowcipnisiami.
— Ten sam, odparł starzec z rzymską prostotą. I wyszedł.
— Tam do licha!
— To ci dał!
— Haha!
— Hoho!
— Huhu!
— A, stary ladaco!
— Hip, hip, hurra! — Wpadliśmy!
— Panie Desroches, pójdzie pan do teatru gratis, rzekł Huré do czwartego dependenta, waląc go w grzbiet z siłą zdolną położyć nosorożca.
Powstał zgiełk krzyków, śmiechów, wybuchów, na którego oddanie trzebaby zużyć wszystkie onomatopeje naszego języka.
— Do jakiego teatru pójdziemy?
— Do Opery, odparł naczelny.
— Przedewszystkiem, odparł Godeschal, teatr nie był wyszczególniony. Mogę, jeżeli zechcę, zaprowadzić was do pani Saqui.
— Pani Saqui to nie jest przedstawienie, rzekł Desroches.
— Co to jest przedstawienie? odparł Godeschal. Ustalmy najpierw stan faktyczny. O co się założyłem, panowie? O widowisko. Co to jest widowisko? Coś, co się widzi...
— Ależ, wedle tej teorji, mógłby się pan wypłacić pokazując nam wodę płynącą pod mostem? przerwał Simmonin.
— Co się widzi za pieniądze, ciągnął Godeschal.
— Za pieniądze widzi się wiele rzeczy które nie są widowiskiem. Określenie nie jest ścisłe, rzekł Desroches.
— Ależ słuchajcie!
— Bredzisz, mój drogi, rzekł Boucard.
— Czy Kurcjusz to jest widowisko? rzekł Godeschal.
— Nie, odparł naczelny, to muzeum figur woskowych.
— Zakładam się o sto franków przeciw jednemu su, odparł Godeschal, że gabinet Kurcjusza stanowi zbiór rzeczy, którym się daje miano widowiska. Zawiera rzeczy do oglądania po rozmaitych cenach, zależnie od miejsc które się chce zająć.
— Bum cyk, bum cyk, bum cyk, cyk, cyk, zanucił Simonnin.
— Uważaj, żebyś nie oberwał po gębie, ty! rzekł Godeschal.
Dependenci wzruszyli ramionami.
— Zresztą nie jest dowiedzione, że ta stara małpa nie zakpiła sobie z nas, rzekł przerywając swój wywód, stłumiony śmiechem reszty dependentów. Faktem jest, że pułkownik Chabert naprawdę nie żyje; żona jego wyszła powtórnie za mąż za hrabiego Feiraud, radcę stanu. Pani Ferraud jest klientką naszej kancelarji!
— Odkłada się sprawę do jutra, rzekł Boucard. Do roboty, panowie. Kroćset bomb! Nic się tu nie robi. Kończcież swoje podanie, musi być wniesione przed sesją w czwartej Izbie. Sprawa idzie na stół dziś. Dalej, na koń.
— Gdyby to był pułkownik Chabert, czyżby nie zaaplikował kopniaka temu kawalarzowi Simonnin, kiedy mu odstawiał głuchego? rzekł Desroches, uważając tę refleksję za istotniejszą od uwag Godeschala.
— Skoro rzecz jest nierozstrzygnięta, zgódźmy się, że pójdziemy na drugie piętro do Komedji Francuskiej zobaczyć Talmę w Neronie. Simonnin pójdzie na parter.
Zaczem Naczelny usiadł przy biurku, a wszyscy poszli za jego przykładem.
— Wydanego w czerwcu roku tysiąc ośmset czterdziestego (pełnemi literami), rzekł Godeschal, macie już?
— Tak, odparli dwaj kopiści, których pióra zaczęły znów skrzypieć po stemplowym papierze czyniąc w kancelarji hałas stu chrząszczy zamkniętych przez sztubaków w papierowej teczce.
— I mamy nadzieję, iż Wysoki Trybunał, ciągnął dyktujący. Stój! muszę odczytać zdanie, nie rozumiem już sam siebie.
— Czterdzieści sześć... To musi się zdarzać często!... a trzy, czterdzieści dziewięć, rzekł Boucard.
— Mamy nadzieję, podjął Godeschal odczytawszy wszystko, że Wysoki Trybunał nie okaże się mniej wielkoduszny od dostojnego twórcy dekretu, i że da odprawę niewczesnym pretensjom zarządu Wielkiej kancelarji Legji Honorowej, ujmując rozpoznanie sprawy na szerokiej platformie, którą my tu ustalamy.
— Panie Godeschal, chce pan szklankę wody? rzekł pisarczyk.
— Ladaco ten Simonnin! rzekł Boucard. Słuchaj, przygotuj swoje konie na podwójnych zolach, bierz ten pakiet i fruwaj do Inwalidów.
— Którą tu ustalamy, podjął Godeschal. Dodajcie: w interesie pani... (pełnemi literami) wicehrabiny de Grandlieu...
— Jakto! wykrzyknął Naczelny, ty ważysz się wnosić podanie w sprawie wicehrabiny de Grandlieu przeciw Legji Honorowej, w sprawie na rachunek kancelarji, podjętej ryczałtem? A to z ciebie ostry ciemięga! Schowajże zaraz do szuflady te kopje i swój koncept, zachowaj to na sprawę książąt Navarreins przeciw Szpitalom. Późno już, ja zrobię na prędce małe placet, z obfitem Zważywszy, i pójdę sam do sądu...
Ta scena odtwarza jedną z tysiąca uciech, które później każą wzdychać wspominając młodość: „To były dobre czasy!“
Około pierwszej po północy, rzekomy pułkownik Chabert zapukał do drzwi adwokata Derville, adwokata przy trybunale pierwszej instancji departamentu Sekwany. Odźwierny powiedział mu, że pan Derville jeszcze nie wrócił. Starzec powołał się na umówioną godzinę, i podążył po schodach do sławnego prawnika, który, mimo swej młodości, uchodził za jedną z najtęższych głów w trybunale. Zadzwoniwszy, nieufny interesant zdziwił się niemało, widząc jak pierwszy dependent układa w jadalni pryncypała na stole liczne akta spraw przypadających na dzień następny. Dependent, nie mniej zdziwiony, skłonił się pułkownikowi prosząc by usiadł; co też interesant uczynił.
— Na honor, myślałem że pan żartuje wczoraj naznaczając mi tak wczesną godzinę, rzekł starzec z fałszywą wesołością bankruta, który sili się na uśmiech.
— Chłopcy żartowali i równocześnie mówili prawdę, odparł prawnik nie odrywając się od pracy. Pan Deryille obrał tę godzinę na rozpatrywanie spraw, orjentowanie się w aktach, wyciąganie wniosków, rozdzielanie obrony. Jego zadziwiająca inteligencja swobodniejsza jest w owej chwili, jedynej w której może mieć spokój i ciszę potrzebne do skupienia myśli. Pan jest, od czasu jego adwokatury, trzecim przykładem konsultacji o tej porze. Za powrotem, przedyskutuje każdą sprawę, przeczyta wszystko, spędzi może cztery lub pięć godzin przy pracy; potem zadzwoni na mnie i powie mi swoje decyzje. Rano, od dziesiątej do drugiej, przyjmuje klientów; resztę dnia konferencje. Wieczorem bywa w świecie dla podtrzymania stosunków. Ma więc noc na to aby badać procesy, przetrząsać arsenał kodeksu i tworzyć plany bitwy. Nie chce przegrać ani jednej sprawy, kocha swoją sztukę. Nie przyjmuje, jak jego koledzy, każdego procesu. Oto jego życie, szalenie czynne. Toteż zarabia dużo.
Słuchając tego, starzec siedział w milczeniu, a dziwna jego twarz przybrała wyraz takiej tępoty, że dependent, spojrzawszy nań, przestał się nim zajmować. W chwilę później wszedł Derville w stroju balowym; naczelny dependent otworzył mu drzwi, i wrócił do klasyfikowania aktów. Młody adwokat przystanął chwilę zdziwiony, widząc w półmroku osobliwego klienta. Pułkownik Chabert był nieruchomy jak woskowa figura w owym gabinecie Kurcjusza, dokąd Godeschal chciał zaprowadzić kolegów. Nieruchomość ta nie byłaby tak zdumiewająca, gdyby się z nią nie łączył fantastyczny wygląd tej osobistości. Stary żołnierz był kościsty i chudy. Czoło jego, rozmyślnie zakryte włosami gładkiej peruki, dawało ma coś tajemniczego. Oczy zdawały się pokryte przeźroczystem bielmem: rzekłbyś brudna perłowa masa, której odcienie migotały w blasku świec. Twarz blada, sina, o ostrych rysach, zdawała się martwa. Szyja tkwiła w czarnym jedwabnym krawacie, bardzo zniszczonym. Reszta, poniżej ciemnej linji tego łachu, była tak ukryta w cieniu, że człowiek o bujnej wyobraźni wziąłby tę starą głowę za jakąś fantastyczną sylwetkę lub za portret Rembrandta bez ramy. Rondo kryjące czoło starca rzucało ciemną smugę na górną część twarzy. Ta dziwna mimo że naturalna gra światła i cienia uwydatniała siłą kontrastu białe zmarszczki, sine bruzdy, wyblakły ton tej trupiej fizjognomji. Wreszcie, brak wszelkiego ruchu, wszelkiego blask, w spojrzeniu godził się z wyrazem smutnego szaleństwa, z haniebnemi cechami zidjocenia, i czynił z tej postaci coś okropnego, czego żadne słowo ludzkie nie zdołałoby wyrazić. Ale obserwator, a zwłaszcza adwokat, dostrzegłby w tym złamanym człowieku oznak głębokiej boleści, oznak nędzy która spodliła tę twarz, jak krople wody spadające na piękny marmur zeszpecą go stopniowo. Lekarz, powieściopisarz, poeta, sędzia odgadliby cały dramat widząc tę wspaniałą ohydę, podobną do owych fantazyj, które malarze kreślą dla zabawy na ramie kamienia litograficznego, gwarząc z przyjaciółmi.
Widząc adwokata, nieznajomy wzdrygnął się konwulsyjnym ruchem podobnym gestowi poety, gdy nieoczekiwany szmer wyrwie go w ciszy nocnej z płodnej zadumy. Starzec odkrył szybko głowę i wstał aby się skłonić młodemu adwokatowi; skóra wyścielająca wnętrze kapelusza była zapewne bardzo tłusta, tak iż, bez jego wiedzy, peruka przylepiła się do niej; nieznajomy błysnął nagością czaszki straszliwie zeszpeconej poprzeczną blizną, która zaczynała się w tyle głowy, a kończyła u prawego oka, tworząc na całej przestrzeni gruby sterczący szew. Nagłe uchylenie brudnej peruki, którą biedak nosił aby ukryć swą ranę, nie zbudziło bynajmniej ochoty do śmiechu w dwóch prawnikach; widok tej rozłupanej czaszki był okropny. Pierwsza myśl, jaką budził obraz tej rany, była: „Tędy uciekła inteligencja!“
— Jeśli to nie jest pułkownik Chabert, musi to być tęgi wiarus! pomyślał Boucard.
— Proszę pana, rzekł Derville, z kim mam zaszczyt?
— Pułkownik Chabert.
— Który?
— Ten, który zginął pod Eylau, odparł starzec.
Słysząc te szczególne słowa, dependent i adwokat wymienili spojrzenie, które znaczyło: — To warjat!
— Proszę pana, dodał pułkownik, pragnąłbym jedynie panu powierzyć tajemnicę swego położenia.
Rzeczą godną uwagi jest nieustraszoność właściwa adwokatom. Czy to nawyk przyjmowania wielu osób, czy głębokie poczucie ochrony jakiej użycza im prawo, czy ufność w swoje posłannictwo, wchodzą oni wszędzie bez żadnej obawy, jak kapłani i lekarze. Derville dał znak Boucardowi, który znikł.
— Proszę pana, rzekł adwokat, w dzień nie rachuję się zbytnio z czasem, ale w nocy minuty są mi drogie. Zatem, niech pan będzie zwięzły i treściwy. Niech pan przystąpi do rzeczy bez kołowań. Ja sam poproszę pana o wyjaśnienia, które mi się wydadzą potrzebne. Mów pan.
Usadowiwszy osobliwego klienta, młody człowiek sam usiadł przy stole, ale, słuchając bacznie nieboszczyka Chabert, przeglądał akta.
— Proszę pana, rzekł zmarły, wiadomo panu może, że ja dowodziłem pułkiem kawalerji pod Eylau. Przyczyniłem się wiele do sukcesu słynnej szarży Murata, która rozstrzygnęła o wygranej. Nieszczęściem dla mnie, śmierć moja jest faktem historycznym, zanotowanym w Zwycięstwach i Podbojach, gdzie ją opisano szczegółowo. Rozłupaliśmy na dwoje trzy szeregi rosyjskie, które, sformowawszy się na nowo, zmusiły nas do tego aby się przebić przez nie z powrotem. W chwili gdy, rozproszywszy Moskali, wracaliśmy do cesarza, spotkałem korpus nieprzyjacielskiej kawalerji. Skoczyłem na tych uparciuchów. Dwaj oficerowie ruscy, dwa istne olbrzymy, rzucili się na mnie równocześnie. Jeden rąbnął mnie w głowę szablą, rozciął wszystko aż do jedwabnej czapeczki i otworzył mi głęboko czaszkę. Spadłem z konia. Murat przybiegł mi na pomoc, przejechał po mnie, on i cała jego kawalerja, tysiąc pięćset ludzi, bagatela! Oznajmiono moją śmierć Cesarzowi. Cesarz, przez ostrożność (lubił mnie dosyć mój pryncypał), chciał się upewnić czy niema jakich widoków ocalenia człowieka, któremu zawdzięczał ten energiczny atak. Posłał dla rozpoznania i przeniesienia mnie do ambulansu dwóch chirurgów, powiadając im, może zbyt niedbale, bo miał robotę: „Idźcie-no popatrzeć, czy mój biedny Chabert przypadkiem nie dycha?“ Te szelmy konowały, które widziały przed chwilą jak po mnie przejechały całe dwa pułki, nie fatygowali się z pewnością z obmacywaniem pulsu i orzekli że jestem trup. Akt zgonu sporządzono tedy prawdopodobnie wedle formalności wojskowych.
Słysząc iż klient wyraża się zupełnie jasno i opowiada fakty tak prawdopodobne, mimo że szczególne, młody adwokat porzucił akta, oparł głowę na ręku i popatrzył bystro na pułkownika.
— Czy pan wie, przerwał, że ja prowadzę interesy hrabiny Ferraud, wdowy po pułkowniku Chabert?
— Mojej żony? Tak, panie. Toteż, po stu daremnych krokach u prawników którzy brali mnie wszyscy za warjata, zdecydowałem się przyjść do pana. Opowiem panu o swoich nieszczęściach później. Niech mi pan pozwoli najpierw ustalić fakty, wytłumaczyć panu raczej jak musiały się stać niż jak się stały. Pewne okoliczności, znane tylko Ojcu Przedwiecznemu, zmuszają mnie do przedstawienia niektórych wydarzeń w formie hipotezy. Zatem, proszę pana, rany moje spowodowały prawdopodobnie tężec, lub pogrążyły mnie w stanie zwanym, jeśli się nie mylę, katalepsją. Inaczej jak pojąć, że zostałem obyczajem wojennym odarty z ubrania i rzucony do wspólnego dołu przez grabarzy. Tutaj, niech mi pan pozwoli wspoumieć pewien szczegół: mogłem się go dowiedzieć dopiero po wypadku, który trzeba nazwać moją śmiercią. Spotkałem w r. 1814, w Stutgardzie, dawnego kwatermistrza mego pułku. Ten złoty człowiek, jedyny który zechciał mnie poznać i o którym opowiem za chwilę wytłumaczył mi cud mego ocalenia, powiadając, że mój koń otrzymał kulę w bok, w chwili gdy mnie raniono. Zwierzę i jeździec runęli tedy obaj jak domek z kart. Kiedym się zwalił bądź na prawo bądź na lewo, z pewnością koń pokrył minie swem ciałem, co mnie ocaliło od zdeptania przez inne konie lub dosięgnięcia kula. Kiedym odzyskał przytomność, proszę pana, byłem w pozycji i w atmosferze, o której nie mógłbym panu dać pojęcia, choćbym opowiadał do jutra. Odrobina powietrza, którą oddychałem, była zgniła. Chciałem się ruszyć i nie znajdowałem miejsca. Kiedym otworzył oczy, nie ujrzałem nic. Brak powietrza był mi najgroźniejszy i oświecił mnie co do mego położenia. Zrozumiałem, że tam gdzie tkwię, powietrze nie odnawia się i że przyjdzie mi umrzeć. Ta myśl odjęła mi poczucie niewysłowionego bólu, który mnie obudził. W uszach dzwoniło mi gwałtownie. Usłyszałem, lub zdawało mi się że słyszę, — nie chcę nic twierdzić — jęki wydawane przez kupę trupów, pośród których leżałem. Mimo że świadomość tych chwil jest bardzo mglista, mimo że wspomnienia moje są bardzo mętne, mimo pamięci głębszych jeszcze cierpień które miałem poznać i które zmąciły moją głowę, są noce, w których wydaje mi się że jeszcze słyszę te zdławione westchnienia!
