Koroniarz w Galicyi/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Koroniarz w Galicyi |
Podtytuł | czyli powagi powiatowe |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po powrocie do Cewkowic, pan Artur udał się do swego pokoju, albowiem jako „ranny“ potrzebował koniecznie wypoczynku. Ale wypoczynek ten przerywano mu ciągle, co pięć minut bowiem wpadał do pokoju lokaj, a co drugich pięć minut zjawiała się pokojówka, z zapytaniem, to od Jaśnie pani, to od Jaśnie panny Róży, jak się ma Jaśnie pan „hrabia“ i czyli czego nie potrzebuje? Jaśnie pan hrabia nie potrzebował niczego, i czekał tylko, ażeby upłynęło tyle czasu, ile go musi upłynąć, nim rycerz ranny może pokazać się w towarzystwie bez obudzenia podejrzeń, iż wcale nie był rannym. Gdyby nie ten wzgląd na prawdopodobieństwo, zapoznawany tak często przez pisarzy dramatycznych, ale wielce ważny dla pana Artura, byłby on już był dawno poszedł zaprezentować damom swoje oblicze, nową i tak świetną opromienione aureolą. Tak zaś, czekał, nudził się i pocieszał się myślą, że teraz sympatye panny Róży musiałyby stanowczo przechylić się ku niemu, gdyby ich był nie pozyskał pierwej. Ażeby jednak oddać zupełną sprawiedliwość memu bohaterowi, i ażeby uczynić zadość pretensyom tych szanownych czytelników, dla których osoby przedstawione w tej powieści mają jeszcze nie dosyć stron szlachetnych, wzniosłych, uczciwych i pięknych, muszę dodać, że do radości p. Artura mięszało się pewne głębokie niezadowolenie. Mamże powiedzieć prawdę? Obiecałem dawniej, że bohater mój, zostawszy księciem, już nigdy nie będzie renegatem, nigdy nie zapragnie powrócić w szeregi pospólstwa, pozbawionego tytułów. Ale niestety, zmuszony jestem wyznać, że tytuł jego ciężył mu teraz niezmiernie, i że żałował, dlaczego nie był księciem u panny Szeliszczyńskiej, w Błotniczanach, gdziekolwiek indziej zresztą, a dlaczego nie pozyskał serca panny Róży jako prosty Artur Kukielski! Wyrzucał sobie gorzko, że lekkomyślna chęć błyszczenia pożyczanemi piórami zawiodła go zbyt daleko; że dobrze jest udawać księcia dla zabawki, ale udawać go przez całe życie, a osobliwie udawać go wobec panny Róży, to będzie nad jego siły. Ludzie zakochani, tak jak pijani, czują niepohamowany pociąg do mówienia prawdy, przynajmniej gdy mówią do ubóstwianej istoty. Pan Artur czuł, że niepodobna mu będzie nie „wypaść z roli“ prędzej lub później, i w takiej chwili chciał biedz, rzucić się do nóg pannie Róży, i powiedzieć jej wszystko. Ale tu znowu tchórzostwo, także właściwe niektórym ludziom zakochanym, nie pozwalało mu wykonać zamiaru. Nie mógł być pewnym, czy córce państwa Kacprowskich podobał się dla własnych tylko, osobistych swoich zalet, czy głównie dla mniemanego swego tytułu i dla mniemanej pozycyi socyalnej? Zatrzymywał się tedy w pół drogi, postanawiał temporyzować, badać. Gdy by uzyskał pewność, że panna Róża kocha w nim nie księcia, ale jego samego, naówczas obiecywał sobie, iż wyzna jej bezzwłocznie wszystko. Ale gdyby rzecz się miała przeciwnie, gdyby wraz z przybranym jego blaskiem miała się rozwiać i jej miłość?.... W głowie mu się mąciło na tę myśl straszną, i z obawy przed nią starał się zagłuszyć głos sumienia, zwlekał z dnia na dzień wszelki krok stanowczy, byle bodaj pod przybraną maską utrzymywać się w charakterze szczęśliwego kochanka najpiękniejszej z najpiękniejszych Galicyanek.
