Koroniarz w Galicyi/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVI,

jako pan hrabia Cybulnicki zajmuje się losem dwojga młodych ludzi i apeluje do demokratycznych zasad p. Kacprowskiego.

Już sama fizyognomia okolicy, przez którą jechał p. Artur, wydawała mu się zupełnie zmienioną w skutek zaprowadzonego zaledwie od dwóch dni stanu oblężenia. W istocie, prócz wart włościańskich na krzyżowych drogach i przy wjeździe do każdej wsi (które to warty jednak nie zatrzymywały czworokonnego ekwipażu cewkowickiego, dobrze znanego w całej okolicy) — nie było innej zmiany; śnieg jak przedtem leżał we wklęsłościach roli i w rowach, i pod płotami, a niepokryte nim miejsca sterczały czarne i wilgotne, tak, że cała przestrzeń, którą oko objąć mogło, podobną była do wielkiej miski powideł, przemięszanych z śmietaną. Wśród tego pięknego krajobrazu wiła się droga pełna grudy i wybojów, a niebo jednostajnie szare patrzało zaspanemi oczyma na ziemię, i zdawało się dąsać, że niema tu nic nowego, ani uwagi godnego. Ale w skutek przykrego i wyjątkowego swojego położenia, p. Artur znajdował, że marzec nigdy jeszcze nie był tak brzydkim, ani wiatr północno-wschodni tak przenikliwym, jak w roku zbawienia 1864. Cóż dopiero, gdyby mógł był zajrzeć do domów, które mijał, gdyby mógł był zobaczyć owe twarze, niedawno jeszcze nastrajające się do patryotycznego marsu, a teraz tak żywo przypominające §. 66., że zdawały się jakby wykrojone z c. k. kodeksu karnego.
U nas w Galicyi, a to nietylko w wielkiem księztwie Cybulowskiem, ale nawet w parafii narodowo-demokratycznej, mnóstwo jest odważnych i tęgich ludzi. Mówią, jak Katony, a działają, jak Brutusy, ale oczywiście w granicach, ustawami określonych. Dlatego też, im ciaśniejsze stają się te granice, tem mniej mamy Katonów i Brutusów. Nie przypominam sobie naprzykład, ażeby nasz hrabia Katon w czasach podobnego ścieśnienia „granic, ustawami określonych“, powtarzał swoją słynną formułkę: „Ego autem censeo, że należy znieść podatek spadkowy“. Nasi Maryusze i Grachowie także kładą uszy po sobie w takich razach, reszta siedzi w kozie, i tylko jeden Kornel Kreczunowicz, czy mamy konstytucyę, czy stan oblężenia, czy rewolucyę, czy rezolucyę, zawsze i wszędzie wykazuje niesłuszność katastru. To też, gdyby p. Artur zajrzał był po drodze do Barciszowiec, albo do Jelonek, albo gdziekolwiek indziej, byłby dopiero poznał, jak radykalnie jedno rozporządzenie c. k. namiestnictwa mogło przewrócić do góry nogami stanowisko „zacnej, światłej i niezależnej“ części mieszkańców tego równie politycznie dojrzałego, jak gruntownie lojalnego kraju.
Lecz p. Artur nie wstępował nigdzie. Tylko między Jelonkami a Babotłukami pojawiły się z lasu obok drogi dwie postacie w brunatnych świtkach, w niebieskich szarawarach i wysokich butach, które zatrzymały powóz dla pomówienia z naszym bohaterem. Byli to Wołyniacy, wypędzeni z kwatery przez któregoś Cybulowianina, ponieważ nie chcieli meldować się władzy austryackiej i dać się odstawić za granicę. Opowiadali, że jest ich kilkunastu w lesie, gdzie koczują już dwie doby bez dachu, strawy i cieplejszej odzieży. Mieli wprawdzie płaszcze, ale ponieważ jeden z nich zachorował na tyfus więc zrobili dla niego łoże i namiot z tych sukni swoich. Pytali się p. Artura, czy nie wie, jakie są rozkazy ze „sztabu“, ale on nie mógł ich oświecić w tej mierze i radził im, ażeby się zameldowali w becyrku. Przyjęli tę radę z oburzeniem, i oświadczyli, że udadzą się do Królestwa i dotrą do obozu, choćby im się przyszło przebijać przez straże i patrole. P. Artur ruszył ramionami i pojechał dalej. On już od pół roku postanowił był nie docierać do żadnego obozu, i wytrwałość tych ludzi, którzy jeszcze teraz o tem tylko myśleli, wydawała mu się czemś niepojętem.