„Ale było coś okropniejszego niż krzyki: to cisza, taka jakiej nie spotkałem nigdzie, cisza grobu. Wreszcie, podnosząc ręce, macając zmarłych, uczułem próżnię między swoją głową a nawozem ludzkim wyżej niej. Mogłem tedy zmierzyć przestrzeń, którą mi zostawił nieznany przypadek. Zdaje się, że, dzięki niedbalstwu z jakiem rzucono nas na kupę, dwa trupy skrzyżowały się nademną jak dwie karty wsparte o siebie przez dziecko, które układa domki.
Rozpatrując się spiesznie w położeniu, bo nie było czasu na zabawę, spotkałem na szczęście ramię, które nie trzymało się niczego, ramię herkulesowe! grubą kość, której winien byłem ocalenie. Bez tej niespdziewanej pomocy, byłbym zgubiony! Ale, z wściekłością którą pan pojmuje, zacząłem ryć się przez trupy które mnie dzieliły od warstwy ziemi z pewnością rzuconej na nas; powiadam na nas, tak jakby tam byli żywi! Pracowałem tęgo, proszę pana, skoro tu jestem! Ale nie wiem dzisiaj, w jaki sposób zdołałem przebić pokrywę mięsa, która tworzyła zaporę między życiem a mną. Powie pan, że miałem trzy ręce! Ta dźwignia, którą posługiwałem się zręcznie, dawała mi bądź co bądź trochę powietrza między trupami które usuwałem; starałem się oddychać oszczędnie. Wreszcie, ujrzałem światło dzienne, ale poprzez śnieg, słyszy pan! W tej chwili spostrzegłem, że mam rozciętą głowę. Na szczęście, moja krew, krew moich towarzyszy lub może okaleczona skóra mego konia, czy ja wiem co! krzepnąc, opatrzyła mnie jakby naturalnym plastrem. Mimo tej skorupy, zemdlałem, skoro czaszka moja zetknęła się ze śniegiem. Bądź jak bądź, odrobina ciepła, która mi pozostała, stopiła śnieg dokoła mnie; kiedym odzyskał przytomność, znalazłem się w małym otworze, przez który krzyczałem tak długo jak mogłem. Ale w tej chwili wstawało dopiero słońce, mało było tedy widoków aby mnie usłyszano. Czy byli już ludzie w polu? Wspinałem się, czyniąc z nóg sprężynę, której punktem oparcia byli umarli mający tęgie bary. Pojmuje pan, że to nie była chwila aby im mówić: Cześć nieszczęśliwej odwadze!
„Krótko mówiąc, napatrzywszy się długo z bólem — jeżeli to słowo może oddać mą wściekłość — długo, och, długo! jak te przeklęte Szwaby zmykały słysząc głos a nie widząc człowieka, doczekałem się uwolnienia. Uwolniła mnie kobiecina dość śmiała lub dość ciekawa aby się zbliżyć do mej głowy, która wyrosła w jej oczach z ziemi niby grzyb. Poszła po męża i we dwoje przenieśli mnie do swej lepianki. Zdaje się że tam nastąpił nawrót katalepsji (niech pan daruje to wyrażenie, określam niem stan, o którym nie mam żadnego pojęcia, ale sądzę, z relacji moich gospodarzy, że podobny jest do tej choroby). Leżałem tam pół roku między życiem a śmiercię, nie mówiąc wcale lub bredząc. Wreszcie, moi gospodarze umieścili mnie w szpitalu w Heilsbergu. Rozumie pan, że wyszedłem z owej czeluści nagi jak mnie matka porodziła, tak iż w pół roku potem, kiedy, pewnego pięknego poranka, przypomniałem sobie że jestem pułkownik Chabert, i kiedy, odzyskując świadomość, chciałem uzyskać od pielęgniarki więcej względów niż ich użyczała biednemu przybłędzie, towarzysze szpitalni zaczęli się ze mnie śmiać. Szczęściem dla mnie, chirurg zaręczył, przez ambicję, za moje wyleczenie: tem samem zainteresował się swoim chorym. Kiedy mu zacząłem rozsądnie mówić o swem dawnem życiu, zacny człowiek, nazwiskiem Sparchman, kazał stwierdzić, wedle form prawnych jego kraju, cudowny sposób w jaki wydostałem się z trupiego dołu, dzień i godzinę w której mnie odnalazła moja dobrodziejka i jej mąż, rodzaj i dokładne umiejscowienie ran, dołączając do tych protokółów opis mej osoby.
„Otóż, proszę pana, nie mam ani tych ważnych papierów, ani oświadczenia jakie złożyłem u rejenta w Heilsbergu celem ustalenia mej tożsamości! Od dnia, w którym wygnały mnie stamtąd wypadki wojenne, błądziłem wciąż jak włóczęga, żebrząc chleba, traktowany jak warjat kiedym opowiadał swą przygodę, nie znalazłszy ani nie zarobiwszy grosza aby się wystarać o te akty które mogły dowieść moich słów i wrócić mi społeczne prawo bytu. Często cierpienia moje zatrzymywały mnie całe miesiące po miasteczkach, gdzie użyczano opieki choremu Francuzowi, ale śmiano mu się w nos, kiedy twierdził że jest pułkownikiem Chabert. Długi czas te śmiechy, te powątpiewania, wprawiały mnie we wściekłość, która mi zaszkodziła i która sprawiła że mnie zamknięto w domu obłąkanych w Stutgardzie. W istocie, słuchając mego opowiadania, może pan osądzić, że dość w niem było wystarczających racji aby przymknąć człowieka! Po dwóch latach zamknięcia, które musiałem wycierpieć, słysząc tysiąc razy jak moi stróże mówili: „A, to ten biedny człowiek, któremu się zdaje że jest pułkownikiem Chabert!“ na co ludzie odpowiadali: „Biedny człowiek!“ przekonałem się o niemożliwości własnej przygody. Stałem się smutny, zrezygnowany, spokojny, i wyrzekłem się tożsamości z pułkownikiem Chabert, aby się wydostać z więzienia i wrócić do Francji. Och, panie, ujrzeć znów Paryż! To było upojenie, którego nic...
Nie dokończywszy, pułkownik Chabert popadł w głęboką zadumę, którą Derville uszanował.
— Zatem pewnego pięknego dnia, ciągnął klient, na wiosnę, dano mi wolność i dziesięć talarów, pod pozorem że mówię rozsądnie o wszystkiem i że nie twierdzę już iż jestem pułkownik Chabert. Na honor, w owej epoce, i jeszcze chwilami dzisiaj, moje nazwisko mi obrzydło. Chciałbym nie być sobą. Świadomość moich praw mnie zabija. Gdyby moja choroba odjęła mi całą pamięć minionej egzystencji, byłbym szczęśliwy! Byłbym wrócił do służby pod jakiemkolwiek nazwiskiem, i kto wie? zostałbym może feldmarszałkiem w Austrji albo w Rosji.
— Doprawdy, rzekł adwokat, w głowie mi się mięsza, kiedy pana słucham. Zdaje mi się, że śnię. Jeśli łaska, przerwijmy na chwilę.
— Jest pan, rzekł melancholijnie pułkownik, jedyną osobą, która mnie tak cierpliwie wysłuchała. Żaden prawnik nie chciał wyłożyć dziesięciu napoleonów na sprowadzenie z Niemiec aktów potrzebnych na rozpoczęcie mego procesu...
— Co za procesu? rzekł adwokat, który zapomniał o bolesnej sytuacji swego klienta, słysząc opowieść o jego minionych medalach.
— Ależ panie, czyż hrabina Ferraud nie jest moją żoną? Ma trzydzieści tysięcy funtów renty które należą do mnie, i nie chce mi dać ani szeląga. Kiedy mówię te rzeczy adwokatom, ludziom rozsądnym, kiedy proponuję, ja, żebrak, wytoczenie procesu hrabiemu i hrabinie, kiedy powstaję, ja, nieboszczyk, przeciw aktowi śmierci, przeciw aktowi małżeństwa i aktom urodzin, pozbywają się mnie, zależnie od swego charakeru, bądź to z ową zdawkową uprzejmością, którą panowie umiecie przybrać aby się uwolnić od nieszczęśliwego, bądź też brutalnie, jak ludzie którym się zdaje że mają do czynienia z intrygantem lub warjatem. Byłem zagrzebany pod trupami, ale obecnie jestem zagrzebany pod żywymi, pod aktami, pod faktami, pod całem społeczeństwem, które chce mnie wepchnąć z powrotem pod ziemię!
— Proszę, zechce pan mówić dalej, rzekł adwokat.
— Zechce pan, wykrzyknął nieszczęśliwy starzec ujmując ręce młodego człowieka, oto pierwsze uprzejme słowo, jakie słyszę od czasu...
Pułkownik rozpłakał się. Wdzięczność dławiła jego głos. Ta przejmująca i niewysłowiona wymowa, która tkwi w spojrzeniu, geście, milczeniu nawet, do reszty przekonała Derville‘a i wzruszyła go.
— Niech pan posłucha, rzekł do klienta, wygrałem dziś wieczór trzysta franków, mogę obrócić połowę tej sumy na to aby stworzyć szczęście człowieka. Rozpocznę poszukiwania i kroki aby się wystarać panu o potrzebne akty; do ich przybycia będę panu dawał pięć franków dziennie. Jeśli pan jest pułkownikiem Chabert, wybaczy pan szczupłość tej pożyczki młodemu człowiekowi na dorobku. Proszę, niech pan mówi dalej.
Rzekomy pułkownik stał chwilę nieruchomy i zdumiony: bezgraniczne nieszczęście zniszczyło zapewne jego wiarę. Jeśli uganiał się za swą sławą wojskową, za swym majątkiem, za sobą samym, to może z pobudek owego niewytłumaczonego uczucia, tkwiącego w sercu ludzi, któremu zawdzięczamy dociekania alchemików, namiętność sławy, odkrycia astronomiczne, fizyczne, wszystko co pcha człowieka do spotęgowania swego istnienia przez pomnożenie go faktami lub ideami. Ego, ja, było w jego pojęciu już tylko drugorzędnym przedmiotem, jak ambicja lub rozkosz wygranej stają się droższe zakładającemu się niż przedmiot zakładu. Słowa młodego adwokata były jak cud dla tego człowieka odtrącanego dziesięć lat przez żonę, przez trybunały, przez całe społeczeństwo. Znaleźć u adwokata owych dziesięć sztuk złota, odmawianych mu tak długo, przez tyle osób i na tyle sposobów! Pułkownik podobny był do owej damy, która, mając gorączkę przez piętnaście lat, sądziła że wpadła w nową chorobę w dniu w którym ozdrowiała. Są szczęścia, w które się już nie wierzy; skoro się zdarzą, są jak piorun, walą człowieka z nóg. Toteż wdzięczność nieboraka była zbyt żywa aby ją mógł wyrazić. Wydałaby się zimna ludziom powierzchownym, ale Derville odgadł całą uczciwość w tem osłupieniu. Szalbierz byłby znalazł głos.
— Gdzie ja byłem? rzekł pułkownik z naiwnością dziecka lub żołnierza, bo często jest dziecko w prawdziwym żołnierzu, a prawie zawsze żołnierz w dziecku, zwłaszcza we Francji.
— W Stutgardzie. Wyszedł pan z więzienia, odparł adwokat.
— Zna pan moją żonę? spytał pułkownik.
— Tak, odparł Derville skłaniając głowę.
— Jaka ona jest?
— Zawsze urocza.
Starzec uczynił gest, jakgdyby pożerał jakąś tajemną zgryzotę z ową poważną i uroczystą rezygnacją, która charakteryzuje ludzi doświadczonych we krwi i ogniu bitew.
— Panie, rzekł z odcieniem wesołości; oddychał bowiem biedny pułkownik, wstał po raz drugi z grobu, przebił warstwę śniegu trudniejszą do stopienia niż ta która niegdyś mroziła mu głowę, i wdechał powietrze tak jakby opuszczał więzienie. Panie, rzekł, gdybym był ładnym chłopcem, żadne z moich nieszczęść nie byłoby mi się zdarzyło. Kobiety wierzą ludziom którzy szpikują słowa westchnieniami miłości. Wówczas drepcą, biegają, stają na głowie, intrygują, świadczą, poruszą piekło dla tego który im się podoba.
Jakim cudem zdołałbym zainteresować kobietę? Miałem twarz nieboszczyka, byłem ubrany jak oberwaniec, podobniejszy byłem do Eskimosa niż do Francuza, ja, który niegdyś uchodziłem za najładniejszego lalusia w r. 1799! ja, Chabert, hrabia Cesarstwa!
„Zatem, w dniu w którym rzucono mnie na bruk jak psa, spotkałem kwatermistrza, o którym panu mówiłem. Kamrat nazywał się Boutin. Ten nieborak i ja, to była razem najładniejsza para szkap jaką kiedy widziałem; spotkałem go na przechadzce, ja go poznałem, ale on nie mógł zgadnąć kto ja jestem. Poszliśmy razem do szynku. Tam, kiedy wymieniłem swoje nazwisko, gęba Boutina rozwarła się w szerokim śmiechu nakształt pękającego moździerza. Ta wesołość, proszę pana, to był jeden z moich największych bólów w życiu. Mówiła mi bez ogródek o zmianach jakie zaszły we mnie! Byłem tedy nie do poznania, nawet dla najskromniejszego i najwdzięczniejszego z moich przyjaciół! Niegdyś ocaliłem Boutinowi życie, ale to był tylko rewanż. Nie powiem panu, w jaki sposób oddał mi tę przysługę. Recz działa się we Włoszech, w Rawennie. Dom, w którym Boutin ocalił mnie od pchnięcia sztyletem, to nie był dom bardzo przyzwoity. W owej epoce nie byłem pułkownikiem, byłem prostym kawalerzystą jak Boutin. Na szczęście, ta historja miała szczegóły, które mogliśmy znać tylko my dwaj; kiedy mu je przypomniałem, niedowiarstwo jego osłabło. Następnie, opowiedziałem mu koleje swego dziwnego życia. Mimo że oczy moje, głos mój, były, jak mówił, znacznie zmienione, mimo że nie miałem już ani włosów, ani zębów, ani brwi, że byłem biały jak albinos, po tysiącu pytań, na które odpowiedziałem zwycięsko, poznał wreszcie w żebraku swego pułkownika. Opowiedział mi swoje przygody, były nie mniej niezwykłe od moich: wracał z krańców Chin, kędy chciał się przedostać uciekłszy z Syberji. Opowiedział mi klęskę rosyjską i pierwszą abdykację Napoleona. Ta wiadomość była z tych, które mi sprawiły najwięcej bólu! Byliśmy niby dwa ciekawe szczątki toczone po globie, jak się toczą w Oceanie kamyki niesione burzą od brzegu do brzegu. We dwóch widzieliśmy Egipt, Syrję, Hiszpanję, Rosję, Holandję, Niemcy, Włochy, Dalmację, Anglję, Chiny, Tartarję, Syberję, brakło nam jedynie Indyj i Ameryki! Wreszcie, lepiej odemnie władający nogami Boutin podjął się iść najszybciej jak zdoła do Paryża, powiadomić moją żonę o moim losie. Napisałem do pani Chabert bardzo szczegółowy list. Był to już czwarty, proszę pana! Gdybym miał krewnych, wszystko to nie byłoby się może trafiło; ale, muszę panu wyznać, jestem podrzutek, żołnierz, który za ojcowiznę miał tylko swoje męstwo, za rodzinę cały świat, za ojczyznę Francję, za opiekuna Boga.
