Koroniarz w Galicyi/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVII,


w którym gubią się wszelkie ślady czerwonej opozycyi obwodu Cybulowskiego, a to tak dobrze, że ich dotychczas nikt nie odkrył.

Ktokolwiek z szanownych czytelników raczył zwrócić baczniejszą uwagę na to, co opowiedziałem w poprzednich rozdziałach o zwyczajach, obyczajach, urządzeniach i nawyknieniach domu cewkowiekiego, ten znając treść listu hr. Cypryana do p. Melitona wyobraża sobie sam piorunujące wrażenie, jakie sprawiła w całym rodzie Kacprowskich ta niespodziana epistoła. Pominąwszy już nawet ogromne rozczarowanie, którego wszyscy doznali nagle co do osoby księcia Artura Świętopełka na Starej Czetwertni, Kitajgrodzie et caet. et caet. Czetwertyńskiego, alias Edwarda hr. Cybulnickiego, alias majora Jana Wary, nec non Henryka de la Roche-Chouart, wice-hrabiego de Tournebroche i barona de Barcarolles, a recte Artura Kukielskiego, pominąwszy wszystkie okropności, połączone z tem rozczarowaniem — zostawał jeszcze złośliwy ton hr. Cypryana, i ta jego szkaradna insynuacya, jakoby Wielmożny, ba prawie Jaśnie Wielmożny Meliton „z Kacprowa“ Kacprowski, dziedzic Cewkowic z przyległościami, ojciec ojczyzny, tudzież różnego potomstwa płci obojej, mógł własną, rodzoną i prawowitą córkę swego świetnego i historycznego rodu wydać za warszawskiego fryzyera! Pan hrabia Cypryan wiedział bardzo dobrze, że zasady demokratyczne w tych pięknych obydwu królestwach Podkarpackich, wraz z krajem i Krajem krakowskim, służą tylko dla „głupiej ulicy“; że nikt już wprawdzie nie da głośno i jawnie cwancygiera za tytuł książęcy, ale nikt też po cichu, między swoimi nie da złamanego szeląga za całą wolność, równość i braterstwo wraz z siedmnastoma programami Towarzystwa narodowo — demokratycznego i z aktywami Dziennika Lwowskiego w dodatku. Młodzi synowie wielkich rodzin — ot np. p. Wincenty Kacprowski — mogą wprawdzie dla zabawki albo dla popularnej karyery przybierać pozory zajadłych demokratów, a wówczas i starzy ojcowie, dla ułatwienia roli swoim potomkom, zamiast rodowego karmazynu zwykli przybierać pospolitą czerwoność opozycyjną — ale nie idzie za tem, by w poufałych stosunkach rodzinnych nie należało trzymać drei Schritt vom Leibe hołyszów bez urodzenia. A gorzej niż bez urodzenia był p. Artur Kukielski — bo nietylko nie miał ani tytułu, ani majątku, ale jeszcze o horror! był fryzyerem. Mógł nie być księciem, nie posiadać zamku ani nad Dnieprem, ani nad Pskowskiem jeziorem, nie znajdować się w zażyłości z synem króla Westfalii — mógł utrzymywać się z pieczeniarstwa, z kart, z szacherki końmi — a zbrodnia jego nie byłaby tak okropną, złośliwość hr. Cypryana tak dotkliwą. Ale nie mieć majątku, a zarabiać na życie, to w opinii całego wielkiego księztwa Cybulowskiego i niektórych innych prowincyj galicyjskich jest największem prostactwem. Żaden Cybulowianin pur sang, bene natus et possessionatus, nie dałby córki, choćby za Lelewela albo za Mickiewicza, póki każdy z tych skrybentów nie wykazałby się ekstraktem tabularnym, że posiada przynajmniej 200 morgów gruntu, obciążonych naturalnie primo loco w Towarzystwie kredytowem, secundo u którego z zamożniejszych sąsiadów, a tertio, quarto et quinto u Arona Goldglanz w Tarnopolu, w Brodach albo gdzieindziej. Są wprawdzie bardziej postępowi Cybulowianie, którzyby pozwolili córkom wyjść za hołyszów — ale nigdy za doktorów, profesorów, kupców albo rzemieślników.
Pojmą tedy szanowni czytelnicy, że oburzenie pana Melitona było wielkie, i że pani Melitonowa mdlała na wszystkich kanapach i fotelach, które jej nastręczały sposobność ku temu.
A panna Róża? zapyta może która z czytelniczek.