Takie usposobienie mego bohatera nie wyda się zapewne bohaterskiem nikomu, chyba autorowi listów „p. Optymowicza“ w Przeglądzie Polskim i nie wymarłej jeszcze garstce współwyznawców ś. p. Walerego Wielogłowskiego. U tych zacnych ludzi, bohaterem jest każdy, kto się opiera dzielnie „swędowi rewolucyjnemu“ i ma tak mocną głowę, iż się mu nie da zaczadzić. Stoją oni dumnie przy sztandarze, na którym wypisali: „Nieprzerwalność Targowicy“, biorą rozbrat z narodem z zasady, mój bohater zaś robił to samo prawie, ze strachu; więc jeżeli uwzględnimy rezultat, a pominiemy pobudki, p. Artur był bohaterem w swoim rodzaju. Był nim tembardziej, że wiózł z sobą do Cybulowa postanowienie tak heroiczne, że każdy z owych kilkunastu powstańców, koczujących w lesie, wolałby był sto razy narazić się na moskiewskie kule i szubienice, niż znaleźć się w położeniu p. Artura. Jużci spowiedź przed hr. Cypryanem była aktem wielkiej rezygnacyi i głębokiej skruchy. Z świetnej roli księcia A. C. zejść na stanowisko upokorzonego i zdemaskowanego fanfarona i blagiera, znieść ten złośliwy uśmiech, który tak często pokazywał się na twarzy hrabiego, gdy mówił do p. Artura — to było okropne! Kilka razy bohater mój miał ochotę na wzór p. Asakasowicza wyskoczyć z powozu, pobiegnąć w las i przyłączyć się do Wołyniaków — albo przynajmniej kazać woźnicy, by zamiast do Cybulowa, pojechał do miasteczka powiatowego, i oddać się tam w ręce władz austryackich. Ale w takich chwilach przychodziła mu na myśl panna Róża, przypomniał sobie jej łzy, jej zaklęcia, powtarzał sobie, że ona go kocha, i że byłoby nierozsądkiem, nie próbować dalej szczęścia, skoro nastręczał się sposób tak łatwy. Wśród tego wszystkiego, powóz zatoczył się znowu z p. Arturem przed ganek cybulowski, jak niegdyś, gdy go tam przywiozła pani Podborska.
Służba przyjęła go z niemniejszem jak wówczas uszanowaniem. W pokoju pana hrabiego Cypryana zastał p. Stępeckiego, który dowiedziawszy się o zaprowadzeniu stanu oblężenia, wpadł do naczelnika obwodu z głośnem narzekaniem, iż złożono około tysiąc sztuk nabojów w jego pasiece, iż on nie wie co z tem zrobić, iż nie myśli dzwonić kajdanami na Spielbergu, dlatego, że się komuś tam zechciało robić jakieś powstanie, itp. Wzywał tedy właściciel Barciszowic pana naczelnika obwodu, ażeby sobie zabrał naboje, bo może być jakie nieszczęście, pasieka może się zająć, albo „chłopi“ mogą zadenuncyować, zwłaszcza że odkąd ten przeklęty gazeciarz Dobrzański skasował pańszczyznę, to kanalia na wsi nie zna żadnej karności, i niech Mości dobrodzieju djabli porwą wszystkie wasze jakieś farmazońskie nowości, telegrafy, figi-migi, i organizacye; dawniej szlachcic Mości dobrodzieju jadł kluski z serem, siedział za piecem i chwalił Pana Boga, a teraz co? ot, pszenica mi zrosła, kartofle djabli wzięli, siana ani dój, dój! i płać tu podatki i karm powstańców, a jeszcze wymyśla i chce palić szwarz-drej-König, węgierskiego ani rusz! Ja tam jak Boga kocham Mości dobrodzieju, tylko w niedzielę albo święto po obiedzie zapalę sobie fajkę tureckiego, a tym darmojadom zachciewa się marcypanów, kasza ich w zęby kole itd. Nie zmieściłbym powieści w jednym tomie, gdybym chciał wyliczać wszystkie grawamina p. Stępeckiego; wspomnę tylko nawiasem, że znakomity ten obywatel, ilekroć był w złym humorze, zniesienie pańszczyzny, wynalezienie telegrafów, wszelkie figi-migi i tysiące innych bezbożności przypisywał zawsze jednemu i temu samemu „przeklętemu gazeciarzowi“, który był w jego oczach istną personifikacyą Antychrysta. Dyplomatycznemu talentowi p. Cypryana udało się zresztą uspokoić p. Stępeckiego obietnicą, że naboje będą zabrane z jego pasieki, poczem tabularny właściciel Barciszowic. przeklinając jeszcze ciągle Dobrzańskiego i wychwalając zalety prostych Mości dobrodzieju zrazów z kaszą i klusek z serem, wyjechał do domu.