„Źle mówię! miałem ojca, Cesarza! Och gdyby on żył, kochany człowiek, i gdyby ujrzał swego Chaberta, jak mnie nazywał, w podobnym stanie: ależ byłby wpadł w furję! Cóż pan chce, nasze słońce zaszło, zimno jest nam wszystkim. Ostatecznie, wypadki polityczne mogły usprawiedliwić milczenie żony!
„Boutin ruszył w drogę. On był szczęśliwy! Miał dwa białe niedźwiedzie, wspaniale tresowane, z których żył. Nie mogłem mu towarzyszyć: cierpienia moje nie pozwalały mi na odbywanie długich marszów. Płakałem, proszę pana, kiedyśmy się żegnali; towarzyszyłem mu tak długo, jak tylko stan mój pozwalał mi dotrzymać kroku niedźwiedziom i jemu. W Karlsruhe miałem napad newralgji w głowie, leżałem sześć tygodni na słomie w oberży! Nie skończyłbym, proszę pana, gdyby mi trzeba było opowiadać niedole swego żebraczego życia. Ale cierpienia moralne, przy których bledną cierpienia fizyczne, budzą mniej współczucia, bo się ich nie widzi. Przypominam sobie, że płakałem przed hotelem w Strassburgu, gdzie wydałem niegdyś bal, i gdzie nie dostałem nic, nawet kawałka chleba. Ustaliwszy z Boutinem drogę którą miałem iść, wstępowałem do każdego biura pocztowego pytać czy niema dla mnie listu i pieniędzy. Zaszedłem aż do Paryża, nie znalazłszy nic. Ile rozpaczy trzeba mi było połknąć! „Boutin musiał umrzeć“, powiadałem sobie.
W istocie, nieborak padł pod Waterloo. Dowiedziałem się o jego śmierci później, przypadkiem. Jego poselstwo do mojej żony było zapewne daremne. Wreszcie wszedłem do Paryża równocześnie z Kozakami. Dla mnie była to boleść po boleści. Widząc Moskali we Francji, nie pamiętałem już że nie mam trzewików na nogach ani pieniędzy w kieszeni. Tak, panie, odzież moja w strzępach. W wilję przybycia, musiałem biwakować w lasach Claye. Chłód nocny przyprawił mnie najwidoczniej o atak jakiejś choroby, która mnie chwyciła, kiedy przechodziłem przez miasteczko Saint-Martin. Padłem prawie zemdlony w bramie handlarza żelazem. Kiedy się obudziłem, byłem w łóżku w szpitalu. Tam spędziłem miesiąc dość szczęśliwy. Niebawem wypuszczono mnie, byłem bez pieniędzy ale zdrów i na kochanym bruku Paryża. Z jaką radością i pośpiechem udałem się na ulicę Mont-Blanc, gdzie żona musiała mieszkać w moim pałacyku! Ba! ulica Mont-Blanc stała się ulicą Chaussée d’Antin. Nie ujrzałem już swego pałacyku, sprzedano go, zburzono. Spekulanci zbudowali kilka domów w moim ogrodzie.
Nie wiedząc, że żona wyszła ponownie zamąż za pana Ferraud, nie mogłem uzyskać żadnej informacji. Wreszcie udałem się do starego adwokata, który niegdyś prowadził moje sprawy. Poczciwiec umarł, odstąpiwszy klientelę młodemu następcy. Ten oznajmił mi, ku memu zdumieniu, o otwarciu spadku po mnie, o jego likwidacji, o małżeństwie mojej żony i o urodzeniu dwojga dzieci. Kiedym wyznał że jestem pułkownik Chabert, zaczął się śmiać tak szczerze, że opuściłem go nie rzekłszy nic. Moje zamknięcie w Stutgardzie nasunęło mi myśl o Charenton, postanowiłem być ostrożny. Zaczem, dowiedziawszy się gdzie mieszka żona, udałem się do jej pałacu z sercem pełnem nadziei. Wie pan, rzekł pułkownik z odruchem zdławionej wściekłości, nie przyjęto mnie kiedym się kazał oznajmić pod przybranem nazwiskiem, w dniu zaś gdy wziąłem moje własne, zabroniono mnie wpuszczać. Aby ujrzeć hrabinę wracającą z balu lub z teatru nad ranem, stałem całe noce przylepiony do ściany przybranem nazwiskiem, w dniu zaś gdy podałem swoje własne, zabromemi oczyma z szybkością błyskawicy: ledwie mogłem dojrzeć tę kobietę która jest moja, a która już nie należy do mnie. Och! od tego dnia żyłem dla zemsty, wykrzyknął starzec głucho prostując się w oczach Derville‘a. Ona wie że istnieję; otrzymała odemnie, od mego powrotu, dwa listy pisane własną ręką. Nie kocha mnie już! Ja, ja nie wiem, czy ją kocham, czy jej nienawidzę! pragnę jej i przeklinam ją na przemian. Winna mi jest swój los, szczęście, i ot, nie przesłała mi nawet najlżejszej pomocy! Chwilami nie wiem już, co się dzieje ze mną!
Na te słowa, stary żołnierz padł na krzesło i leżał jak martwy.
Derville milczał, wpatrując się w klienta.
— Sprawa jest poważna. Ale, przypuściwszy autentycznść dokumentów które mają się znajdować w Heilsbergu, nie jestem wcale przeświadczony abyśmy odrazu wygrali. Proces pójdzie przez trzy instancje. Trzeba się zastanowić spokojnie nad podobną sprawą, jest zupełnie wyjątkowa.
— Och, rzekł zimno pułkownik podnosząc dumnie głowę, jeśli padnę, potrafię umrzeć, ale w towarzystwie.
Tu, starzec zniknął. Oczy energicznego mężczyzny zabłysły rozpalone płomieniem żądzy i zemsty.
— Trzeba będzie może się układać, rzekł adwokat.
— Układać! powtórzył pułkownik Chabert. Czy ja żyję, czy umarłem?
— Mam nadzieję, rzekł adwokat, że pan będzie słuchał moich rad. Pańską sprawę będę uważał za własną. Przekona się pan niebawem o współczuciu, jakie mam dla pańskiego położenia, prawie bez przykładu w kronikach sądowych. Na razie, dam panu słówko do mego rejenta, który panu wypłaci, za pokwitowaniem, pięćdziesiąt franków co dziesięć dni. Nie byłoby właściwe, abyś pan tu przychodził po wsparcie. Jeśli pan jest pułkownikiem Chabert, nie powinieneś być na niczyjej łasce. Dam tym zaliczkom formę pożyczki.
Ma pan prawo do majątku, jest pan bogaty.
Ta ostatnia delikatność wycisnęła łzy starcowi. Derville wstał nagle, — nie było może przyjęte aby adwokat okazywał wzruszenie — udał się do gabinetu, skąd wyszedł z niezapieczętowanym listem, który oddał hrabiemu Chabert. Kiedy biedny człowiek wziął list, uczuł przez papier dwie sztuki złota.
— Czy zechce mi pan wyszczególnić akta, podać mi nazwę miasta, królestwa? rzekł adwokat.
Pułkownik podyktował wskazówki poprawiając ortografję miejscowości, następnie wziął kapelusz, popatrzył na Derville’a, podał mu drugą rękę, rękę zgrubiałą, i rzekł z prostotą: „Na honor, po Cesarzu, jest pan człowiekiem, któremu będę najwięcej winien. Jest pan chwat“.
Adwokat uderzył dłonią w dłoń pułkownika, odprowadził go na schody i poświecił mu.
— Boucard, rzekł Derville do dependenta, usłyszałem historję, która będzie mnie może kosztowała dwadzieścia pięć ludwików. Jeżeli mnie nabrano, nie będę żałował swoich pieniędzy, ujrzałem najtęższego aktora naszych czasów.
Kiedy pułkownik znalazł się pod latarnią, wydobył z listu dwie dwudziestofrankówki i popatrzył na nie chwilę w świetle. Pierwszy raz oglądał złoto od dziewięciu lat.
— Będę tedy mógł palić cygara, powiedział sobie.
Może w trzy miesiące po tej nocnej konsultacji, rejent mający wypłacać żołd, który adwokat wyznaczył swemu osobliwemu klientowi, zaszedł do Derville‘a, aby z mim pogadać o jakiejś ważnej sprawie. Na początek upomniał się o sześćset franków, danych staremu żołnierzowi.
— Bawisz się tedy w utrzymywanie dawnej armji? rzekł śmiejąc się rejent, nazwiskiem Crottat, młody człowiek który kupił kancelarję gdzie był pierwszym dependentem, gdy właściciel uciekł zostawiając straszliwe bankructwo[7].
— Dziękuję ci, mój drogi, odparł Derville, żeś, mi przypomniał tę sprawę. Moja filantropja nie posunie się poza dwadzieścia pięć ludwików; lękam się już, że padłem ofiarą mego patrjotyzmu.
W chwili gdy Derville domawiał tych słów, ujrzał na biurku papiery, które położył tam pierwszy dependent. Uderzyły go natychmiast pieczęcie podłużne, kwadratowe, trójkątne, czerwone, niebieskie, przyłożone na liście przez pocztę pruską, austrjacką, bawarską i francuską.
— A! rzekł śmiejąc się, oto rozwiązanie komedji, zaraz zobaczymy czym wpadł.
Wziął list i otworzył go, ale nie mógł nic wyczytać, pisany był po niemiecku.
— Boucard, idź sam, daj przetłumaczyć ten list i wracaj prędko, rzekł Derville uchylając drzwi i podając list dependentowi.
Rejent z Berlina, do którego się zwrócił adwokat, oznajmiał, ze akta, o których wysłanie proszono, nadejdą za kilka dni. Akta (powiadał) są zupełnie w porządku, najformalniej zalegalizowane. Prócz tego donosił, że prawie wszyscy świadkowie stwierdzonych protokularnie aktów żyją w Preussisch-Eylau; kobieta, której hrabia Chabert zawdzięcza życie, mieszka jeszcze na przedmieściu w Heilsberg.
— To zaczyna być poważne, wykrzyknął Derville kiedy Boucard wyłuszczył mu treść listu. Ale słuchaj-no, stary, dodał zwracając się do rejenta: będę potrzebował wskazówek, które muszą być w twojej kancelarji. Czy to nie u tego starego łajdaka Roguin....
— My mówimy biedny, nieszczęśliwy Roguin, wtrącił Crottat ze śmiechem.
— Czy to nie u tego nieszczęśliwego, który świeżo ukradł ośmiset tysięcy franków klientom i wtrącił kilka rodzin w nędzę, sporządzano likwidację spadku po Chabercie? Zdaje mi się, że coś podobnego widziałem w naszych aktach hrabiostwa Ferraud.
— Tak, odparł Crottat, byłem wówczas trzecim dependentem, przepisywałem te akta i wystudjowałem je dobrze. Róża Chapotel, małżonka i wdowa po Jacku Chabert, hrabi Cesarstwa, wielkim oficerze Legji Honorowej; pobrali się bez kontraktu, zatem we wspólności majątkowej. O ile mogę sobie przypomnieć, aktywa sięgały sześciuset tysięcy franków. Przed ślubem, hrabia Chabert zrobił testament na rzecz przytułków paryskich, którym przyznał ćwierć majątku posiadanego w chwili ewentualnego zgonu, skarb odziedziczył drugą ćwierć. Nastąpiła licytacja, sprzedaż i podział, adwokaci jechali ostro. W chwili likwidacji, potwór który władał wówczas Francją zwrócił osobnym dekretem część skarbową wdowie po pułkowniku.
— Zatem majątek osobisty hrabiego Chabert nie przekroczyłby trzystu tysięcy.
— Słusznie, mój stary! odparł Crottat. Wy, adwokaci, widzicie czasami bystro, mimo że wam zarzucają iż paczycie sobie zdrowy rozum robiąc z czarnego białe i naodwrót.
Hrabia Chabert, którego adres widniał na pokwitowaniu rejenta, mieszkał w dzielnicy Saint-Marceau, przy ulicy du Petit-Banquier, u starego kwatermistrza gwardji cesarskiej, który został handlarzem wiktuałów; nazywał się Vergniaud. Dotarłszy tam, Derville musiał się udać pieszo na poszukiwanie swego klienta; stangret wzdragał się zapuszczać w ulicę nie brukowaną, z koleinami zbyt głęboko wyjeżdżonemi dla kół kabrjoletu. Rozglądając się na wszystkie strony, adwokat znalazł wreszcie, tam gdzie ulica schodziła się z bulwarem, między dwoma mitrami zbudowanemi z szutru i gliny, dwa nędzne słupy kamienne, wyszczerbione przez wozy, mimo kawałków drzewa pomieszczonych dla ochrony. Słupy te podtrzymywały belkę pokrytą dachówkami, na której wypisane były czerwono słowa: Vergniaud, wiktóały. Na prawo od tego nazwiska widniały jajka, na lewo krowa, wszystko malowane biało. Brama była otwarta, jak z pewnością przez cały dzień. W głębi dość obszernego dziedzińca, wznosił się nawprost bramy dom, o ile wogóle to miano przystoi budzie, jednej z tych które sterczą na przedmieściach Paryża. Budy tej nie da się porównać z niczem, nawet z najlichszą wiejską chałupą, której posiada nędzę, nie mając jej poezji. W istocie, w polu, chata ma jeszcze ów wdzięk jaki jej dają czyste powietrze, zieloność, widok pól, pagórek, ścieżka, winnica, żywopłot, mech porastający strzechę, narzędzia rolnicze; ale w Paryżu nędza czerpie wyraz jedynie w swej ohydzie. Mimo że świeżo zbudowany, dom ten niemal się rozpadał. Żaden z materjałów nie był dlań przeznaczony; wszystko pochodziło z burzeń, które codzień odbywają się w Paryżu. Na okiennicy, sporządzonej z desek jakiegoś szyldu, Derville wyczytał: Magazyn nowości. Okna były każde inne, i dziwacznie umieszczone. Parter (jak się zdawało część mieszkalna domu) był z jednej strony dość wysoki, gdy z drugiej pokoje kryły się w ziemi wskutek wzniesienia gruntu. Między bramą a domem znajdowało się bajoro z gnojówką, dokąd spływała deszczówka i pomyje. Ściana, na której wspierało się to wątłe mieszkanie, mocniejsza widocznie od innych, strojna była klatkami, w których prawdziwe króliki mnożyły się obficie. Na prawo od bramy była obora, nad nią strych na paszę; między oborą a domem mleczarnia. Na lewo podwórze, stajnia i chlewek, którego daszek zrobiony był, jak i dach domu, z prostych desek pozbijanych i niedbale krytych trzciną. Jak wszystkie prawie miejsca gdzie się pitrasi wielki obiad pochłaniany codzień przez Paryż, dziedziniec, w który wszedł Derville, zdradzał ślady pośpiechu nałożonego przez przymus zdążenia na minutę. Wielkie powyginane cynowe bańka, w których przewozi się mleko, oraz garnki przeznaczone na śmietankę leżały porzucone przed mleczarnią wraz z płóciennemi szmatami. Dziurawe łachy służące do wycierania ich, bujały w słońcu na sznurkach przywiązanych do palików. Spokojny koń, którego rasę zmonopolizowali mleczarze, odszedł o kilka kroków i stał pod stajnią, której drzwi były zamknięte. Koza szczypała nędzne i zakurzone wino, strojące żółtą i odrapaną ścianę. Kot przycupnął pod garnkami ze śmietanką i lizał je. Kury, wystraszone przybyciem Derville’a, pierzchły z krzykiem, a pies podwórzowy zaszczekał.
— Człowiek, który rozstrzygnął zwycięstwo pod Eylau, miałby być tutaj! rzekł sobie Derville, obejmując jednym rzutem oka całość tego plugawego widoku.