Tak upłynęły powoli dwa tygodnie rekonwalescencyi, wśród których odwiedzał pana Artura p. Wincenty i p. Mliton, ażeby się "książę" nie nudził. Palec już był zgojony od dawna, ale żyłka do przybierania interesującej roli była nieuleczoną w naszym bohaterze. Nie wychodził tedy z pokoju, a to stawało mu się tem łatwiejszem, gdy oprócz panów, także i panny Kacprowskie uważały na obowiązek chrześciański i patryotyczny, odwiedzać chorego jak najczęściej. Przychodziły one zawsze po dwie, panna Melania z panną Władysławą, albo panna Róża z panną Władysławą. W przytomności panny Melanii, książę był pełen wrodzonej swojej fantazyi, opowiadał o swojej książęcej rodzinie, o swoich książęcych majątkach, i o swoim książęcym pojedynku z Kwaskowskim.
— Już to biłem się, je vous assure, jak lew! I niech mi kto jeszcze powie, że rasa nic nie znaczy! Plebejusz może być odważnym! moi il n'a pas cet entrain, jest zawsze coś niedźwiedziego w jego odwadze....
Wśród wszystkich tych rozmów, panna Melania stawała się coraz smętniejszą i prawie tak małomowną, jak pan Wincenty. Tylko jej oczy, niegdyś dwie smętne elegie, konające nad jakimś konającym kwiatkiem, teraz były dwoma rozpaczliwymi monologami z piątego aktu tej lub owej tragedyi. Ale pan Artur nie tęsknił przy elegiach, nie poruszały go tragiczne monologi. Tęsknił za panną Różą, poruszała go tylko ona.
Ona! Zwykle po obiedzie, gdy większa część domu Kacprowskich używała siesty, w towarzystwie panny Władysławy udawała się do pokoju gościnnego na górę, by odwiedzić rannego księcia. Tam wszyscy troje siadali na sofce, wybitej drelichem w szerokie czerwone pasy, która stała między drzwiami wschodowemi a piecem. Później pokazywało się, że jest nieznośne gorąco w pokoju, zostawiano tedy pannę Władysławę na sofce, a pan Artur i panna Róża udawali się na drugi koniec pokoju, do okna, gdzie były dwa krzesła tylko, i gdzie przy szumie drzew w ogrodzie można było rozmawiać po cichu, tak po cichu, że panna Władysława nie słysząc nic, i nie widząc, oprócz jednostajnego ustawienia mebli w pokoju, i swoich rąk, jednostajnie złożonych u stalowej klamry od czarnego paska, usypiała zwykle dosyć głęboko.
Gdy już pan Artur „mógł wychodzić“, rozmowy te, przeplatane zgromadzeniami całej familii przy śniadaniu, przy obiedzie i przy herbacie, prowadziły się dalej to na balkonie, w niebieskim salonie, to znowu w zielonym. Pan Artur bywał czasem w doskonałym humorze, recytował wiersze i sceny komiczne z różnych sztuk, grywanych w teatrze warszawskim, śpiewał kuplety francuzkie i polskie, parodyował artystów i inne znakomitości, jednem słowem, był bardzo a bardzo zabawnym czasami, a czasami bardzo tkliwym i rzewnym. Tak minęło lato, minęła jesień i zaczęła się zima; na piętnaście mil wokoło wiedziano, że panna Róża Kacprowska kocha się w kuzynie hr. Cybulnickiego, zakwaterowanym w Cewkowicach — a pan Artur jeszcze ciągle wahał się między zamiarem wyjawienia swego właściwego nazwiska i stanu, a życiem z dnia na dzień, osłodzonem względami panny Róży. Tylko z każdym dniem stawała się dla niego straszniejszą i okropniejszą ta myśl, że wyjawienie prawdy może rozwiać miłe jego złudzenia, i z każdym dniem stawał mu się potrzebniejszym do życia i do szczęścia przyjaźny uśmiech panny Róży i więcej niż przyjaźny uścisk jej dłoni.