N. O. C. C. C. zwrócił się teraz ku p. Arturowi, który w skromnej bardzo postawie, w kąciku, na krzesełku, oczekiwał był wyjazdu p. Stępeckiego. P. Cypryan oświadczył z góry, że zaprzestał wszelkiej czynności jako naczelnik obwodowy i że p. major musi się udać do swojej przełożonej wojskowej władzy, jeżeli ma jaki interes. P. major rzekł, że niema interesu publicznego, ale prywatny, i że prosi p. hrabiego o chwilkę posłuchania. Pan hrabia zezwolił łaskawie na tę audyencyę, i p. Artur opowiedział mu, co miał do powiedzenia, kończąc prośbą, by p. hrabia zasłonił go wobec władz austryackich, i by zechciał pośredniczyć między nim i rodzicami panny Róży w sprawie jego afektów miłośnych. P. Artur uważał, że twarz p. hrabiego, z początku nader poważna i surowa, w miarę jak on kończył swoje opowiadanie, rozjaśniała się, uśmiechała, i nakoniec przybrała wyraz tak jakoś piekielnie dobroduszny, że trudno się było zoryentować, jakie przyjęcie znalazły szczere wyznania naszego bohatera.
— No, wielkie rzeczy! — wyraził się nakoniec p. hrabia. — Wszak Kacprowscy także nie pochodzą od Godfryda de Bouillon, ani od Plantagenetów. Jakoś to będzie! Co się tyczy karty legitymacyjnej mego kuzyna, to pojmiesz, panie Kukielski, że pominąwszy wszelkie inne względy, ja jako były naczelnik obwodu zbyt jestem skompromitowany wobec władzy, ażebym mógł ryzykować to, co mi proponuje p. Kacprowski przez twoje usta. Zresztą, mój kuzyn sam niebawem tu przyjedzie, a dwóch was przecież nie może bawić w jednej okolicy pod temsamem nazwiskiem, wobec ciągłych rewizyj, które nas czekają. Ale przecież Kacprowski musi mieć także jakichś kuzynów, i łatwiej mu będzie załatwić tę kwestyę z becyrkiem, niż mnie. Powinien to zrobić dla swego przyszłego zięcia, bo jak widzę, masz wielką ochotę zostać zięciem p. Kacprowskiego, p. Kukielski?
— Tak, panie hrabio, ale...
— Tak, ale zostaje ta historya z tym jakimś tytułem. A propos, panie Kukielski, muszę ci powinszować; jak na Cewkowice, grałeś wybornie twoją rolę. I panna Kacprowska kocha się tedy w tobie, kocha się bardzo?
— Ach, kochamy się nawzajem niezmiernie, panie hrabio!
— Hm, to czułe, bardzo czułe! Panna młodziutka, nie ma jeszcze lat trzydziestu, młodzieniec przystojny, do tego emigrant i tak dobrze mówiący po francuzku. Il n'y a aucun inconvénient, owszem, bardzo dobra para. Byłbym uradowanym, gdyby mi się udało skojarzyć to małżeństwo. Napiszę do tego Kacprowskiego, panie Kukielski, napiszę zaraz, i odeszlę list przez jego własnego woźnicę.
Tu łaskawem skinieniem głowy p. hrabia pożegnał p. Artura i wyszedł do swego pokoju. W drzwiach zatrzymał się chwilę, wołając na lokaja:
— Józef!
— Słucham Jaśnie pana!
— Pokaż panu do oficyn — rzekł Jaśnie pan — wskazując ręką p. Artura.
Lokaj był cokolwiek zdziwiony, że Jaśnie pan drugiego Jaśnie pana lokował w oficynach, ale p. Artur przyjął to upokorzenie obojętnie — nie miał czasu myśleć o niem, dusza jego była w tej chwili w Cewkowicach i nie dbała o to, co się działo z ciałem. Umieszczono go w alkierzyku obok stancyi pisarza prowentowego i przyniesiono mu tam obiad, którego menu podobne było niezmiernie, in puncto luk gastronomicznych, do tego, jakie otrzymywali w Cewkowicach komisarz i panna służąca.
