Król Husytów/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Husytów |
Wydawca | Kasa przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Tłocznia L. Bogusławskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Korybut wściekły i wzburzony, mistrz Marcin oniemiały z trwogi, a Zawisza uśmiechnięty spokojny wyszli z komnaty królewskiej.
— To u was tak dzierżą króli wasi księża.Wstyd! hańba! ohyda!
— Zapominacie, że on nietylko księdzem, ale królewskim doradcą i powiernikiem, — rzekł Zawisza.
— To nie powiernik ani doradzca, to pan wszechwładny. Dużo mi mówiono o tym Zbigniewie, ale to, com widział i słyszał, jest nad mój podżiw. Jeden klecha trzęsie królestwem.
— Ten klecha jest rozumny.
— A toć jest i przebiegły i chytry i co tam chcecie, kiedy umiał tak owładnąć wszystkiem — ale hańba tym, co mu się tak prowadzić dają.
— Nie mówcie tego tak głośno, książę — rzekł cichym głosem Marcin.
— Na Perkuna, mówię głośno i powtórzę wobec całego świata.
— I w dodatku pogańskie bóstwa wspominacie — dorzucił mistrz.
— Teraz mi ich żal, pogańskie nasze bogi siedziały spokojnie w swoich świątyniach, karały złych, a nagradzały wiernych, ale do spraw książęcych nie wściubiały nosa. Ich słudzy pokornie wykonywali modlitwy i objaty, a służyli swojemu panu.
— W tem ci i wyższość naszego Boga, który jest bogiem miłosiernym i sprawiedliwym dla wszystkich, tak dla króli jak i biedaków...a jego słudzy są od tego, aby spełniali przykazania, nie oglądając się na nikogo.
W czasie tych słów Zawiszy wyszedł od króla Zbigniew i wziąwszy pod ramię rycerza oddalił się z nim z zamku.
Korybut popatrzył dumnie za odchodzącym, podniósł pięść i już chciał wybuchnąć jakiemś gromkim słowem, gdy go mistrz Marcin powstrzymał.
— Na miły Bóg, nie unoście się, książę.To człowiek straszny i mocny, jakeście widzieli.Z nim nic nieporadzicie złością. Można się nań gniewać i złorzeczyć, ale w cichości.
— A mnie to na co?
— Nie mówcie tego. Przed nim i wasz potężny stryj Witold pochyla głowę.
— Witold? ha! ha! ha! A to ładne brednie.
— Wierzcie temu, co mówię. Ot wejdźcie łaskawie do mojego laboratoryum, tam Wam lepiej wyłuszczę rzeczy.
— Chętnie, bom i ja miał was prosić o radę, a i z panią Elżbietą widzieć się chciałem.
Na wspomnienie żony mistrz Marcin nachmurzył się i niechętnie otworzył drzwi gościowi, ale się wnet pohamował, dodając spiesznie:
— Żona moja na mieście. Raczcie spocząć, dostojny panie.
— Ależ tu u was jest czemu się przypatrzeć.
— Zwyczajnie jak w mieszkaniu uczonego i doktora.
Obszedł komnatę, zamykając starannie drzwi i spuszczając opony.
Korybut przyglądał się wszystkiemu ciekawie. Pytał o przeznaczenie wielu rzeczy. Mistrz jeszcze wzburzony i roztargniony odpowiadał półgębkiem i niechętnie. Wziął jeszcze gościa za ręcę i usadowił go na krześle.
— Posłuchajcie mnie Panie, bo chcę Wam ważną rzecz obwieścić. Z tego, czego byłem świadkiem u króla, wnoszą, że sprawa czeska, której Wy takim gorącym przyjacielem — spojrzał nieznacznie na drzwi — przepadła u nas.My nie możemy im pomagać, ani im sprzyjać z dwojakich przyczyn. Po pierwsze, że są heretykami wyklętemi przez papieża, a powtóre, że ściągnęlibyśmy sobie na głowę wojnę krzyżacką. Cesarz Zygmunt, jak tylko się dowie, że my im pomagamy, rzuci się na nas z krzyżactwem.
— To niech się rzuci. Pobijem i jego i Krzyżaków przy pomocy Czechów.
— A któż ich wezwie na pomoc?
— Ten sam Zbigniew, który dziś takim ich wrogiem.
— Co mówicie, Panie?
— Ja mówię. Mój mistrzu Marcinie, z tego widzę, że musicie być dobrym doktorem, kiedy takim lichym jesteście statystą. Nie ujmuję ja wcale wielkiego rozumu waszemu Zbigniewowi i nie dziwię się, że pilnuje spraw kościoła, bo jest księdzem, tylko mnie wzburzyło, że król tak się poddał jego władzy. Jednak, gdy przyjdzie na stół taka sprawa, o jakiej mówiliście przed chwilą, wtedy król będzie królem, a Zbigniew musi słuchać jego rozkazów.
— Daj Boże.
— Tak będzie. Ale co mnie w podziw wprawia, to wasza niechęć przeciw sprawie, której niedawno wobec króla głosiliście się takim przyjacielem. Przecie sami wyznaliście jawnie, żeście żonę z Pragi przywieźli, żeście brali z nią ślub po husycku, że Zbyszek, wasz teść, jest głową wszechwładną husyckiego zgromadzenia. Jakże to pogodzić?