Tymczasem oddziały „szachujące“ szachowały a szachowały Moskwę bez końca. Coraz tragiczniejsze wieści przyhodziły z pola bitwy, coraz naglejszą stawała się potrzeba, by te długo zachowywane rezerwy rzucić już raz na nieprzyjaciela, i coraz uporczywiej trzymano je w głębi kraju. Cucyglery niecierpliwili się, porzucali kwatery i na własną rękę wychodzili na linię bojową. Inni znowu skarżyli się, że im dają źle jeść na kwaterach, jeszcze innych chwytały władze austryackie i zapełniały nimi więzienia. Rewizye bywały coraz częstsze, cudem tylko prawie jeszcze kilkuset cucyglerów było nieschwytanych. Nareszcie już, około Bożego Narodzenia, nawet w obwodzie Cybulowskim upieczono owe historyczne suchary, i nawet naczelnicy i komisarze wojenni tego obwodu poczynali się dziwić, dlaczego „władza wojenna“ nie prowadzi oddziałów „szachujących“ na nieprzyjaciela. Nastąpiło zobojętnienie powszechne, rozprzężenie i nieład. Panowie Byczykowscy młodzi coraz mniej gorliwie skubali szarpie, a pan Byczykowski ojciec nie chciał już trzymać ani jednego powstańca w swoim domu. Nawet N. P. B. K. już mniej gorliwie prowadził swoje funkcye urzędowe, i numera kilku ważnych „kawałków“ nie były zaciągnięte do protokołu. Czerwone stronnictwo poczęło się ruszać, zwołano wielki mityng do Cewkowic, na którym pan Meliton oświadczył zgromadzonym u niego czternastu obywatelom, że nadużycie władz wojskowych doszły do niemniej wysokiego stopnia, jak nieradność władz cywilnych, i że potrzeba koniecznie kierownictwo sprawy narodowej oddać w młodsze i gorętsze ręce. Sąsiedzi zrozumieli od razu, że „młodsze i gorętsze ręce“, są to ręce pana Wincentego, o którym może już czytelnicy wiedzą, że był młodym i okrutnie gorącym. Poczyniono tedy różne kroki, ażeby energiczniej popierać powstanie, i ażeby ster z białych, starych i zimnych rąk dostał się w ręce czerwone, młode i gorące.
Nigdy jeszcze nic tak zuchwałego nie stało się było w obwodzie Cybulowskim. Był to formalny spisek, rewulucya w rewolucyi. N. O. C. C. C. wezwał N. P. B. K. umyślnym kuryerem do siebie i przedstawił mu niesłychane niebezpieczeństwa, jakie ztąd wyniknąć mogą dla okolicy, dla obwodu i dla kraju całego. Rzecz oczywista, iż czerwoni najprzód za pomocą ludu wiejskiego wyrzną białych, a potem zrobią rewolucyą w Galicyi. To, co pan Optymowicz pisał niedawno w „Tece Stańczyka“ jest plagiatem, N. O C. C. C. mówił już bowiem to samo przed sześciu laty.
— Otóż widzisz panie Bogdanie, potrzeba koniecznie coś zrobić. Mnie to, widzisz, nie wypada; jako naczelnik obwodu powinienem rozkazać a nie zwoływać sejmiki i radzić. Ale ty panie Bogdanie sproś sąsiadów do siebie, potrzeba naradzić się, zapobiedz złemu.
Pan Bogdan rozesłał kuryerów i depesze na wszystkie strony, i za kilka dni zgromadziło się w Telatynie kilkudziesięciu członków białego stronnictwa. Zabierali głos ci i owi, a wszyscy powtarzali, że straszno, i że niebezpiecznie, i że r. 1846 powtórzy się bez wątpienia. W Galicyi i Lodomeryi nie przychodziło to nikomu do głowy, ale w obwodzie Cybulowskim kierunek umysłu jest inny. Gdy raz przyjęto za fakt niezbity, iż rok 1846 jest za pasem, rozpoczął się wielki lament, i nikt nie umiał nic poradzić, ale za to każdy miał jakieś straszne przeczucie, albo jakąś straszną nowinę, którą dzielił się z drugimi. I tak strasząc się nawzajem, szanowni Cybulowianie, zgromadzeni w Telatynie, byli już blizkimi wszelkich najokropniejszych skutków strachu, gdy nagle odezwał się p. Brojewski, jeden z naczelników powiatowych i jedna z najlepszych głów powiatu. Sam on mawiał sobie, że jest „Kopf!“ Rzekł tedy mniej więcej:
— Nic nam nie zostaje, jak oddać się w opiekę rządowi austryackiemu. Spiszmy oświadczenie, że wstrzymujemy się nadal od wszelkiej, jakiejkolwiek czynności ku wspieraniu powstania, ponieważ obawiamy się, by rewolucya nie wybuchła w samymże obwodzie Cybulowskim.