W parę godzin później, p. Meliton otrzymał list następujący:
„Szanowny sąsiedzie! Daliśmy się obydwaj złapać. Twój książę, Artur Czetwertyński, przyznał mi się właśnie, że nie jest ani trochę księciem. Nazywa się Artur Kukielski, jego ojciec był ekonomem u jednego z najbogatszych obywateli w Królestwie, który go wychował wraz z swoim synem, jak się wychowuje dobrze urodzonych młodych ludzi. Francuzczyzna i podróże za granicą, stanowiły główną podstawę tej edukacyi. Pojmiesz szanowny sąsiedzie, że nasz pan Kukielski nabrał przy tej sposobności manier i nawyknień, które mogły oszukać najwprawniejsze oko — ale nie nauczył się niczego, co by mu mogło było dać sposób do życia. Ztąd poszło, że kiedy — jak się wyraża tenże Kukielski — jego młody towarzysz po śmierci ojca „puścił go w trąbę“, i kiedy kilkakrotne próby zostania guwernerem nie powiodły mu się (jak sądzę, dla zbyt kochliwego usposobienia, czego nie lubią na wsi w domach, gdzie mają córki), więc nie zostało mu nic, jak zużytkować jedyną zręczność, jakiej nabył oprócz akcentu paryzkiego, t. j. zręczność w trefieniu włosów. Przykro mi wyznać, że ostatecznie nasz mniemany książę był czeladnikiem fryzyerskim — we Lwowie powiedziano by: towarzyszem sztuki fryzyerskiej. — Mówię, że mi przykro, ponieważ, jak oddawna w całej okolicy wiadomo, i jak mi właśnie wyznał sam Kukielski, jedna z panien Kacprowskich interesuje się mocno tym wcale zresztą urodziwym młodzieńcem, a nawet stosunek między niemi wstąpił w stadyum nader gorącej miłości, która dotyka ludzi zarówno w książęcym, jak w fryzyerskim stanie.
„Znając atoli demokratyczne i radykalne zasady szanownego sąsiada, podjąłem się na prośbę tegoż Artura Kukielskiego pośredniczyć między nim a szanownym sąsiadem, i wyjawiwszy powyżej cały stan rzeczy, donoszę niniejszem szanownemu sąsiadowi, iż jest stałą i nieprzymuszoną wolą pana Artura Kukielskiego pojąć za dozgonną towarzyszkę życia jednę z panien Kacprowskich (jeżeli się nie mylę, średnią).
„Zawiadamiając o tem szanownego sąsiada, korzystam ze sposobności, ażeby dołączyć życzenia wszelkiej pomyślności dla przyszłej młodej pary i dla szanownego sąsiada wraz z całym domem, mieniąc się jego

życzliwym sługą,
Cypryan Cybulnicki.

P. S. Młodzieniec czeka u mnie z utęsknieniem na pozwolenie rzucenia się do nóg przyszłemu teściowi, i każdego czasu gotów jestem odstawić go do Cewkowic na żądanie szanownego sąsiada.“
Oprócz tego listu, woźnica p. Kacprowskiego przywiózł z Cybnlowa list od p. Artura do panny Róży. Nie powtarzam go tu, bo czytelnicy domyślają się zapewne jego treści; nadmienię tylko, że p. Artur kładł między innemi nacisk na tę okoliczność, iż mógłby był grać dalej swoją rolę przybraną, ale ponieważ to byłoby prostem oszustwem, i ponieważ za taką cenę nie chciał i nie mógł wejść w posiadanie panny Róży, więc szczerem wyznaniem pragnie okupić lekkomyślną fanfaronadę z tytułem książęcym, i z otuchą powierza anielskiemu sercu swojego bóstwa wydanie wyroku, od którego zawisło jego szczęście i życie. Gdyby go odepchnęła od siebie, odda się w ręce Austryakom, a ci odstawią go w ręce Moskali — ale to mu już będzie obojętnem.
Czekał tedy p. Artur na swój wyrok, w oficynach, w Cybulowie. Czekał dzień, i drugi, i trzeci. Nareszcie trzeciego dnia... — ale tu według wszelkich prawideł i zwyczajów, należy rozpocząć nowy rozdział powieści.
Do powyższego rozdziału należy już tylko krótka wzmianka, że p. hr. Cypryan był w nadzwyczaj dobrym humorze, i że dostał czkawki od śmiechu, tego dnia, gdy wyprawił ów list do p. Kacprowskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.