Dom pozostał pod opieką trzech urwisów. Jeden, wdrapawszy się na wózek naładowany paszą, rzucał kamienie w komin sąsiedniego domu, w nadziei że wpadną do garnków. Drugi próbował zwabić świnię na deskę z wozu dotykającą ziemi, gdy trzeci, uczepiony drugiego końca, czekał by świnią weszła na nią aby ją unieść w górę przeważając deskę. Kiedy Derville spytał, czy tu mieszka pan Chabert, żaden nie odpowiedział; wszyscy trzej patrzyli nań sprytnym i tępym wzrokiem, jeżeli wolno jest łączyć te dwa przymiotniki. Derville powtórzył pytanie bez skutku. Zniecierpliwiony drwiącą miną smyków, zaczął im wesoło wymyślać, ot, jak młody człowiek dzieciom: urwisy odpowiedziały brutalnym śmiechem. Derville rozgniewał się. Pułkownik, który go usłyszał, wyszedł z izdebki obok mleczami i ukazał się w progu z nie wysłowioną żołnierską flegmą. W ustach miał prostą glinianą fajeczkę. Podniósł daszek straszliwie zatłuszczonego kaszkietu, spostrzegł Derville’a i przebył gnojówkę, aby szybciej dotrzeć do swego dobroczyńcy, krzycząc przyjaźnie do urwisów: „Cicho tam w szeregach!“ Dzieci umilkły natychmiast, z uszanowaniem świadczącem o wpływie, jaki miał na nie stary żołnierz.
— Czemu pan do mnie nie napisał, rzekł do Derville‘a. Niech pan idzie koło obory! O, tędy, ścieżka jest brukowana, wykrzyknął widząc wahanie adwokata, który nie miał ochoty zamoczyć nóg w gnojówce.
Skacząc z kamienia na kamień, Derville dotarł do drzwi z których wyszedł pułkownik. Chabert zdawał się bardzo nierad, że musi go przyjąć w pokoju który zajmował. W istocie, Derville ujrzał tam jedno krzesło. Łóżkiem pułkownika było kilka wiązek słomy, na których gospodyni rozciągnęła strzępy owych starych dywanów, zebranych licho wie gdzie, któremi mleczarki wyścielają ławki w swoich wózkach. Podłoga była poprostu ubitą gliną. Mury okwitłe saletrą, zielonkawe i popękane, ziały taką wilgocią, że ściana, przy której sypiał pułkownik, była obita trzcinową matą. Wieczny surdut z pelerynką wisiał na gwoździu. Dwie liche pary butów leżały w kącie. Ani śladu bielizny. Na zbutwiałym stole, Biuletyny Wielkiej Armji, w przedruku Planchera, leżały otwarte; stanowiły widocznie lekturę pułkownika, którego fizjognomja była spokojna i pogodna wśród całej tej nędzy. Wizyta u Derville’a jakgdyby odmieniła wyraz jego twarzy, na której adwokat odnalazł ślad szczęśliwej myśli, osobliwy błysk zbudzony nadzieją.
— Czy fajka panu nie przeszkadza? rzekł podając adwokatowi wytłoczone krzesło.
— Ale, pułkowniku, pan tu fatalnie mieszka.
Zdanie to nasunęła Derville‘owi wrodzona nieufność adwokatów, oraz żałosne doświadczenie, nabyte w tajemnych dramatach, których bywają świadkami.
— Oto, myślał sobie, człowiek, który obrócił moje pieniądze na zaspokojenie trzech cnót teologicznych żołnierza: gra, wino i kobiety!
— To prawda, proszę pana, nie błyszczymy tu zbytkiem. Jestto biwak osłodzony przyjaźnią, ale... Tu żołnierz objął prawnika głębokiem spojrzeniem. Ale nikomu nie zrobiłem krzywdy, nie zaparłem się nigdy nikogo, i śpię spokojnie.
Adwokat pomyślał, że nie byłoby delikatnie żądać od klienta rachunku z sum które mu zaliczył, poprzestał tedy na uwadze: — Czemu pan nie wolał się przenieść do Paryża, gdzie mógłby pan żyć równie tanio jak tutaj, a gdzie byłoby panu wygodniej?
— Ależ, rzekł pułkownik, ci dzielni ludzie, u których jestem, przygarnęli mnie, żywili mnie gratis od roku, jak było ich opuścić w chwili gdy miałem trochę pieniędzy? Przytem ojciec tych trzech urwisów, to stary egipcjanin...
— Jakto egipcjanin?
— Nazywamy tak wiarusów, ocalałych z wyprawy egipskiej, w której też brałem udział. Nietylko ci wszyscy, którzy wrócili stamtąd, są potrosze braćmi, ale Vergniaud był wówczas w moim pułku, dzieliliśmy z sobą wodę w pustyni. Wreszcie nie skończyłem jeszcze uczyć czytać jego szkrabów.
— Mógłby pana lepiej pomieścić za pańskie pieniądze.
— Ba, odparł pułkownik, dzieci sypiają tak jak ja, na słomie! Żona i on nie mają lepszego łóżka, oni są bardzo biedni, widzi pan? wzięli interes ponad ich siły. Ale, jeśli odzyskam majątek!... Co tam zresztą gadać!
— Pułkowniku, mam otrzymać jutro lub pojutrze pańskie akta z Heilsbergu. Pańska oswobodzicielka żyje jeszcze!
— Przeklęte pieniądze! Licho nadało że ich nie mam! wykrzyknął rzucając fajkę o ziemię.
Fajka opalona jest cenna dla palacza, ale gest ten był tak naturalny, odruch tak szlachetny, że wszyscy palacze — nawet sama Dystrybucja — przebaczyliby tę zbrodnię obrazy tytoniu. Aniołowie zebraliby może szczątki tej fajki.
— Pułkowniku, sprawa pańska jest nader skomplikowana, rzekł Derville wychodząc z pokoju i przechadzając się na słońcu pod domem.
— Mnie się wydaje, rzekł żołnierz, niezmiernie prosta. Uważano mnie za umarłego, jestem z powrotem, oddajcie mi żonę i majątek, dajcie mi stopień generała do którego mam prawo, bo zostałem pułkownikiem gwardji cesarskiej w wilję bitwy pod Eylau.
— Tak rzeczy nie idą w świecie sądowym, odparł Derville. Niech pan posłucha. Jest pan hrabią Chabert, wierzę chętnie, ale chodzi o to żeby tego dowieść prawnie ludziom, którzy mają interes w tem aby przeczyć pańskiemu istnieniu. Tak więc, akta pańskie będą zakwestjonowane. Ta dyskusja pociągnie za sobą dziesięć albo dwanaście wstępnych dochodzeń. Wszystkie pójdą w drodze apelacji aż do najwyższego trybunału i będą przedmiotem dziesięciu kosztownych procesów, które będą się wlekły, choćbym je najenergiczniej prowadził. Pańscy przeciwnicy zażądają śledztwa, od którego nie będziemy mogli się uchylić i które będzie może wymagało wysłania komisji śledczej do Prus. Ale przypuśćmy najlepszy wynik: przypuśćmy, że sądy uznają pana rychło za pułkownika Chabert. Czy my wiemy, w jaki sposób zostanie rozstrzygnięta kwestja, wynikająca z niezawinionego dwumęstwa popełnionego przez hrabinę Ferraud? W pańskim wypadku, kwestja prawna znajduje się poza ramą kodeksu i może być sądzona przez sędziów jedynie wedle sumienia, jak czyni sąd przysięgłych w niezwykłych konfliktach społecznych. Otóż, pan, ze swego małżeństwa, nie masz dzieci, a hrabia Ferraud ma ich dwoje, sędziowie mogą tedy unicestwić — małżeństwo, w którem istnieją jedynie słabsze węzły, na korzyść małżeństwa w którem są silniejsze, z chwilą gdy ci, co je zawarli, działali w dobrej wierze. Czy to będzie ładna rola, w pańskim wieku i w danych okolicznościach, domagać się gwałtem żony, która pana już nie kocha? Będzie pan miał przeciw sobie własną żonę i jej męża, dwie znaczne osoby, które będą wpływać na trybunały. Proces tedy może się wlec. Będzie pan miał czas się zestarzeć w najdotkliwszych zgryzotach.
— A mój majątek?
— Pan sądzi tedy, że pan ma wielki majątek?
— Czyż nie miałem trzydziestu tysięcy renty?
— Mój drogi pułkowniku, zrobiłeś pan, w roku 1799, przed swojem małżeństwem, testament, który oddawał ćwierć majątku szpitalom.
— Prawda.
— Zatem, skoro pana uważano za umarłego, czy nie trzeba było przystąpić do inwentarza, do likwidacji, aby dać tę czwartą część szpitalom? Pańska żona nie czyniła sobie skrupułu z oszukaniem biedaków. Inwentarz, w którym z pewnością nie kwapiła się deklarować gotowizny, klejnotów, w którym ruchomości oszacowano na trzecia część prawdziwej wartości, bądź to aby jej iść na rękę, bądź aby zapłacić mniejszy podatek spadkowy, a także dla tego że komisarz szacunkowy odpowiedzialny jest za swe oszacowanie, inwentarz tedy ustalono na sześćset tysięcy. Wdowa miała prawo do połowy. Wszystko sprzedano i wszystko ona odkupiła, zyskując na wszystkiem, a przytułki dostały swoich siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Następnie, ponieważ skarb dziedziczył po panu (ile że pan nie wymienił żony w testamencie), Cesarz osobnym dekretem przekazał pańskiej wdowie część przypadającą skarbowi państwa. A teraz, do czego masz prawo? tylko do trzystu tysięcy po odciągnięciu kosztów.
— I pan to nazywasz sprawiedliwością? rzekł pułkownik osłupiały.
— Ależ, oczywiście...
— Ładna sprawiedliwość.
— Taka jest, drogi pułkowniku. Widzi pan, że to, co panu się wydawało łatwe, nie jest łatwe. Pani Ferraud może nawet chcieć zachować część którą jej dał Cesarz.
— Ależ ona nie była wdową, dekret jest nieważny...
— Zgoda. Ale o wszystko można się prawować. Niech mnie pan posłucha. W tych okolicznościach, sądzę że ugoda byłaby, i dla pana i dla niej, najlepszem rozwiązanem. Pan zyskasz na tem majątek znaczniejszy niż ten do którego miałbyś prawo.
— Toby znaczyło sprzedać swoją żonę!
— Z dwudziestoma czterema tysiącami franków renty i pozycją, znajdzie pan kobiety, które panu lepiej się nadadzą niż własna zona i które panu dadzą więcej szczęścia. Zamierzam dziś udać się do hrabiny Ferraud, aby wybadać grunt; ale nie chciałem uczynić tego kroku nie uprzedziwszy pana.
— Chodźmy razem.
— Tak jak pan wygląda? rzekł adwokat. Nie, pułkowniku, nie. Mógłby pan tam całkowicie przegrać swój proces...
— Czy mój proces jest do wygrania?
— Na wszystkich punktach, odparł Derville. Ale, drogi pułkowniku, pan nie bierze w rachubę jednej rzeczy. Ja nie jestem bogaty, nie spłaciłem jeszcze swojej kancelarji. Jeżeli trybunały przyznaj? panu prowizję, to znaczy zaliczkę na rachunek pańskiego majątku, nie przyznają ci jej wprzód, aż kiedy cię uznają hrabią Chabert, wielkim oficerem Legji Honorowej.
— Prawda, to ja jestem wielkim oficerem Legji Honorowej, nie myślałem już o tem, rzekł naiwnie.
— A więc, aż do tej pory, ciągnął Derville, czyż nie trzeba się procesować, płacić adwokatów, ponosić koszta sądowe, smarować łapę woźnym, no i żyć? Koszta wstępnych instancyj wyniosą, tak na oko, dwanaście do piętnastu tysięcy franków. Ja ich nie mam, jestem wyczerpany olbrzymiemi procentami, które płacę temu[8] kto mi pożyczył pieniędzy na kupno kancelarji. A pan? skąd je pan weźmie?
Grube łzy spłynęły ze zmęczonych oczu biednego żołnierza i potoczyły się po zmarszczonych licach. Na widok tych trudności stracił odwagę. Ustrój społeczny i sądowy ciężyły mu na piersiach jak zmora.
— Pójdę, wykrzyknął, pod kolumnę na placu, Vendôme i będę krzyczał: „Ja jestem pułkownik Chabert, który rozbił czworobok Moskali pod Eylau!“ Ten posąg z bronzu mnie pozna!
— I ani chybi, zamkną pana w Gharenton.
Na to straszliwe miano podniecenie żołnierza opadło.
— Czy nie byłoby dla mnie jakich widoków w mimisterjum wojny?
— Mimisterjum! rzekł Derville. Idź pan tam, ale mając w doskonałym porządku wyrok sądowy obalający akt pańskiego zgonu. Rząd radby schować pod ziemię niedobitków Cesarstwa.
Pułkownik stał jakiś czas osłupiały, nieruchomy, patrząc a nie widząc, pogrążony w rozpaczy bez dna. Sprawiedliwość wojskowa jest szczera, szybka, rozstrzyga na sposób turecki i sądzi prawie zawsze dobrze; ta sprawiedliwość, to była jedyna jaką znał Chabert. Widząc labirynt trudności, w który trzeba się było zapuścić, widząc ile trzeba pieniędzy aby go przebyć, biedny żołnierz otrzymał śmiertelny cios w ową swoistą ludzką władzę, która nazywa się wolą. Wydało mu się niemożliwe żyć pieniając się; tysiąc razy prostsze było dlań zostać biednym, żebrakiem, wstąpić jako prosty kawalerzysta do wojska, jeśli jaki pułk go zechce. Cierpienia moralne i fizyczne podkopały już jego organizm. Miał zaród jednej z owych chorób, dla których medycyna nie ma nazwy, których siedziba jest do pewnego stopnia zmienna, jak system nerwowy, najbardziej ze wszystkich organów podlegający działaniu choroby, którą trzebaby nazwać spleenem nieszczęścia. Mimo że ta choroba, niewidoczna ale rzeczywista, była już bardzo ciężka, była jeszcze do uleczenia przez szczęśliwy obrót wypadków. Aby zniszczyć zupełnie ten silny organizm, wystarczało nowej przeszkody, jakiegoś nieprzewidzianego faktu któryby skruszył te zwątlałe sprężyny i spowodował owe niepojęte, połowiczne akty, obserwowane przez fizjologów u istot zniszczonych zgryzotą.
Spostrzegając objawy głębokiego przygnębienia u swego kljenta, Derville rzekł: — Niech pan będzie dobrej myśli, rezultat może być dla pana tylko pomyślny. Jedynie niech pan rozważy, czy pan może mi użyczyć całego swego zaufania i przyjąć ślepo wynik, który będę uważał za najlepszy.
— Niech pan robi jak pan chce, rzekł Chabert.
— Tak, ale czy zdaje się pan na mnie jak człowiek, który idzie na śmierć?
— Czyż nie trzeba mi będzie zostać bez praw, bez nazwiska? Czy to jest do zniesienia?
— Ja tego tak nie rozumiem, odparł adwokat. Będziemy się starali polubownie o wyrok, któryby unieważnił pański akt zgonu i pańskie małżeństwo, tak abyś pan odzyskał swoje prawa. Będzie pan nawrt, dzięki stosunkom hrabiego Ferraud, wciągnięty na listę armji jako generał, i otrzyma pan z pewnością pensję.
— Dobrze więc! odparł Chabert, zdaję się na pana.
— Przyślę panu pełnomocnictwo do podpisu, rzekł Derville. Żegnam pana tymczasem, dobrej otuchy! Jeśli panu będzie trzeba pieniędzy, licz pan na mnie.
Chabert uścisnął gorąco rękę Derville’a i stał oparty o ścianę nie mając siły odprowadzić go inaczej jak tylko oczami. Jak wszyscy ludzie słabo orjentujący się w sprawach sądowych, czuł lęk przed tą niewidzialną walką. W czasie owej narady, wysunęła się kilka razy z za bramy twarz człowieka czatującego na wyjście Derville’a; jakoż człowiek ten przystąpił do adwokata, skoro ów wyszedł. Był to starzec w niebieskiej kurcie, w białej marszczonej bluzie podobnej do bluzy piwowara, w futrzanej czapce. Twarz jego była ciemna, poorana, pomarszczona, ale zaczerwieniona na policzkach od nadmiernej pracy oraz ogorzała od powietrza.
— Daruje pan, rzekł do Derville’a zatrzymując go, że pozwalam sobie pana zagadnąć, ale domyśliłem się, widząc pana, ze pan jest przyjacielem naszego generała.
— No i co, rzekł Derville, w czem on pana obchodzi? Ale kto pan jest? dodał nieufny adwokat.
— Ludwik Vergniaud, odparł. I chciałbym panu powiedzieć dwa słowa.
— To pan pomieścił hrabiego Chabert w ten sposób?