— Ale to byłaby denuncyacya! — zawołał jakiś szlachcic. — To niegodziwość, infamia, ja tego nigdy nie podpiszę!
— Tak, tak, to byłaby infamia — odezwało się kilkanaście głosów. Ale nie było nikogo, ktoby był dał wyraz zdaniu tych separatystów. Zabrali się i wyjechali, pozostałych zaś perswazyą i prośbami nakłonił p. Brojewski do podpisania aktu, o którym mówił jako o projekcie, ale który miał już przygotowany w kieszeni.
W c. k. kodeksie karnym znajduje się paragraf, według którego staje się winnym zbrodni „zdrady stanu“ nietylko ten, który taką zbrodnię popełnia, ale także i ten, który wiedząc o jej popełnieniu przez kogo innego, nie donosi tego natychmiast kompetentnej władzy, ażeby mogła przeszkodzić wykazaniu karygodnego czynu.
Paragraf ten niechaj raczą mieć w pamięci ci wszyscy, którym nie podoba się czynność, spełniona u p. Kołdunowicza przez p. Brojewskiego i kilku innych obywateli wielkiego księztwa Cybulowskiego.
Obywatelom tym wyłożono jasno, jak na dłoni, że stronnictwo „czerwone“ chce posiąść władzę, ażeby za pomocą oddziałów „szachujących“ przenieść teatr wypadków z za kordonu do Galicyi. Nie podawano im wprawdzie żadnych dowodów, że tak jest w istocie, ależ moi panowie, kto już raz jest w strachu, ten nie pyta o dowody! Obywatele ci wierzyli tedy silnie, iż przygotowuje się zbrodnia zdrady stanu na gruncie.... cybulowskim. Otóż, jak wiadomo, zbrodnia ta sprowadza czasem niemiłe skutki. C. k. kodeks tłumaczy je bardzo lakonicznie temi słowy:
„Die Strafe dieses Verbrechens ist der Tod“.
Rozważcie teraz, moi panowie, coby się stało ze sprawą ojczystą, gdyby te fatalne następstwa spadły na zgromadzonych u pana Kołdunowicza mężów? Czy będzie Polska bez Polaków? Nie! Czy będą Polacy, gdy ich c. k. sądy wywieszają? Także nie.
A więc, jeżeli ma być Polska, Polacy nie powinni popełniać zdrady stanu, ale powinni żyć tak, jak to c. k. kodeks karny przepisuje. Takimi to niezbitymi argumentami przekonał pan Brojewski tych wszystkich, którzy wahali się podpisać akt przez niego ułożony. Obiecywał on zresztą, że akt ten pozostanie po wieczne czasy manuskryptem, i że właściwie będzie tylko podany do wiadomości wyższych władz narodowych, ażeby wiedziały, jak się wielkie księztwo Cybulowskie zapatruje na stronnictwo „czerwone“. Jestem przekonany, że pan Brojewski dotrzymał słowa, i że jeżeli akt, o którym mowa, znajduje się dziś w archiwach ces. kr. namiestnictwa we Lwowie, i jeżeli się tam dostał wkrótce po owym sejmiku w Telatynie — to zapewne tylko jakiś nieszczęśliwy przypadek stał się tego przyczyną. Bo też nawet przy uwzględnieniu przytoczonego powyżej paragrafu c. k. kodeksu karnego, nawet przy nasuwającym się z tego powodu perspektywicznym widoku szubienicy, nawet .... nawet w obwodzie Cybulowskim nakoniec, trudno przypuszczać, ażeby szlachcic polski wręczył dokument podobny reprezentantowi c. k. władzy. Raczejby poświęcił mienie, rodzinę, życie....