Hm — panna Róża... przepraszam, nie mam czasu; muszę wracać do mego bohatera, który już trzeci dzień czeka w Cybulowie na respons z Cewkowic. Czeka, i — cierpi. Roztrząsa sumienie, bije się w piersi i przyznaje, że zamiast służyć sprawie, której przysiągł i której bez przysięgi służyć był powinien, grał zbyt długo i zbyt dwuznaczną rolę. Ale jeżeli to go potępia wobec własnego sumienia i wobec ludzi dobrej wiary, to panna Róża inaczej o nim sądzićby powinna. Tak mu się zdaje przynajmniej. Zdaje mu się, że gdyby z Jaśnie panny Kacprowskiej przemieniła się nagle w ekonomównę, albo w chłopiankę, albo w wychowanicę domu podrzutków — onby ją kochał niemniej gorąco, jak teraz. Dlaczegóżby ona miała przestać go kochać z powodu, że nie chciał nadużywać dłużej fałszywego nazwiska, pseudonima trochę pretensyonalnego, ale po części wytłumaczonego zwyczajem i potrzebą ówczesną? Wszak był zawsze tym samym Arturem, choć nie księciem Arturem; wszak jeżeli fanfaronował w obecności innych, to w rozmowie z nią sam na sam, unikał zawsze nawet najmniejszej aluzyi do mniemanego swego stanu? Im bardziej tak rozumował, tem bardziej zdawało mu się, że mało co ma sobie do wyrzucenia, i że jest w gruncie bardzo uczciwym i porządnym człowiekiem, tylko... tylko ma czasem trochę za mało fizycznej odwagi, i w ogóle za mało odwagi wojskowej, a za wiele cywilnej. To chodzi po ludziach, zresztą bardzo porządnych.
Samo już to roztrząśnienie sumienia, jakkolwiek nieco stronnicze, ale nader rzadkie i ważne u p. Artura, powinno przekonać każdego, jak mocno był zakochanym w pannie Róży. Ludzie, którzy wobec świata chcą uchodzić za coś więcej, niż są w istocie, sobie samym wydają się wzorami doskonałości pod każdym względem. Gdyby tak nie było, niejeden, co wobec świata chce uchodzić za proroka i kapłana idei narodowej, w porównaniu z sobą samym nie znajdowałby tego świata tak złym, przewrotnym i niesprawiedliwym, nie ciskałby nieodwołalnej klątwy na ten padoł grzechu, i... my nie mielibyśmy tyle pasywów w naszych corocznych „rachunkach“. Najmniejsza iskierka miłości prowadzi do samopoznania, robi wyrozumiałym i sprawiedliwym — tak jak odwrotnie pycha, wynoszenie siebie samego, ślepa surowość sądu, dowodzą braku zupełnego tej boskiej iskierki. Zastosowawszy ten pewnik, od proroków i kapłanów, do „towarzyszów sztuki fryzyerskiej“, przekonamy się jeszcze mocniej, że bohater nasz miał w sobie bodaj cząstkę takiej iskierki, bo był skruszonym i pokornym w duchu i na zewnątrz. Nie przeszkadzało mu to zresztą czuć się bardzo nieszczęśliwym i opuszczonym, nie przeszkadzało mu z biciem serca zaglądać do okna, ilekroć zaturkotało lub zatętniało co na podwórzu. Daremnie! Nie widać było ani listu, ani nikogo z Cewkowic...
Nie mogąc dłużej znieść tego stanu niepewności, pan Artur prosił nakoniec hrabiego Cypryana o posłuchanie i przedłożył mu uniżoną prośbę, by go odesłał do Cewkowic. Hrabia popatrzył na niego ciekawie i gdy spostrzegł, że był mocno zmienionym i wydawał się prawie chorym, coś nakształt litości zarysowało się w dyplomatycznej fizyonomii p. eks-naczelnika obwodu. Począł dobrodusznie tłumaczyć Kukielskiemu, że wobec wart włościańskich i ciągłych patroli, bez paszportu, nie ujedzie pół mili, by nie był schwytanym. Za kilka dni hrabia wybierał się w drogę do Stanisławowa, gdzie miał interes w sądzie, ofiarował się tedy zawieźć tam p. Artura w charakterze swego służącego, i ułatwić mu ztamtąd wyjazd bezpieczny na Wołoszczyznę. Była to wielka ludzkość, mianowicie ze strony tak wielkiego pana, ale p. Artur przyjąć jej nie chciał. Wszelkie względy na osobiste bezpieczeństwo, które go krępowały tam, gdzie chodziło o świętsze i większe rzeczy, ustąpiły tym razem — jakaś siła tajemna parła go do Cewkowic. Zdawało mu się, że widzi Różę zapłakaną, tęskniącą za nim, opierającą się może zakazowi rodziców, czekającą na niego, ażeby mu powiedzieć to, czego jej napisać nie pozwolono. Hrabia nie namawiał go dłużej, kazał mu dać konie i pożegnał go lekkiem skinieniem głowy, wychodząc z pokoju.