— Przepraszam łaski pana, on ma najpiękniejszy pokój. Byłbym mu oddał własny, gdybym miał tylko jeden. Poszedłbym spać do stajni. Człowiek, który wycierpiał tyle co on, który uczy czytać moich smyków, generał, egipcjanin, pierwszy porucznik pod którym służyłem, jeszczeby też?... Wcale nie, on ma najlepsze pomieszczenie. Podzieliłem z nim co miałem. Na nieszczęście, to nie było dużo: chleb, mleko, jajka; na wojnie jak na wojnie! Z serca. Ale on nam zrobił despekt.
— On?
— Tak proszę pana, despekt co się zowie. Podjąłem zadanie nad siły, on to widział; to mu robiło przykrość, i uparł się czyścić mi konia! Ja mu powiadam: „Ależ, generale! — Ba, powiada, nie chcę tak siedzieć z założonemi rękami, a z czyszczeniem koni mamy się oddawna“. Wystawiłem tedy weksle na spłatę mojej obórki niejakiemu Grados... Czy go pan zna?
— Ależ, moi drodzy, ja nie mam czasu was słuchać. Powiedzcie mi tylko, w jaki sposób pułkownik zrobił wam despekt?
— Zrobił despekt, proszę pana, tak jak nazywam się Vergniaud; moja stara aż płakała z tego. Dowiedział się od sąsiadów, że nie mamy ani grosza. Nic nie mówiąc, stary wiarus zebrał wszystko co mu pan dawał, zaczaił się na ten weksel i wykupił go. Ta chytrość! A ja i moja żona wiedzieliśmy że on nie ma tytoniu, biedny stary, i że się obchodzi smakiem. Och! teraz co rano ma cygaro! raczejbym się zaprzedał... Tak, mieliśmy zgryzotę. Zatem, chcieliśmy panu proponować, niby że on nam powiedział że pan jest zacności człowiek, żeby nam pan pożyczył sto talarów, z gwarancją na naszym interesie, abyśmy mu sprawili ubranie, abyśmy mu urządzili pokój. On myślał, że nas spłacił, prawda? Otóż nie, właśnie że nas obdłużył i sprawił nam zgryzotę! Nie powinien nam był robić tego despektu. Sprawił nam zgryzotę, i to przyjaciołom! Słowo uczciwego człowieka, jakem Ludwik Vergniaud, raczejbym się zaprzedał, niżbym miał panu nie oddać tych pieniędzy...
Derville popatrzał na handlarza wiktuałów, cofnął się o kilka kroków aby ujrzeć jeszcze raz dom, podwórze, gnojówkę, oborę, króliki, dzieci.
— Na honor, zdaje mi się, że jedną z właściwości cnoty jest to, że nie jest kapitalistką, powiedział sobie. Dobrze, dostaniesz, stary, swoich sto talarów, i więcej nawet. Ale to nie ja ci je dam, pułkownik będzie dość bogaty aby ci dopomóc, a ja nie chcę mu odbierać tej przyjemności.
— Czy to rychło będzie?
— Ależ tak.
— Mój Boże, jaka moja stara będzie kontenta!
I ogorzała twarz mleczarza rozpromieniła się.
— A teraz, rzekł do siebie Derville siadając do kabrjoletu, udajmy się do przeciwnika. Nie zdradzajmy naszej gry, starajmy się poznać jego karty i wygrać partję od jednego zamachu. Trzebaby ją przerazić. To kobieta. Czego najbardziej zlęknie się kobieta? Ależ kobietę przeraża jedynie...
Zaczął rozważać położenie hrabiny i popadł w ową zadumę, jakiej oddają się wielcy politycy tworząc swoje plany, starając się przejrzeć tajemnicę nieprzyjacielskich gabinetów. Czyż adwokaci to nie są poniekąd mężowie Stanu, dźwigający interesy prywatne? Rzut oka na położenie hrabiego Ferraud i jego żony jest tu potrzebny aby objaśnić instynkt adwokata.
Hrabia Ferraud był synem dawnego rajcy parlamentu paryskiego, który wyemigrował za Terroru i który, ocaliwszy głowę, stracił w zamian majątek. Wrócił za Konsulatu i pozostał stale wierny interesom Ludwika XVIII, do którego otoczenia ojciec jego należał przed Rewolucją. Należał tedy do tej części Saint-Germain, która z godnością oparła się pokusom Napoleona. Opinja, jaką zyskały sobie zdolności młodego hrabiego, wówczas poprostu zwanego panem Ferraud, uczyniła go przedmiotem zabiegów Cesarza, który często był równie szczęśliwy ze swoich zdobyczy na arystokracji co z wygranej na polu bitwy. Przyrzeczone hrabiemu zwrot tytułu, zwrot niesprzedanych dóbr, błyśnięto godnością ministra albo senatora. Wszystko napróżno. Pan Ferraud był to, w chwili śmierci hrabiego Chabert, człowiek dwudziestosześcioletni, bez majątku, ujmującej powierzchowności, który miał powodzenie u kobiet i którego Saint-Germain przyjęło jako jedną ze swoich chwał; ale hrahina Chabert umiała tak dobrze zakrzątnąć się koło spadku po mężu, że w półtora roku wdowieństwa posiadała około czterdziestu tysięcy franków renty. Jej związek z młodym hrabią nie był nowiną dla wielkiego świata. Rad z tego małżeństwa, które odpowiadało jego pojęciom o mieszaniu się klas, Napoleon zwrócił pani Chabert udział skarbu w spadku po pułkowniku; ale nadzieje Napoleona znów spotkały się z zawodem. Pani Ferraud kochała w młodym człowieku nietylko swego kochanka, ale skusiła ją także nadzieja wejścia w owo nieprzystępne towarzystwo, które, mimo swego poniżenia, górowało nad cesarskim Dworem. Małżeństwo to odpowiadało wszystkim jej próżnościom jak i wszystkim uczuciom. Miała się stać kobietą z towarzystwa. Kiedy Saint-Germain dowiedziało się, że małżeństwo młodego hrabiego nie jest odstępstwem, salony otwarły się dla jego żony.
Przyszła Restauracja. Karjera polityczna hrabiego Ferraud nie była szybka. Rozumiał położenie, w jakiem znajdował się Ludwik XVIII, był z liczby wtajemniczonych, którzy czekali aż otchłań rewolucyj się zamknie, to bowiem wyrażenie króla, przedmiot tylu drwinek liberałów, kryło głęboki sens. Mimo to, dekret cytowany w tasiemcu dependenckim rozpoczynającym tę historję, zwrócił mu dwa lasy i jeden majątek, którego wartość znacznie wzrosła w czasie sekwestru.
W tej chwili, mimo że hrabia Ferraud był radcą. Stanu, generalnym dyrektorem, uważał swoją pozycję jedynie za początek karjery. Pochłonięty ambicją, przygarnął jako sekretarza zrujnowanego ex-adwokata nazwiskiem Delbecq, człowieka więcej niż zręcznego, który znał wszystkie zaułki pieniactwa; jemu oddał hrabia prowadzenie swoich spraw, prywatnych. Szczwany kauzyperda zrozumiał natyle swoje położenie, aby być uczciwym przez wyrachowanie. Spodziewał się dobić jakiejś posady przez wpływy swego patrona, dbał też o jego fortunę jak o własną. Postępowanie było tak sprzeczne z jego dawniejszem życiem, że uchodził za człowieka spotwarzonego. Z taktem i zręcznością, który posiadają mniejwięcej wszystkie kobiety, hrabina, przejrzawszy swego intendenta, czuwała nad nim zręcznie i umiała tak dobrze go zażywać, że już znalazła w nim znaczną pomoc dla pomnożenia swego osobistego majątku. Umiała przekonać Delbecqa, że ona trzyma w ręku męża, i przyrzekła mu nominację na prezydenta trybunału pierwszej instancji w jednem z większych miast Francji, jeśli jej zechce służyć bez zastrzeżeń. Nadzieja stanowiska, któreby mu pozwoliło dobrze się ożenić i zdobyć mandat otwierający karjerę polityczną, uczyniła Delbecqa wiernym sługą hrabiny. Nie przepuścił dla niej żadnej okazji, które giełda oraz zwyżka cen realności nastręczały w Paryżu obrotnym ludziom w pierwszych latach Restauracji. Potroił kapitały swej protektorki, i to tem łatwiej, iż wszystkie środki były dobre hrabinie dla zdobycia fortuny. Pensje hrabiego obracała na utrzymanie domu, aby móc kapitalizować swoje dochody, a Delbecq szedł na rękę tej chciwości, nie siląc się wytłumaczyć sobie jej pobudek. Tacy ludzie interesują się jedynie temi tajemnicami, w których odkryciu widzą dla siebie korzyść. Znajdował zresztą wystarczające motywy w gorączce złota, jaką dotknięta jest większość paryżanek; trzeba było wreszcie tak wielkiego majątku aby nastarczyć pretensjom hrabiego Ferraud, że intendent sądził chwilami, iż chciwość hrabiny płynie z jej oddania mężowi, w którym wciąż była zakochana.
Hrabina zagrzebała sekret swego postępowania na dnie serca. Tam tkwiły tajemnice, które były dla niej życiem i śmiercią, i tam znajdował się węzeł tej historji. Z początkiem roku 1818, Restauracja spoczywała na podstawach napozór niezachwianych; zasady jej zrozumiane przez wyższe umysły, zdawały się wróżyć Francji erę nowej pomyślności; wówczas społeczeństwo paryskie odmieniło fizjognomję. Okazało się, że przypadkowo hrabina Ferraud, wychodząc za mąż z miłości, zrobiła zarazem doskonały marjaż pod względem majątku i ambicji. Jeszcze młoda i ładna, stała się jedną z modnych kobiet; żyła w atmosferze Dworu. Bogata sama, bogata przez męża, który, sławiony jako jeden z najzdolniejszych ludzi partji rojalistycznej, przyjaciel króla, był upatrzonym filarem przyszłego ministerjum, należała do arystokracji i dzieliła jej splendory. Wśród tego tryumfu żarł ją rak moralny. Są uczucia, które kobiety odgadują, minio starania z jakiem mężczyźni silą się je ukryć. Od powrotu króla, hrabia Ferraud żałował nieco swego małżeństwa. Wdowa po pułkowniku Chabert nie dała mu żadnej paranteli, był sam, bez oparcia, w karjerze pełnej raf i pełnej wrogów. Może też, kiedy mógł sądzić spokojnie swoją żonę, spostrzegł w niej jakieś braki wychowania, które czyniły z niej nieodpowiednią towarzyszkę. Jedno słowo męża z okazji małżeństwa Talleyranda oświeciło hrabinę; zrozumiała, że gdyby jej małżeństwo nie było faktem dokonanym, nigdy nie zostałaby hrabiną Ferraud. Któraż kobieta przebaczy taki żal? Czyż nie mieści on w zarodku wszystkich zniewag, wszystkich zabrodni, wszystkich zdrad? Ale jakąż ranę musiało zadać to słowo hrabinie, jeśli się przypuści, że lękała się powrotu pierwszego męża! Wiedziała że żyje, zaparła się go. Następnie, długo nie słysząc już o nim, rada była wierzyć że zginął pod Waterloo, wraz z orłami cesarskiemi, w towarzystwie Boutina. Mimo to, postanowiła przywiązać do siebie hrabiego najsilniejszym z węzłów, złotym łańcuchem; chciała być tak bogata, aby jej majątek uczynił drugie jej małżeństwo nierozerwalnem, w razie gdyby przypadkiem Chabert zjawił się jeszcze. I zjawił się; nie umiała sobie tylko wytłumaczyć, czemu walka, której się obawiała, nie zaczyna się jeszcze. Cierpienia, choroba, oswobodziły ją może od tego człowieka. Może nawpół oszalał; szpital obłąkanych w Charemton mógłby ją może uwolnić od niego. Nie chciała wciągać w tę sprawę Delbecqa ani policji, z obawy aby się nie wydać w czyjeś ręce lub nie przyspieszyć katastrofy. Istnieje w Paryżu wiele kobiet, które, jak hrabina Ferraud żyją z tajemnym czerwiem moralnym w sercu, lub kroczą nad przepaścią; rana ich zasklepia się z wierzchu, i mogą jeszcze śmiać się i bawić!
— Jest coś osobliwego w położeniu hrabiego Ferraud, mówił sobie Derville budząc się z zadumy, w chwili gdy jego kabrjolet zatrzymał się w ulicy de Varennes, przed bramą hrabiego. Jakim cudem on, tak bogaty, w takich łaskach, nie jest jeszcze parem Francji? To prawda, że król, jak mi mówiła pani de Grandlieu, ma w tem swoją politykę, aby podnosić urok parostwa oszczędnem szafowaniem. Zresztą, syn rajcy parlamentu, to nie Crillon ani Rohan. Hrabia Ferraud może wejść do Izby parów jedynie ukradkiem. Ale gdyby jego małżeństwo unieważniono, czy nie mógłby, ku wielkiemu zadowoleniu króla, odziedziczyć parostwa po którymś ze starych senatorów mającym tylko córki? Oto doskonały straszak na naszą hrabinę, dodał wstępując na schody.
Derville położył bezwiednie palec na tajemnej ranie, zanurzył rękę we wrzód, który pożerał panią Ferraud. Przyjęła go w ładnej jadalni zimowej, gdzie śniadała właśnie, bawiąc się z małpką przywiązaną na łańcuszku do słupka z żelaznemi szczeblami. Hrabina miała na sobie wykwintny peniuar; włosy jej, niedbale upięte, wymykały się z pod czepeczka, dając jej dziecinny wyraz. Była świeża i pełna uśmiechów. Srebro, kryształ, perłowa masa, błyszczały na stole; dokoła niej stały rzadkie rośliny we wspaniałych porcelanowych wazonach. Widząc żonę hrabiego Chabert, zbogaconą jego spadkiem, otoczoną zbytkiem, na wyżynach, gdy nieszczęśliwy mieszkał kątem u biednego mleczarza wraz z bydlętami, adwokat powiedział sobie: „Sens tego jest, że ładna kobieta nie zechce nigdy poznać swego męża, a nawet kochanka, w starym kubraku, w wyleniałej peruce i w dziurawych butach“. Gryzący uśmiech wyrażał owe wpół filozoficzne wpół drwiące myśli, które musiały przyjść do głowy człowiekowi mającemu tyle sposobności aby poznać grunt rzeczy, mimo kłamstw pod jakiemi większość paryskich rodzin kryje swą egzystencję.
— Dzień dobry, panie Derville, rzekła karmiąc dalej małpę kawą.
— Pani, rzekł prosto z mostu adwokat, podrażnił go bowiem tonik, jakim hrabina rzuciła owo „Dzień dobry, panie Dervi!le“, przychodzę pomówić z panią w dość poważnej sprawie.
— To fatum, ale hrabiego niema w domu...
— To bardzo szczęśliwie, proszę pani. Byłoby fatalne, gdyby był obecny naszej rozmowie. Wiem zresztą przez Delbecqa, że pani lubi załatwiać swoje interesy sama, nie kłopocąc niemi hrabiego.
— Więc zawołam Delbecqa, rzekła.
— Na nicby się tu nie zdał, mimo swego sprytu, odparł Derville. Niech pani posłucha; jedno słowo wystarczy, aby pani wzdęła rzecz poważnie. Hrabia Chabert żyje.
— Czy takiemi głupstwami chce mnie pan skłonić do powagi? rzekła parskając śmiechem.
Ale w tej samej chwili sparaliżowała hrabinę jasność wzroku, jakiem Derville przejrzał ją zdając się czytać w głębi jej duszy.
— Pani, odparł z zimną i przenikliwą powagą, nie zna pani rozmiarów niebezpieczeństwa które jej grozi. Nie będę pani mówił o niewzruszonej autentyczności dokumentów, ani o pewności dowodów, które stwierdzają istnienie hrabiego Chabert. Nie jestem zdolny podjąć się złej sprawy, wie pani o tem. Jeżeli pani się sprzeciwi naszemu odwołaniu się od fałszywego aktu zgonu, przegra pani ten pierwszy proces, a skoro raz ten punkt będzie przesądzony, wygramy wszystkie inne.
— O czem pan tedy chce mówić?
— Ani o pułkowniku, ani o pani. Nie wspomnę nawet o memorjałach, jakie mogliby sporządzić sprytni adwokaci, uzbrojeni w ciekawe fakty tej sprawy, ani o sposobie w jaki wyzyskaliby listy, które pani otrzymała od pierwszego męża przed wstąpieniem w drugie stadło.