Ale bądź co bądź, c. k. władza znalazła się w posiadaniu tego dokumentu, i poznawszy z niego, ilu lojalnych i dobrze myślących obywateli znajduje się w obwodzie Cybulowskim, ozdobiła orderem c. k. starostę tego obwodu. Ażeby zaś i tej garstce lojalnej i dobrze myślącej zrobić także jaką przyjemność, c. k. władza zarządziła w całej Galicyi stan oblężenia, połączony z wartami włościańskiemi i z różnymi innymi nadzwyczajnymi środkami ostrożności, co wszystko z początkiem marca spadło jak grom na kraj cały, i w całym kraju położyło koniec czynnościom organizacyi narodowej. W obwodzie Cybulowskim, surowy ton nowych rozporządzeń austryackich sprawił popłoch paniczny. Ci właśnie, którzy się w duchu czuli najniewinniejszymi wobec rządu, bali się najwięcej. Z kilku domów wypędzono po prostu za bramę kryjących się tamże cucyglerów. Powrzucano w wodę zapasy amunicyi, broń i inne przybory powstańcze. Położenie tych powstańców, którzy nie byli rodem z Galicyi, było fatalne. Rząd dał im dwudniowy termin do zameldowania się, w przeciwnym zaś razie mieli być wydani w ręce Moskwy. Resztki karności wojskowej nie pozwalały im stosować się do tego rozporządzenia bez rozkazów swoich przełożonych, tymczasem krótki termin minął, a rozkazy żadne nie przychodziły, bo zwykłe sposoby komunikacyi były przecięte. Pochwytani przez patrole i przez warty włościańskie, jedni natychmiast byli odstawieni do granicy, drudzy zaś oczekiwali tego samego losu w więzieniach.
Mam nadzieję, że kiedyś historyk jakiś opisze dokładnie wszystkie te wypadki; tutaj wspominam o nich tylko, ponieważ wpłynęły przeważnie bardzo na los mojego bohatera.
Pan Artur nie doszedł był jeszcze do żadnego stanowczego postanowienia w swoim długim procesie miłośnym z panną Różą, gdy go zaskoczył stan oblężenia wraz z rozporządzeniem, wydalającem go z Galicyi równie jak innych wychodźców. Czy upadek sprawy narodowej, którego zwiastunem złowrogim były rozporządzenia austryackie, dotknął mocno pana majora, tego nie śmiałbym twierdzić — ale dla jego sercowych stosunków był to cios okropny. Nie mniej okropnym był on dla panny Róży. Pod pierwszem wrażeniem wszystkich tych nowin, kochająca się ta para pogrążoną była w czarnej rozpaczy. Pan Artur ze łzami w oczach kreślił pannie Róży nędzę żywota tułaczego, który będzie musiał pędzić daleko od niej, na obcej ziemi, podczas gdy ona pewnie o nim zapomni, wyjdzie za mąż i będzie szczęśliwą. Panna Róża płakała, gdy mówił o swoim losie, płakała jeszcze mocniej, gdy wątpił o jej stałości. Nigdy, nigdy nie chciała o nim zapomnieć, ani być żoną drugiego. Tu pan Artur wyjawił jej z westchnieniem, że on nie spodziewa się i nie może nawet otrzymać jej ręki, albowiem otrzymał wiadomość, iż Moskale skonfiskowali cały majątek jego i jego matki. Był żebrakiem — za żebraka nie wydaliby jej rodzice. Była to już połowa owego szczerego wyznania, z którem od siedmiu miesięcy nosił lilię pan Artur, wahając się je wypowiedzieć. Teraz oczekiwał z drżeniem i biciem serca, jakie ono sprawi wrażenie. Panna Róża zamyśliła się na chwilę — na małą bardzo chwilę, i powiedziała mu potem wśród głośnego łkania, że jako Polka, gotowa jest dzielić z nim ubóstwo, nawet wygnanie, że rodzice nie mogą i nie zechcą jej zabronić, by szła za popędem swego serca. Po tych słowach jej, pan Artur, po raz setny, chciał rzucić się jej do nóg i wyznać resztę — ale i tym razem nie miał odwagi. Przyznać się, że dla próżności, dla błyszczenia, przez tak długi czas oszukiwał ją, równie jak wszystkich, przybranym tytułem i nazwiskiem, przyznać się do tego, gdy jeszcze zawsze nie był pewnym, czy właśnie ten tytuł i to nazwisko nie były głównym, może jedynym bodźcem jej miłości ku niemu, narazić się na utratę długo pieszczonego marzenia, to było za wiele!