Konie! dobre dwa brytany byłyby zasługiwały niemniej na to nazwisko, jak zwierzęta, które zaprzężono do małego wózka od wożenia ziemniaków, dla wywiezienia p. Artura. O koczach i czwórkach nie było już mowy. Siedzenie w tym ekwipażu składało się z odrobiny natrzęsionej słomy, nakrytej podartą płachtą. Chłopak usługujący przy ogrodniku pełnił obowiązki woźnicy. Nie mogło być nic bardziej politycznie podejrzanego, jak na owe czasy. Młody mężczyzna bez c. k. urzędowej czapki z różą na głowie, jadący takim wózkiem, kwalifikował się od razu do kozy, i dostawał się do niej niewątpliwie, wychodził zaś na świat dopiero po kilku tygodniach — jeżeli się nie znalazły jakie poszlaki przeciw niemu. Mimo tego wszystkiego, jakieś szczególne zrządzenie losu dozwoliło p. Arturowi dojechać do Cewkowic, bez spotkania się z organami „bezpieczeństwa“.
Wózek zatoczył się na podwórze w chwili, gdy dwie panny Kacprowskie, panna Melania i panna Róża, wychodziły z cieplarni, znajdującej się opodal od dworu, i zdążały ku gankowi. Na widok swojego anioła, p. Artur wyskoczył i pobiegł ku niemu. Z piersi wydobywał mu się na pół stłumiony okrzyk: — Różo! Aniele!
Ale anioł miał twarz nieruchorną, i gdyby nie nosek cokolwiek zarumieniony od zimna, możnaby było przypuszczać, iż to chodząca statua z marmuru. Artur stanął jak wryty.
— Różo! — wyjęknął głosem człowieka konającego, błagającego o kroplę wody.
Róża zmierzyła go od stóp do głowy spojrzeniem tak chłodnem i obojętnem, jak gdyby go po raz pierwszy w życiu widziała. Byłby dał połowę życia za jedną iskrę gniewu, oburzenia, nawet pogardy — w jej twarzy. Ale nie — twarz jej była niema. Minęła go spokojnie, jak się mija słup milowy po drodze, i weszła do domu.
Artur chwiał się na nogach; w oczach mu się ćmiło, uchwycił się ręką za czoło, bo zdawało mu się, że mu głowa pęka. W tej chwili uczuł, że ktoś go wziął za drugą rękę. Spojrzał — była to panna Melania.
— Biedny pan jesteś, panie Arturze — rzekła ze współczuciem tak szczerem, że cała jej zwykła, afektowana smętność dała się zapomnieć w tej chwili.
— Czy Róża... czy siostra pani, czytała mój list? — zapytał nieśmiało Artur.
— Czytała.... Panie Arturze! nie bierz nam pan za złe...
Chciała coś mówić dalej, w sposób uprzejmy i łagodny, ale naraz nie wiedzieć, czy Biżuczek, czy kto inny zaskomlił z ganku:
Mélanie! Mélanie! — i zaledwie miała czas pożegnać go pełnym dobroci wzrokiem, i zawołać: Niech Bóg Pana prowadzi! Musiała wracać do matki.
Bohater nasz zrozumiał, że niema co robić dłużej w Cewkowicach. Z panem Melitonem ani z p. Wincentym nie miał ochoty widzieć się; zresztą lokaj oświadczył, że obydwu niema w domu. Tenże sam lokaj zniósł rzeczy p. Artura z gościnnego pokoju na ganek, ale gdy się obejrzeli po podwórzu, wózka cybulowskiego już nie było. Chłopak nawrócił i pojechał. Pan Artur udał się do ekonoma z prośbą, by mu dano konie do najbliższego dworu, ale ekonom objawił że Jaśnie pan nie kazał nikomu dawać koni bez swego rozkazu. Sytuacya była fatalną — niepodobna było zostać na ganku w Cewkowicach, niepodobna wyjechać. P. Artur nie pozyskał był niczyich sympatyj podczas długiego swego pobytu u państwa Kacprowskich, służba odmawiała mu wszelkiej pomocy. Nie zostało mu nic, jak tylko zawołać przechodzącego drogą wieśniaka i ofiarować mu „szóstkę“, ażeby zaniósł rzeczy za naszym bohaterem, który się udał — na plebanię.
Cucyglerów już oddawna nie było u księdza Ilczyszyna, natomiast był tam podoficer od austryackiej piechoty, z patrolem. Ale czaj u „dobrodzieja“ był tak mocny, że pan kapral wiedzieli zaledwie, jak się sami nazywają, a komenda wiedziała ex officio jeszcze mniej, od pana kaprala. Udało się tedy p. Arturowi porozumieć z księdzem proboszczem bez interwencyi obcego mocarstwa, ksiądz wytłumaczył kapralowi, że to brat hr. Cybulnickiego z Cybulowa, który przyjechał odwiedzić p. Kacprowskiego i nie zastał go w domu, i po niejakich małych trudnościach, załagodzonych dalszym traktamentem przyszłych bohaterów z pod Sadowej, waleczni ci wojownicy pozwolili p. Arturowi wyjechać bryczką ks. proboszcza. Dokąd? tego on sam nie wiedział.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.