— To fałsz! rzekła z całą gwałtownością rozpieszczonej kobiety. Nigdy nie otrzymałam listu od hrabiego Chabert. Jeżeli ktoś podaje się za pułkownika, to może być tylko jakiś oszust, jakiś zbiegły galernik, może jaki nowy Cogniard. Dreszcz przechodzi na samą myśl o tem. Czyż pułkownik może zmartwychwstać? Bonaparte złożył mi kondolencje przez swego adjuitanta, i do dziś jeszcze otrzymuję trzy tysiące franków pensji uchwalonej dla jego wdowy przez Izbę. Miałam tysiąc racji, aby odtrącić wszystkich Chabertów którzy się zjawili, i odtrącę wszystkich którzy się zjawią.
— Szczęściem, pani, jesteśmy sami. Możemy kłamać dowoli, rzekł chłodno drażniąc rozmyślnie hrabinę, aby z niej wydrzeć jakieś niedyskrecje: zwykła metoda adwokatów, przywykłych zachowywać spokój, gdy ich kljenci się unoszą.
— Spróbujemy się, moja pani, rzekł sobie w duchu, obmyślając na prędce pułapkę aby wykazać hrabinie jej słabość. — Dowód doręczenia pierwszego listu, proszę pani, istnieje, rzekł głośno. List zawierał pieniądze...
— Och! pieniędzy żadnych nie było.
— Dostała pana zatem ów list, odparł Derville z uśmiechem. Wpadła pani w pierwszą pułapkę, jaką zastawił adwokat, i sądzi pani że zdołasz walczyć ze sprawiedliwością...
Hrabina zaczerwieniła się, zbladła, ukryła twarz w rękach. Następnie otrząsnęła się ze wstydu i odparła z zimną krwią właściwą temu typowi kobiet:
— Skoro pan jest adwokatem rzekomego Chaberta, niech mi pan łaskawie powie...
— Pani, przerwał Derville, jestem jeszcze adwokatem zarówno pani jak adwokatem pułkownika. Czy pani sądzi, że chciałbym stracić klientkę tak cenną jak pani? Ale pani mnie nie słucha...
— Proszę, niech pan mówi, rzekła uprzejmie.
— Pani majątek pochodzi od hrabiego Chabert, a pana męża odtrąciła. Ma pani olbrzymią fortunę, a pozwala mu pani żebrać. Pani hrabino, adwokaci są bardzo wymowni, kiedy sprawa jest wymowna sama przez się; są tutaj okoliczności zdolne poruszyć przeciw pani opinję.
— Ależ, proszę pana, rzekła hrabina zniecierpliwiona sposobem w jaki Derville obracał ją na wolnym ogniu, przypuściwszy że pański Chabert istnieje, trybunały utrzymają moje drugie małżeństwo przez wzgląd na dzieci; co najwyżej zwrócę panu Chabert dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Pani, nie wiemy, jakiemi oczami sąd spojrzy na kwestję uczuciową. O ile, z jednej strony, mamy matkę i dzieci, o tyle z drugiej mamy człowieka przygniecionego nieszczęściami, zniszczonego przez panią, przez pani nieczułość. Odzie znajdzie żonę? A przytem, czy sędziowie mogą deptać prawa? Pani małżeństwo z pułkownikiem ma za sobą prawo, pierwszeństwo. Ale jeżeli panią odmalują we wstrętnych kolorach, może pani znaleźć przeciwnika, którego się pani nie spodziewa. Tu jest niebezpieczeństwo, od którego chciałbym panią uchronić.
— Nowego przeciwnika, rzekła, kogo? — Hrabiego Ferraud.
— Pan Ferraud jest do mnie nadto przywiązany, nadto mnie zaś szanuje jako matkę swoich dzieci...
— Niech pani nie mówi o tych głupstwach, przerwał Derville, adwokatom nawykłym czytać w głębi serc. W tej chwili, hrabia Ferraud nie ma najmniejszej ochoty zerwać małżeństwa i jestem przekonany że panią ubóstwia; ale gdyby mu ktoś powiedział, że jego małżeństwo może być unieważnione, że jego żona stanie jako zbrodniarka wobec opnij! publicznej...
— Broniłby mnie!
— Nie, pani.
— Jakąż rację miałby mnie opuścić?
— Ależ tę, aby zaślubić jakąś jedynaczkę para Francji, po którym odziedziczyłby parostwo mocą królewskiego dekretu...
Hrabina zbladła.
— Trafiliśmy! powiedział sobie w duchu Derville, mam cię, sprawa biednego pułkownika wygrana. — Zresztą, dodał, miałby o tyle mniejsze skrupuły, że człowiek okryty sławą, generał, hrabia, wielki oficer Legji Honorowej, nie byłby takiem nieszczęściem; jeśli ten człowiek zażąda od niego swojej żony...
— Dosyć! dosyć! rzekła. Zostanie pan zawsze moim adwokatem. Co czynić?
— Układać się! rzekł Derville.
— Czy on mnie kocha jeszcze? rzekła.
— Ależ nie wyobrażam sobie aby mogło być inaczej.
Słysząc to, hrabina podniosła głowę. Błysk nadziei zamigotał w jej oczach; umyśliła może zagrać na czułości pierwszego męża, aby wygrać sprawę jakąś sztuczką kobiecą.
— Będę czekał pani rozkazów, aby wiedzieć, czy mam pani urzędownie oznajmić nasze kroki, czy też pani zechce przybyć do mnie aby ustalić podstawy ugody, rzekł Derville z ukłonem.
W tydzień po dwóch wizytach prawnika, w piękny poranek czerwcowy, małżonkowie, rozdzieleni nadprzyrodzonym niemal wypadkiem, ruszyli z dwóch przeciwnych punktów Paryża aby się spotkać w kancelarji wspólnego adwokata. Zaliczki, jakich hojnie udzielił Derville pułkownikowi Chabert, pozwoliły mu ubrać się odpowiednio do swego stanowiska. Nieboszczyk przybył w bardzo przyzwoitym kabrjolecie. Na głowie miał perukę dostosowaną do swej fizjognomji, miał niebieski sukienny surdut, cienką bieliznę, na kamizelce zaś lśniła czerwona wstęga wielkiego oficera Legji Honorowej. Wracając do nawyków dostatku, odzyskał dawną wojskową elegancję. Trzymał się prosto. Poważna i tajemnicza jego twarz, na której malowało się szczęście i wszystkie jego nadzieje, zdawała się młodsza i pełniejsza. Nie był podobny do Chaberta w starym kubraku, tak jak wytarty grosz nie jest podobny do świeżo wybitej czterdziestofrankówki. Widząc go, przechodnie z łatwością poznaliby jeden z owych pięknych szczątków naszej dawnej armji, jednego z owych bohaterów, w których odbija się nasza narodowa chwała, tak jak ułamek lustra oświecony słońcem zdaje się odbijać wszystkie jego promienie. Ci starzy żołnierze, to wraz obrazy i książki.
Kiedy hrabia wysiadł z powozu, aby się udać do Derville’a, wyskoczył lekko jak młodzieniec. Zaledwie kabrjolet nawrócił, zajechał zgrabny powozik z herbami na drzwiczkach. Wysiadła hrabina Ferraud w tualecie prostej, ale obmyślonej tak, aby uwydatnić jej młodą figurę. Kapotka podbita różowym jedwabiem wdzięcznie okalała jej twarz, odmładzając ją. O ile klienci od młodnieli, kancelarja została czem była i przedstawiała obraz, od którego zaczęło się to opowiadanie. Simonnim jadł śniadanie wsparty o otwarte okno; patrzał w niebo przez wylot dziedzińca, otoczonego czterema czarnemi ścianami.
— Haha! wykrzyknął malec, kto się założy o bilety do teatru, że pułkownik Chabert jest generałem i wielkim oficerem Legji?
— Djabelny czarodziej z naszego patrona, rzekł Godeschal.
— Nie wolno mu dziś tedy płatać figlów? spytał Desroches.
— Zajmie się tem jego żona, hrabina Ferraud! rzekł Boucard.
— Ba! rzekł Godeschal, więc hrabina Ferraud będzie musiała nastarczyć dwom...
— O wilku mowa!... rzekł Simonnin.
W tej chwili wszedł pułkownik i spytał o adwokata.
— Oczekuje pana, panie hrabio, odparł Simonnin.
— Już nie jesteś głuchy, urwisie? rzekł Chabert, biorąc malca za ucho i ciągnąc je ku zadowoleniu dependentów, którzy zaczęli się śmiać, patrząc na pułkownika z ciekawością, jaką budziła ta szczególna osobistość.
Hrabia Chabert był u Derville’a w chwili gdy jego żona wchodziła do kancelarji.
— Powiedzcie, Boucard, co za scena rozegra się w gabinecie starego! Kobieta, która może chodzić w dnie parzyste do hrabiego Ferraud, a w nieparzyste do hrabiego Chabert.
— W lata przestępne, rzekł Godeschal, rachunek się zgodzi.
— Cicho, panowie, mogą usłyszeć, rzekł surowo Boucard; nie widziałem jeszcze kancelarji w którejby kpiono, jak wy to czynicie, z klientów.
Derville wpuścił pułkownika do sypialni, w chwili gdy hrabina miała wejść.
— Pani, rzekł, nie wiedząc czy pani będzie miło spotkać hrabiego Chabert, rozdzieliłem państwa. Gdyby wszakże pani sobie życzyła...
— Dziękuję panu za tę delikatność.
— Przygotowałem koncept aktu, którego warunki będzie pani mogła przedyskutować z hrabią Chabert natychmiast. Będę chodził kolejno do niego i do pani, aby państwu zakomunikować wzajemne odpowiedzi.
— Słucham pana, rzekła hrabina czyniąc mimowolny gest zniecierpliwienia.
Derville zaczął czytać:
„Między podpisanymi,
„Panem Jackiem, rzekomo Chabert, hrabią, marszałkiem polnym i wielkim oficerem Legji Honorowej, zamieszkałym w Paryżu przy ulicy Petit-Banquier, z jednej strony;
„A panią Różą Chapotel, małżonką wyżej wymienionego hrabiego Chabert, urodzoną...
— Niech pan pominie wstępy, rzekła, przejdźmy do warunków.
— Wstęp, proszę pani, rzekł adwokat, wyłuszcza szczegółowo położenie w jakiem się państwo znajdujecie oboje. Następnie, w pierwszym punkcie, uznaje pani, w obecności świadków dwaj rejenci i mleczarz u którego mieszkał pani mąż — którym zwierzyłem tajemnicę i którzy zachowają najgłębsze milczenie; uznaje pani, powiadam, że osobnik wskazany w aktach, — którego stan jest zresztą stwierdzony aktem tożsamości wygotowanym u pana Aleksandra Crottat, rejenta pani, — jest hrahią Chabert, jej pierwszym małżonkiem. W drugim punkcie, hrahia Chabert, w interesie pani szczęścia, zobowiązuje się nie czynić użytku ze swych praw inaczej niż w wypadkach przewidzianych przez sam akt. (— A te wypadki, rzekł Derville czyniąc nawias, są nie inne, niż uchybienie klauzulom tego tajemnego układu). Ze swej strony, podjął, pan Chabert zgadza się w porozumieniu z panią wszcząć kroki o wyrok sądu, unieważniający jego akt zgonu, a zarazem rozwiązujący jego małżeństwo.
— To mi wcale nie odpowiada, rzekła hrabina zdziwiona, ja nie chcę procesu. Pan wie czemu.
— Punktem trzecim, ciągnął adwokat z niewzruszonym spokojem, zobowiązuje się pani upewnić na imię Jacka, hrabiego Chabert, dożywotnią rentę w kwocie dwudziestu czterech tysięcy franków, wpisaną w Wielką Księgę Długu Państwowego, której kapitał przypadnie pani po jego śmierci...
— Ależ to o wiele za drogo, rzekła hrabina.
— Czy zdoła pani ułożyć się taniej?
— Może.
— Czegóż tedy pani chce?
— Ja chcę... ja nie chcę procesu, chcę...
— Aby został nieboszczykiem, przerwał żywo Derville.
— Proszę pana, rzekła hrabina, jeżeli mam płacić dwadzieścia cztery tysiące rocznie, pójdziemy do sądu...
— Tak, pójdziemy do sądu, wykrzyknął głucho pułkownik, który otworzył drzwi i ukazał się nagle żonie, z jedną ręką zatkniętą za kamizelkę a drugą wyciągniętą ku podłodze, gestem któremu pamięć jego przygody dawała straszliwą wymowę.
— To on, rzekła w duchu hrabina.
— Za drogo! ciągnął stary żołnierz. Ja ci dałem blisko miljon, a ty targujesz się o moje nieszczęście. Więc dobrze, teraz ja chcę ciebie i twego majątku. Pobraliśmy się na zasadzie wspólności majątkowej, nasze małżeństwo nie przestało istnieć...
— Ależ to nie jest pułkownik Chabert, wykrzyknęła hrabina udając zdziwienie.
— A, rzekł starzec z gryzącą ironją, chcesz dowodów? Wziąłem cię z Palais-Royal...
Hrabina zbladła. Widząc jak blednie pod rużem, stary żołnierz, wzruszony cierpieniem jakie zadawał kobiecie niegdyś namiętnie kochanej, wstrzymał się; ale spojrzała nań tak jadowicie, że podjął nagle:
— Byłaś u...
— Przepraszam, rzekła hrabina do adwokata, pozwoli pan, że się oddalę. Nie przyszłam poto, aby słuchać podobnej ohydy.
Wstała i wyszła. Derville rzucił się do kancelarji. Hrabina odleciała jakby na skrzydłach. Wróciwszy do gabinetu, adwokat zastał pułkownika w przystępie gwałtownej wściekłości, przechadzającego się wielkiemi krokami.
— W owym czasie każdy brał żonę, gdzie chciał, rzekł: ale ja popełniłem ten błąd, że źle wybrałem, zawierzyłem pozorom. Ona nie ma serca.
— I cóż, pułkowniku, nie miałem racji prosząc pana byś nie przychodził. Jestem obecnie pewien pańskiej tożsamości. Kiedyś się pan ukazał, hrabina uczyniła gest, którego znaczenie nie może być wątpliwe. Ale przegrałeś pan swój proces, żona pańska wie, że jesteś nie do poznania!
— Zabiję ją...
— Szaleństwo! poszedłbyś pan na gilotynę jak zbrodniarz. Zresztą, możebyś pan chybił! to byłoby nie do przebaczenia: nie powinno się nigdy chybić swojej żony, kiedy się chce ją zabić. Pozwól mi pan naprawić swoje głupstwa, stary dzieciaku! Niech pan uważa na siebie, ona byłaby zdolna wciągnąć pana w pułapkę i zamknąć w Charenton. Doręczę jej urzędownie nasze akty, aby pana zabezpieczyć od wszelkiej podrywki.
Biedny pułkownik usłuchał swego młodego dobroczyńcy i wyszedł szepcąc słowa przeprosin. Zwolna zstępował po ciemnych schodach, zatopiony w posępnych myślach, zmiażdżony może ciosem jaki otrzymał, ciosem dlań najokrutniejszym, najgłębiej wnikającym w serce. Zeszedłszy na sam dół, usłyszał szelest sukni, i ujrzał żonę.
— Niech pan pójdzie, rzekła biorąc go pod ramię ruchem który był jej właściwy niegdyś.
Gest hrabiny, głos jej który odzyskał swój wdzięk, wystarczyły aby uśmierzyć gniew pułkownika, który dał się zaprowadzić do powozu.
— No, niech pan wsiada, rzekła hrabina, kiedy lokaj spuścił stopień.
I znalazł się, jakby czarami, obok swej żony w karecie.
— Dokąd jaśnie pani każe jechać? spytał lokaj.
— Do Groslay, rzekła.
Konie ruszyły i przebyły cały Paryż.
— Panie! rzekła hrabina do pułkownika głosem, który zdradzał niezwykłe wzruszenie.
W takich chwilach, serce, nerwy, fizjognomja, dusza i ciało, wszystko, każde włókno drży. Mamy wrażenie, że życie nie jest w nas; wychodzi z nas, tryska, udziela się zaraźliwie, przelewa się spojrzeniem, głosem, gestem, narzucając naszą wolę innym. Stary żołnierz zadrżał słysząc to jedyne słowo, to pierwsze, to okrutne: „Panie!“ Ale też to był równocześnie wyrzut, prośba, przebaczenie, nadzieja, rozpacz, zapytanie, odpowiedź. To słowo obejmowało wszystko. Trzeba było być urodzoną aktorką aby wlać tyle wymowy, tyle uczucia w jedno słowo. Prawda nie jest pełna w swoim wyrazie, nie dobywa wszystkiego na zewnątrz, ukazuje wszystko co który zdrajest wewnątrz. Pułkownik zawstydził się swoich podejrzeń, swoich żądań, swego gniewu, i spuścił oczy aby nie zdradzić pomięszania.