A jednak pan Artur czuł, że musiało przyjść do tego, nim odjedzie, jeżeli się nie miał narazić na późniejsze, przypadkowe wykrycie prawdy, bez jego przyczynienia się uskutecznione, i stawiające go jako prostego oszusta w oczach kochanki i jej rodziców. Zresztą hr. Cybulnicki, z którym widywał się pan Artur kilka razy podczas swego pobytu w Cewkowicach, zachęcał go zawsze do starania się o rękę panny Róży, choć dawał mu do zrozumienia w sposób niejasny i bardzo delikatny, że nie uważa go za księcia, ani za nic podobnego.
— Szlachcic przepada za tytułami — mawiał pan hrabia — ale pański stosunek z panną Różą stał się tak głośnym, że dałby panu córkę, choćbyś pan nie był księciem, ale kelnerem....
Pan Artur liczył trochę na to, że rozumowanie pana hrabiego Cypryana było słusznem. Teraz, gdy słowa panny Róży dodały mu otuchy, postanowił pomówić z panem Melitonem o swojem położeniu i wybadać go bodaj z daleka co do swoich uczuć i zamiarów względem młodej córki rodu Kacprowskich.
Pan Meliton niemniej od swoich sąsiadów przerażony był stanem oblężenia, ale co do „księcia“ — mniemał, że gdyby hrabia Cypryan Cybulnicki chciał wziąć go pod swoją opiekę i przedstawić władzom austryackim jako swego kuzyna, pozostanie jego w kraju nie byłoby połączone z wielkiemi trudnościami. Pan Artur, jak wiemy, posiadał kartę legitymacyjną jakiegoś Edwarda hr. Cybulnickiego, nie zostawało tedy nic, jak tylko zapewnić się, że hr. Cypryan w razie potrzeby przyzna się do niego jako do kuzyna wobec „becyrku“.
— Młody hr. Cybulnicki — mówił pan Meliton — może przecież bawić w tych stronach, nie obudzając podejrzeń policyi. Może np. odwiedzać familię, albo starać się gdzie o pannę....
Pan Artur zmięszał się mocno i zarumienił przy tej ostatniej wzmiance, pan Meliton zaś uścisnął mu czule obydwie ręce i prosił go, by nie wątpił o przyjaźni i niezmiernej życzliwości całego domu Kacprowskich dla jego osoby. Nietylko jego poświęcenie się dla sprawy, ale zacne osobiste przymioty zjednały mu te względy tak zasłużone; pan Meliton prosił go więc, by dom cewkowicki uważał za swój własny.
Bohater mój zrozumiał, że pan Meliton radby był niezmiernie, gdyby dom cewkowicki mógł uważać księcia Artura Czetwertyńskiego za swego własnego syna. Ale niestety, on nie był, nie chciał i nie mógł być dłużej księciem Czetwertyńskim. Wśród nawału sprzecznych uczuć i myśli, wobec wszystkich trudności, które go otaczały, hr. Cypryan wydał mu się w istocie kotwicą nadziei. Postanowił udać się do niego i po czułem pożegnaniu z panną Różą, wyjechał w pół godziny później do Cybulowa.
Panny Kacprowskie długo patrzały za nim przez okno. Panna Róża i panna Melania zanosiły się od płaczu, nawet pani Kacprowska nie mogła się oprzeć łzom i gorszym od łez spazmom.