— Mówiłem — rzekł Marcin zmieszany — bom myślał, że i król trzyma z niemi, tymczasem Zbigniew...
— Dajmy już pokój Zbigniewowi. Dyabeł zeń wygląda, ale i dyabłu świeczkę postawić można i będzie nam przychylny. Teraz wy mnie słuchajcie. Mówią że u was lekarstwo znajdzie na wszystko. Czy macie sposób, aby się pozbyć utrapionej kobiety, rozmiłowanej srodze, która się miłością swoją już uprzykrzyła?
— A jakże byście jej pozbyć się chcieli?
— Nie chcę jej pozbawić życia, broń Boże — ale nie chcę, aby mnie trapiła swoją miłością. Niech afekta swoje gdzieindziej zwróci.
— Lekarstwem najlepszem może być tu Wasza obojętność dla niej i wzgarda.
— Oho! to jej nie znacie. Utopi się, zabije — a ja tegobym nie chciał.
— Więc ją kochacie jeszcze?
— Nie, mówię. Ale by mi żal było dziewki.Dawniej ją lubiłem, ale dziś...
— A gdzież ona? Musi być daleko?
— Ona, tu. Przyleciała za mną, pomimo rozkazu. Namówiła sługę, który jej towarzyszył do mnie. Moje łajania, klątwy, wywołują tylko łzy, których ja znieść nie mogę — a kopnąć jak psa, tego nie potrafię.
— Jesteście dobrym, książę i zostaniecie takim. Wasze serce niech wam poda środek.Ono Wam najlepiej poradzi. Ja takiego lekarstwa nie mam. Dają je zwykle baby czarownice, albo oszuści i kończy się na tem, że ofiara pada od trucizny, którą oni zadadzą. Odeszlijcie tę kobietę tam, skąd przyszła. Będzie to i tak srogie dla niej lekarstwo, a Wy będziecie mieli spokój, którego pragniecie.
— Jest to ludzka rada, ale nie doktorska.
— I ludzka i doktorska, Mości Książę. Ja leczę tylko choroby ciała. Choroby duszy leczy Bóg.
— To chyba w klasztorze ją zamknąć trzeba?
— To może dla niej być gorszem od więzienia. Zostawcie jej swobodę.
— Dziwny z was człowiek. Wasza żona nie wróciła?
— Dotąd nie jeszcze, bo by tu była weszła.
— Przyjdę ją odwiedzić innym razem.
Gdy drzwi zamknął za młodzieńcem, stanął na środku izby, potarł silnie czoło i zapatrzył się w próżnię.
— Com ja dziś zrobił? Com ja zrobił? Zdradziłem się przed królem z moich afektów do husytów, a tu Zbigniew rzucił grom... ale przecież Szafraniec, mój opiekun i protektor, ich przyjmuje i ugaszcza. Dobrze powiedział ten młokos, że lichym jestem statystą. Elżbieto! — pójdź Elżbieto, bom w utrapieniu strasznem.
Wołał tak, otworzywszy drzwi, które był starannie zamknął przed Korybutem.
— Co ci się stało?
— Zdradziłem się przed królem. Opowiedziałem, żeśmy brali ślub po husycku. Rzucił mi w twarz, że dwom panom służyć nie można.
Pytał, czym się spowiadał z tego przed biskupem — gdy w tem wszedł straszny Zbigniew i wymógł na królu, że posłom kazał natychmiast wyjeżdżać z miasta.
— Przecież wiem o tem wszystkiem od Dobrogosta
— Ty już wiesz, kobieto?
— Miałeś tu gościa. Nie chciałem ci przeszkadzać. Kto to był?
— Książę Korybut.
— I tyś mnie nie zawołał? Chciał mnie pytać pewno, czy nie mam dlań jakiego słówka od księżniczki Jadwigi.
— Księżniczki Jadwigi? Cóż jemu do niej?
— Kochają się.
— Kochają się — powtórzył machinalnie mistrz Marcin, uderzając się znów w czoło — ale po chwili zaczął się śmiać, ale śmiał się tak gwałtownie, że Elżbieta prawie ze strachem nań patrzała.
— Czego się śmiejesz?
— Nic, nie... A to poczciwe Litwinisko. — A niechże się kochają i pobiorą. Tożby to śliczna była para, mój Boże. Nieboszczka królowa Anna błogosławiłaby im tam w górze. Dobrze, dobrze moja Elżbieto — pomagaj im — bo to dobry młodzieniec ten książę, a nasza kochana Jadwiga warta takiego męża... Bogu dzięki! Chodź, Elżbieto ukochana, wlałaś mi balsam do duszy. Już jestem spokojny. Głupstwo! Co będzie, to będzie. Zbrodnim nigdy żadnej nie spełnił i da Bóg, że nigdy jej nie spełnię.Niech się dzieje wola Najwyższego. On jest sprawcą wszystkiego — a jak On tam w górze postanowi, tak będzie.
I tu rozległy się pocałunki tak mocne, jakim był niedawno śmiech pana Marcina.