— Panie! podjęła hrabina po niedostrzegalnej pauzie, poznałam pana!
— Rozyno, rzekł stary żołnierz, to słowo zawiera jedyny balsam, jaki mógł mi dać zapomnieć o moich nieszczęściach.
Dwie grube gorące łzy stoczyły się na ręce jego żony, które przycisnął z wyrazem ojcowskiej czułości.
— W jaki sposób, podjęła, nie odgadł pan, że mnie straszliwie dużo kosztowało pokazać się przed obcym w tak fałszywem położeniu? Jeżeli się muszę rumienić za moją rolę, niech to choć będzie w rodzinie. Czy ta tajemnica nie powinna była zastać pogrzebana w naszych sercach? Wybaczysz mi, mam nadzieję, moją pozorną obojętność na nieszczęścia urojonego Chaberta, w którego istnienie nie mogłam wierzyć. Dostałam twoje listy, rzekła żywo czytając na twarzy męża myśl która się na niej odbiła, ale przyszły w trzynaście miesięcy po bitwie pod Eylau; były otwarte, brudne, pismo nie do poznania. Uzyskawszy podpis Napoleona na moim nowym kontrakcie ślubnym, musiałam myśleć, że to jakiś zręczny intrygant igra sobie ze mną. Aby nie mącić spokoju hrabiego Ferraud i nie naruszać więzów rodzinnych, musiałam tedy zabezpieczyć się przed fałszywym Chabertem. Czy nie miałam racji, powiedz?
— Tak, miałaś rację, to ja jestem głupiec, bydlę, zwierzę, że nie umiałem lepiej rozważyć skutków położenia. Ale dokąd my jedziemy? rzekł pułkownik widząc rogatkę.
— Do mnie na wieś, koło Groslay, w dolinie Montmorency. Tam zastanowimy się nad tem co trzeba nam przedsięwziąć. Znam swoje obowiązki. O ile należę do ciebie wobec prawa, nie należę już faktycznie. Czyżbyś pragnął, abyśmy się stali bajką całego Paryża? Nie wciągajmy publiczności w to położenie, które rzuca na mnie cień śmieszności, i umiejmy zachować godność. Kochasz mnie jeszcze, podjęła rzucając na pułkownika smutne i słodkie spojrzenie; ale ja, czyż nie miałam prawa zawrzeć innych związków? W tem szczególnem położeniu, tajemny głos szepce mi abym polegała na twej dobroci, którą tak znam. Czy źle uczyniłam, biorąc cię za jedynego sędziego mego losu? Bądź sędzią i stroną. Zawierzam się twej szlachetności. Zdobędziesz się na tę wspaniałomyślność, aby mi przebaczyć skutki niewinnych błędów. Wyznam ci zatem, kocham pana Ferraud. Sądziłam, że jestem w prawie go pokochać. Nie rumienię się czyniąc ci to wyznanie; rani cię, ale nie przynosi nam ujmy. Nie mogę ci ukrywać faktów. Kiedy przypadek zostawił mnie wdową, nie byłam matką.
Pułkownik gestem nakazał żonie milczenie; w ciągu pół mili siedzieli obok siebie nie mówiąc ani słowa. Chabert miał uczucie, że widzi przed sobą dwoje małych dzieci.
— Rozyno!
— Co, mój drogi?
— Zmarli źle tedy czynią, jeśli wracają?
— Och, nie! Nie sądź, że jestem niewdzięczna. Tylko że zastajesz kochankę, matkę, tam gdzie zostawiłeś żonę. Jeżeli nie jest w mojej mocy kochać cię, wiem wszystko co ci jestem winna i mogę ci ofiarować całe przywiązanie córki.
— Rozyno, odparł starzec łagodnie, nie mam już do ciebie urazy. Zapomnimy o wszystkiem, dodał z owym uśmiechem, którego wdzięk jest zawsze odbiciem pięknej duszy. Nie jestem na tyle niedelikatny, aby wymagać pozorów miłości od kobiety która już nie kocha.
Hrabina rzuciła mu spojrzenie nabrzmiałe taką wdzięcznością, że biedny Chabert byłby wolał wrócić do swego dołu w Eylau. Są ludzie mający duszę dość silną do takich poświęceń, których nagrodę mieści dla nich pewność iż stworzyli szczęście kochanej osobie.
— Mój drogi, pomówimy o tem wszystkiem później i spokojnie, rzekła hrabina.
Rozmowa przybrała inny bieg, niepodobna było długo ciągnąć jej na ten temat. Mimo że małżonkowie wracali często do swego dziwnego położenia, bądź to w aluzjach bądź poważnie, odbyli uroczą podróż, przypominając sobie epizody swego minionego związku oraz epokę Cesarstwa. Hrabina umiała dać słodki czar tym wspomnieniom, barwiąc rozmowę odcieniem melancholji, potrzebnym dla zachowania jej powagi. Wskrzesiła miłość nie podsycając pragnienia, ukazała pierwszemu mężowi wszystkie bogactwa duchowe jakich nabyła, starając się go oswoić z myślą o ograniczeniu się do tych słodyczy, jakich doznaje ojciec obok ukochanej córki. Pułkownik znał hrabinę Cesarstwa, obecnie oglądał hrabinę Restauracji. Wreszcie małżonkowie dotarli boczną drogą do parku położonego w dolince dzielącej wzgórza Margency od wioski Groslay. Hrabina posiadała tam rozkoszny domek, gdzie pułkownik ujrzał wszystko jakby przygotowane na jego gościnę. Nieszczęście jest rodzajem talizmanu, mającym tę właściwość, iż potęguje naszą pierwotną naturę: wzmaga nieufność i złość u pewnych ludzi, jak pomnaża dobroć tych którzy mają złote serce. Niedola uczyniła pułkownika jeszcze szlachetniejszym i lepszym niż był wprzódy; mógł tedy wniknąć w tajemnicę cierpień kobiecych nieznanych większości mężczyzn. Jednak, mimo swej ufności, nie mógł się wstrzymać aby nie powiedzieć:
— Byłaś tedy tak pewna, że mnie tu przywieziesz?
— Tak, odparła, o ilebym znalazła pułkownika Chabert w nieznajomym.
Szczerość tej odpowiedzi rozprószyła lekkie podejrzenia, jakie hrabia powziął ku swemu zawstydzeniu. Przez trzy dni hrabina była czarująca ze swym pierwszym mężem. Tkliwemi staraniami i niezmienną słodyczą chciała niejako zatrzeć pamięć jego cierpień: chciała uzyskać przebaczenie za nieszczęścia, które, wedle swego wyznania, niewinnie mu sprawiła. Roztaczała dlań, wciąż zachowując odcień melancholji, ów wdzięk, o którym wiedziała że jest dlań nieodparty; wszyscy bowiem jesteśmy szczególnie tkliwi na pewne uroki serca lub umysłu. Chciała go zainteresować swem położeniem i roztkliwić go na tyle, aby nim owładnąć całkowicie. Zdecydowana na wszystko aby dojść do celu, nie wiedziała jeszcze co pocznie z tym człowiekiem, ale to pewna że chciała go unicestwić. Wieczorem, trzeciego dnia, uczuła, że, mimo swych wysiłków, nie może ukryć niepokoju o rezultat tych zabiegów. Aby wypocząć chwilę, udała się do siebie, siadła przy sekretarzyku, zdjęła maskę którą zachowywała wobec hrabiego Chabert, jak aktorka, która, wracając zmęczona do garderoby po ciężkim piątym akcie, pada wpół martwa i zostawia w sali obraz samej siebie, do którego już nie jest podobna. Siadła, aby skończyć list do Delbecqa, któremu polecała, aby zażądał u Derville’a aktów pułkownika Chabert, skopjował je i przybył natychmiast do Groslay. Ledwie skończyła, usłyszała w korytarzu kroki pułkownika, który zaniepokojony szukał jej.
— Och! rzekła głośno, chciałabym nie żyć! Moje położenie jest nie do zniesienia...
— Co tobie? Co się stało? spytał poczciwiec.
— Nic, nic, odparła.
Wstała, zostawiła pułkownika i zeszła aby pomówić bez świadków z panną służącą, którą wysłała do Paryża, polecając jej, aby oddała sama Delbecqowi list i aby odwiozła list z powrotem, skoro ten go przeczyta. Następnie siadła na ławce w miejscu dość widocznem, aby pułkownik mógł ją łatwo znaleźć. Pułkownik, który już szukał żony, przybiegł i siadł obok niej.
— Rozyno, rzekł, co tobie?
Nie odpowiedziała. Był to wspaniały wieczór czerwcowy, którego harmonja rozlewa tyle słodyczy o zachodzie słońca. Powietrze było czyste, dokoła cisza, tak iż można było słyszeć w parku głosy dzieci, które wplatały jakby nową melodję w uroki krajobrazu.
— Nie odpowiadasz mi? spytał pułkownik żony.
— Mężu... rzekła hrabina, zawahała się, i przerwała aby go spytać rumieniąc się: — Jak powiem, mówiąc o panu Ferraud?
— Nazywaj go swoim mężem biedne dziecko, odparł pułkownik z dobrocią. Czyż nie jest ojcem twych dzieci?
— A więc, ciągnęła, jeśli on mnie zapyta co ja tu robiłam, jeśli się dowie, że się zamknęłam z nieznajomym, co mu powiem? Proszę pana, dodała przybierając postawę pełną godności, niech pan rozstrzyga o mym losie, jestem gotowa na wszystko...
— Moje dziecko, rzekł pułkownik ujmując dłonie żony, postanowiłem poświęcić się całkowicie dla twego szczęścia...
— To niemożliwe, wykrzyknęła czyniąc mimowoli konwulsyjny gest. Pomyśl, musiałbyś wówczas wyrzec się samego siebie, i w sposób legalny...
— Jakto, rzekł pułkownik, moje słowo ci nie wystarcza?
Słowo legalny ugodziło w serce starca i zbudziło w nim mimowolne podejrzenia. Zwrócił na żonę wzrok, pod którym się zarumieniła, spuściła oczy; on zląkł się, że będzie musiał nią gardzić. Hrabina bała się, że uraziła delikatność, uczciwość człowieka, którego charakter i przymioty znała. Mimo że te myśli powlekły na chwilę chmurą ich czoła, niebawem wróciła harmonja. Oto jak. Krzyk dziecka rozległ się w oddali.
— Julku, zostaw siostrę w spokoju, wykrzyknęła hrabina.
— Jakto, twoje dzieci są tutaj? spytał pułkownik.
— Tak, ale zabroniłam im naprzykrzać się tobie.
Stary żołnierz zrozumiał delikatność, takt kobiety zawarty w tej uprzejmości, ujął rękę hrabiny aby ją ucałować.
— Niechże przyjdą, rzekł.
Dziewczynka przybiegła, aby się poskarżyć na brata.
— Mamo!
— Mamo!
— To on...
— To ona...
Ręce wyciągnęły się ku matce i dwa głosy dziecięce zmięszały się. Niespodziany i rozkoszny obrazek!
— Biedne dzieci! wykrzyknęła hrabina nie wstrzymując już łez, trzeba je będzie opuścić; komu sąd je przyzna? Nie da się podzielić serca matki, ja chcę je mieć.
— Czy przez ciebie mama płacze? rzekł Julek spoglądając gniewnie na pułkownika.
— Cicho, Julku, wykrzyknęła matka rozkazującym tonem.
Dzieciaki stały w milczeniu przyglądając się matce i obcemu panu z niepodobną do opisania ciekawością.
— Och tak, jeśli mnie rozłączą z mężem niech mi zostawią dzieci, a poddam się wszystkiemu...
Te słowa były rozstrzygające, uzyskała cały sukces jakiego się po nich spodziewała.
— Tak, wykrzyknął pułkownik, jakgdyby kończył zdanie rozpoczęte w myśli, trzeba mi wrócić pod ziemię. Już to sobie powiedziałem.
— Czy ja mogę przyjąć takie poświęcenie? odparła hrabina. Jeśli zdarzyło się że ktoś umarł aby ocalić honor kochanki, dał życie tylko raz. Ale ty dawałbyś życie codzień! Nie, to niemożliwe. Gdyby chodziło tylko o twoje istnienie, toby nie było nic; ale podpisać że nie jesteś pułkownikiem Chabert, uznać że jesteś szalbierzem, oddać swój honor, popełniać kłamstwo o każdej godzinie, tak daleko poświęcenie ludzkie nie sięga. Pomyśl tylko! Nie! Gdyby nie moje biedne dzieci, byłabym już z tobą uciekła na koniec świata...
— Ależ, odparł Chabert, czy ja nie mogę żyć tutaj w tym małym domku jakgdyby twój krewny? Jestem zużyty jak stara armata, trzeba mi jedynie trochę tytoniu i numeru Constitutionnel.
Hrabina zalała się łzami. Wywiązał się między hrabiną Ferraud a pułkownikiem Chabert pojedynek szlachetnych, z którego żołnierz wyszedł zwycięzcą. Jednego wieczora, patrząc na tę matkę w otoczeniu dzieci, pułkownik uległ czarowi rodzinnego obrazka, na wsi, w ciszy i cieniu; postanowił pozostać umarłym i, nie przerażając się już autentycznością aktu, spytał co trzeba uczynić, aby zapewnić nieodwołalne szczęście tej rodzinie.
— Rób jak chcesz! odparła hrabina, ja oświadczam, że nie mięszam się do tej sprawy. Nie mogę, nie powinnam.
Delbecq przybył od kilku dni; w myśl instrukcji hrabiny, intendent umiał pozyskać zaufanie starego żołnierza. Nazajutrz tedy, pułkownik Chabert pojechał z ex-adwokatem do Saint-Leu-Taverny, gdzie Delbecq kazał przygotować u rejenta akt ułożony w formie tak brutalnej, że, wysłuchawszy lektury, pułkownik opuścił gwałtownie kancelarję.
— Kroćset bomb! ładny byłby ze mnie ananas! ależ jabym uchodził za fałszerza, wykrzyknął.
— Proszę pana, rzekł Delbecq, nie radzę panu podpisywać za szybko. Na pańskiem miejscu, wycisnąłbym comajmniej trzydzieści tysięcy franków renty z tego procesu, bo paniby je dała.
Spiorunowawszy starego hultaja spojrzeniem uczciwego człowieka, pułkownik uciekł, miotany tysiącem uczuć. Znów stał się nieufny, oburzał się, uspokajał. W końcu wszedł do parku przez wyłom w murze, aby odpocząć i podumać swobodnie w kiosku, z którego widać było drogę do Saint-Leu. Ponieważ ścieżka była wysypana żółtym piaskiem, którego się używa zamiast żwiru, hrabina, siedząca w saloniku w tym małym domku, nie słyszała pułkownika. Zbyt była zajęta powadzeniem swej sprawy, aby zwrócić uwagę na lekki szmer kroków. Stary żołnierz również nie spostrzegł żony.
— No i cóż, panie Delbecq, podpisał? spytała hrabina intendenta, skoro ujrzała go na ścieżce.
— Nie, pani hrabino. Nie wiem nawet, co mu się stało. Stary koń stanął dęba.
— Trzeba go będzie tedy wpakować do Charenton, skoro go mamy w ręku.
Pułkownik, który odzyskał młodzieńczą sprężystość aby przeskoczyć żywopłot, znalazł się w mgnieniu oka przed intendentem, któremu wymierzył najpiękniejszą parę policzków, jaka kiedykolwiek rozległa się na licach kauzyperdy.
— Dodaj, że stare kanie umieją wierzgać, rzekł.
Wyładowawszy gniew, pułkownik nie czuł już siły aby przeskoczyć rów.
Prawda ukazała się w całej nagości. Słowa hrabiny i Delbecqa odsłoniły mu spisek, którego miał być ofiarą. Czułość, jaką go otoczono, była przynętą, aby go chwycić w pułapkę. Słowa te były niby kropla subtelnej trucizny, która spowodowała u starego żołnierza nawrót fizycznych i moralnych cierpień. Wrócił do kiosku bramą parkową, idąc wolno jak człowiek złamany. Zatem, niema dlań spokoju ani spoczynku! Trzeba mu było rozpocząć z tą kobietą wstrętną wojnę, o której mówił mu Derville, żyć procesami, karmić się żółcią, pić co rano kielich goryczy. A przytem, okropna myśl, gdzie znaleźć pieniądze aby opłacić kaszta pierwszych instancyj? Chwycił go taki wstręt do życia, że, gdyby była w pobliżu woda, byłby się w nią rzucił; gdyby miał pod ręką pistolety, byłby sobie wypalił w łeb. Następnie popadł znów w zamęt myśli, jaki, tuż po rozmowie z Dervillem u mleczarza, przeobraził jego duszę. Przybywszy wreszcie do kiosku, wszedł na górę, do saloniku, którego szklane ściany otwierały czarujący widok na całą dolinę; zastał żonę siedzącą na krześle. Hrabina patrzała w przestrzeń zachowując zupełny spokój, z owym nieprzeniknionym wyrazem twarzy, jaki umieją przybrać kobiety gotowe na wszystko. Wytarła oczy jakgdyby płakała, bawiła się bezmyślnie różową szarfą u paska. Jednakże, mimo pozornego spokoju, nie mogła się wstrzymać od drżenia, widząc swego czcigodnego dobroczyńcę, wyprostowanego, z bladą twarzą i surowem czołem.
— Pani, rzekł wpatrzywszy się w nią bystro i zmusiwszy ją do rumieńca, pani, ja cię nie przeklinam, ja tobą gardzę. Dziękuję teraz przypadkowi, który nas rozłączył. Nie czuję nawet żądzy zemsty, nie kocham cię już. Nie chcę od ciebie nic. Żyj spokojnie na wiarę mego słowa, więcej ono warte niż gryzmoły wszystkich rejentów. Nie upomnę się nigdy o nazwisko, które może uświetniłem. Jestem od dziś biedak imieniem Jacek, który pragnie jedynie jakiegoś kąty aby żyć... Żegnaj.
Hrabina rzucała się do stóp pułkownika i chciała go wstrzymać ściskając mu ręce, ale odepchnął ją ze wstrętem, powiadając: „Nie dotykaj mnie“.
Hrabina uczyniła niepodobny do oddania gest, skoro usłyszała oddalające się kroki męża. Następnie, z ową głęboką przenikliwością jaką daje instynkt zbrodni lub dziki egoizm świata, osądziła, że może żyć w spokoju na wiarę przyrzeczenia i wzgardy tego uczciwego żołnierza.
Chabert znikł w istocie. Mleczarz zbankrutował i został dorożkarzem. Może i pułkownik obrał sobie to samo zajęcie. Może, podobny do kamienia rzuconego w przepaść, zatracił się w owym błocie łachmanów, które kłębi się na ulicach Paryża.
W pół roku po tym wypadku, Derville, nie słysząc już ani o pułkowniku Chabert ani o hrabinie Ferraud, pomyślał, że zapewne doszło między nimi do porozumienia, które przez zemstę hrabina kazała sporządzić w innej kancelarji. Zaczem, pewnego rana, zsumował kwoty zaliczone rzeczonemu Chabert, doliczył koszta, i poprosił hrabinę Ferraud aby się upomniała u hrabiego Chabert o uregulowanie tego rachunku, w przypuszczeniu że zna adres pierwszego męża.
Nazajutrz, intendent hrabiego Ferraud, świeżo mianowany prezydentem trybunału pierwszej instancji w jakiemś większem mieście, wystosował do Derville’a tę beznadziejną odpowiedź:
„Hrabina Ferraud poleca mi uwiadomić pana, że pański klient najzupełniej nadużył pańskiego zaufania. Osobnik, mieniący się hrabią Chabert, przyznał się, iż bezprawnie przywłaszczył sobie fałszywe tytuły. Raczy pan przyjąć etc.
— Zdarzają się ludzie, którzy są doprawdy za głupi, nie godni chrztu świętego! wykrzyknął Derviile. Bądźże ludzki, wspaniałomyślny, bądź filantropem i adwokatem, a wpakujesz się! Oto sprawa, która mnie kosztuje przeszło dwa tysiączki.
W jakiś czas po tym liście, Derville szukał w sądzie adwokata, do którego miał pilny interes i który bronił właśnie kogoś w policji poprawczej. Przypadek chciał, że Derville wszedł właśnie do Szóstej Izby w chwili gdy prezydent skazywał włóczęgę nazwiskiem Jacek na dwa miesiące więzienia z tem aby go następnie odstawiono do przytułku w Saint-Denis; wyrok, który, wedle jurysprudencji prefektów policji, równa się dożywotniemu skazaniu. Na imię Jacek, Derville spojrzał na delinkwenta, siedzącego między dwoma żandarmami na ławie oskarżonych, i poznał w skazanym pułkownika Chabert. Stary żołnierz był spokojny, nieruchomy, prawie roztargniony. Mimo swych łachmanów, mimo nędzy wypisanej na jego fizjognomji, odbijała się w niej szlachetna duma. Spojrzenie jego miało wyraz stoicyzmu, który sędzia powinien był umieć odczytać; ale z chwilą gdy człowiek popadnie w ręce sprawiedliwości, staje się już tylko abstrakcją, kwestją prawną lub faktyczną, jak w oczach statystyków staje się cyfrą. Kiedy żołnierza odprowadzono do Furty, aby go później zabrać z kupą włóczęgów których sądzono w tej chwili, Derville skorzystał z prawa, które pozwała adwokatom wchodzić wszędzie w gmachu sądowym, udał się za nim do Furty i patrzał długą chwilę na niego, zarówno jak na indywidua wśród których się znajdował. Przedpokój Furty przedstawiał wówczas widok, jakiego na nieszczęście ani prawodawcy, ani filantropi, ani malarze, ani pisarze nie zachodzą studjować. Jak wszystkie laboratorja palestry, przedpokój ten jest to ciemna i cuchnąca izba, której ściany stroi drewniana ławka zczerniała od ciągłego pobytu nieszczęśników, przybywających na tę schadzkę nędz świata, na którą żaden z nich nie chybi. Poeta powiedziałby, że słońce wstydzi się oświecać ten straszliwy ściek, przez który spływa tyle niedoli! Niema ani jednego miejsca gdzieby nie usiadła jakaś kiełkująca lub dojrzała już zbrodnia; ani jednego miejsca gdzieby się nie znalazł jakiś człowiek, który, wtrącony w rozpacz lekką plamą, jaką sprawiedliwość naznaczyła jego pierwszy błąd, zaczął egzystencję wiodącą w końcu na gilotynę lub wciskającą w dłoń pistolet samobójczy. Wszyscy, którzy stoczą się na bruk Paryża, obijają się o te żółte mury, gdzie filantrop (gdyby nie był spekulantem) mógłby wyczytać usprawiedliwienie licznych samobójstw, nad któremi biadają obłudne pismaki, niezdolne zrobić nic aby im zapobiec. Usprawiedliwienie to znajduje się wypisane w tym przedpokoju, przedmowie do dramatów morgi lub placu de Grève. W tej chwili, pułkownik Chabert siedział wśród owych łudzi o wyrazistych twarzach, ludzi odzianych w straszliwą liberję nędzy, milczących lub rozmawiających zcicha, gdyż trzej służbowi żandarmi przechadzali się dzwoniąc szablami po kamiennej posadzce.
— Poznaje mnie pan? rzekł Derville do starego żołnierza stając przed nim.
— Poznaję, tak, odparł Chabert wstając.
— Jeśli pan jesteś uczciwym człowiekiem, rzekł Derville zcicha, jak pan mógł nie zwrócić mi swego długu?
Stary żołnierz zaczerwienił się niby młoda dziewczyna złapana przez matkę na schadzce.
— Jakto! pani Ferraud nie zapłaciła panu? wykrzyknął głośno.
— Zapłaciła! rzekł Derville. Napisała mi, że pan jest szalbierz.
Pułkownik podniósł oczy wspaniałym odruchem zgrozy i przekleństwa, jakgdyby pozywając przed trybunał nieba to nowe oszustwo.
— Panie, rzekł tak zmienionym że aż spokojnym głosem, niech pan uzyska u żandarmów, aby mi pozwolili wejść do kancelarji, napiszę panu przekaz, który z pewnością będzie zapłacony.
Na słówko, które Derville szepnął sierżantowi, pozwolono mu zaprowadzać klienta do kancelarji, gdzie Jacek napisał kilka słów do hrabiny Ferraud.
— Niech pan to prześle, rzekł żołnierz, a otrzyma pan zwrot kosztów i zaliczek. Niech mi pan wierzy, że, jeśli nie okazałem wdzięczności za pańską uczynność, tkwi ona niemniej tu, rzekł kładąc rękę na sercu. Tak, ona jest tu, pełna i wielka. Ale co może człowiek nieszczęśliwy? Kocha, to wszystko.
— Jakim sposobem, rzekł Derville, nie zastrzegł pan sobie jakiejś renty?
— Niech mi pan o tem nie mówi! odparł stary wojskowy. Nie może pan mieć pojęcia, do jakiego stopnia gardzę materjalnem życiem, które jest wszystkiem dla większości ludzi. Nagle owładnęła mną choroba, wstręt do ludzkości. Kiedy pomyślę, że Napoleon jest na św. Helenie, wszystko mi jest obojętne. Nie mogę już być żołnierzem, oto moje całe nieszczęście. Wreszcie, dodał z gestem który miał coś dziecinnego, lepszy jest zbytek w uczuciach niż w ubraniu. Ja nie obawiam się niczyjej wzgardy.
I pułkownik usiadł z powrotem. Derville wyszedł. Kiedy wrócił do kancelarji, posłał Godeschala, wówczas drugiego dependenta, do hrabiny Ferraud, która, przeczytawszy, kazała natychmiast wypłacić należną sumę.
W r. 1840, pod koniec czerwca, Godeschal, już adwokat, jechał do Ris w towarzystwie Derville’a, swego poprzednika. Skoro znaleźli się w alei wiodącej na gościniec do Bicêtre, spostrzegli pod wiązem przy drodze jednego z owych oszedziałych i złamanych nędzarzy, którzy zyskali buławę marszałkowską żebraków, żyjąc w Bicêtre, jak ubogie kobiety żyją w Salpêtrière. Człowiek ten, jeden z dwóch tysięcy nieszczęśników pomieszczonych w Przytułku dla starców, siedział na kamieniu przydrożnym i skupiał całą swą inteligencję w czynności dobrze znanej inwalidom, a polegającej na tem, aby suszyć w słońcu tabakę na chustce od nosa, może aby nie potrzebować jej prać. Fizjognomja tego starca była interesująca. Ubrany był w ów brunatny kitel, który Przytułek daje swoim klientom, niby ohydną liberję.
— Patrz, Dervi!ie, rzekł Godeschal do towarzysza podróży, spójrz na tego starego. Czy nie podobny jest do owych pociesznych figurek, które wyrabiają w Niemczech? I taki żyje, i może jest szczęśliwy!
Derville wziął lornetkę, spojrzał na biedaka, uczynił gest zdziwienia i rzekł:
— Ten starzec, mój drogi, to cały poemat, lub, jak powiadają romantycy, dramat. Czy spotkałeś kiedy hrabinę Ferraud?
— Tak, inteligentna kobieta i bardzo miła, tylko trochę dewotka, rzekł Godeschal.
— Ten stary żebrak, to jej prawy mąż, hrabia Chabert, były pułkownik; z pewnością umieściła go tutaj. Jeżeli jest w tym przytułku zamiast mieszkać w pałacu, to jedynie dlatego, że przypomniał pięknej hrabinie Ferraud, że ją wziął niegdyś jak dorożkę na rogu ulicy. Przypominam sobie tygrysie spojrzenie, jakiem zmierzyła go wówczas.
Ten początek obudził ciekawość Godeschala, Derville opowiedział mu tedy poprzedzającą historję. W dwa dni później, w poniedziałek rano, wrcając do Paryża, dwaj przyjaciele spojrzeli na Bicêtre; Derville zaproponował, aby odwiedzić pułkownika Chabert. Będąc w połowie alei, spotkali na pniu ściętego drzewa siedzącego starca, który trzymał kij i zabawiał się rysowaniem na piasku. Skoro mu się przyjrzeli bystro, spostrzegli że musiał śniadać gdzieindziej niż w Przytułku.
— Dzień dobry, pułkowniku Chabert, rzekł Derville.
— Nie Chabert, nie Chabert, nazywam się Jacek, odparł starzec. Nie jestem już człowiekiem, jestem numer 164, siódma sala, dodał patrząc na Derville niespokojnie, z trwogą starca lub dziecka. Idzie pan zobaczyć skazanego na śmierć? rzekł po chwili milczenia. On nie jest żonaty! Szczęśliwy.
— Biedny człowiek, rzekł Godeschal. Chcecie pieniędzy na trochę tytoniu?
Z całą naiwnością paryskiego ulicznika pułkownik wyciągnął chciwie rękę do nieznajomych, którzy dali mu po dwudziestofrankówce; podziękował tępem spojrzeniem, mówiąc:
— Dzielne wiarusy!
Stanął w pozycji, udał że mierzy do nich z fuzji i wykrzyknął z uśmiechem:
— Ognia z dwu armat! Niech żyje Napoleon! I opisał laską w powietrzu fantastyczny zygzak.
— Zdziecinniał od rany którą otrzymał, rzekł Derville.
— On zdziecinniał! rzekł stary mieszkaniec przytułku, który patrzył na nich. Och, są dni, w których niebezpiecznie byłoby mu nastąpić na nogę. To stary filut, kawałek filozofa, poety. Ale dziś, cóż panowie chcecie? zakropił się trochę biedaczysko. On tu już był w roku 1820. W owym czasie, oficer pruski, którego kolaska jechała pod górę do Villejuif, przechodził tędy pieszo. Siedzieliśmy obaj z Jackiem przy drodze. Ten oficer szedł rozmawiając z drugim, Moskalem czy innym takim bydlakiem. Zobaczywszy starego, Prusak, chcąc się bawić w dowcipnisia, odezwał się: — Ten stary wiarus musiał być pod Rosbach. — Za młody byłem na to, odparł Jacek, ale zdążyłem być pod Jeną. Na to Prusak zwinął ogon pod siebie i poszedł nie pytając już o nic.
— Co za los! rzekł Derville. Wyszedłszy z domu podrzutków, kończy w przytułku dla starców, pomógłszy, między jednem a drugiem, Napoleonowi zdobyć Egipt i świat. — Czy ty wiesz, mój drogi, że istnieją w naszem społeczeństwie trzej ludzie, ksiądz, lekarz i prawnik, którzy nie mogą szanować świata? Noszą czarne suknie, może dlatego że noszą żałobę po wszystkich cnotach, po wszystkich złudzeniach. Najnieszczęśliwszy ze wszystkich trzech, to adwokat. Kiedy człowiek idzie do księdza, idzie tam party skruchą, wyrzutem, wiarą które czynią go interesującym, większym, i które są pociechą dla duszy pośrednika: zadanie jego nie wolne jest od słodyczy, oczyszcza, godzi, naprawia. Ale my, adwokaci, patrzymy na powtarzające się złe uczucia, nic ich nie poprawia, nasze kancelarje to ścieki, których nie da się oczyścić. Iluż rzeczy dowiedziałem się pełniąc swoje rzemiosło! Widziałem ojca umierającego na poddaszu bez grosza, bez koszuli, opuszczonego przez dwie córki, którym dał czterdzieści tysięcy franków renty. Widziałem jak palono testamenty; widziałem matki ograbiające swoje dzieci, mężów okradających żony, żony zabijające mężów miłością jaką w nich rozpalały, aby ich doprowadzić do obłędu lub zidjocenia i żyć spokojnie z kochankiem. Widziałem kobiety zaszczepiające synowi z pierwszego małżeństwa skłonności, które miały go uśmiercić, poto aby wzbogacić dziecię miłości. Nie mogę ci opowiedzieć wszystkiego com widział, bo widziałem zbrodnie, wobec których sprawiedliwość ludzka jest bezsilna. Słowem, wszystkie okropności, które powieściopisarze rzekomo wymyślają, są zawsze poniżej prawdy. Poznasz jeszcze ładne rzeczy, wierz mi; ja osiadam z żoną na wsi. Brzydzę się Paryżem.
— Widziałem już dosyć u Desroches’a, odparł Godeschal.