Król Husytów/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Król Husytów | |
Wydawca | Kasa przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich | |
Data wyd. | 1913 | |
Druk | Tłocznia L. Bogusławskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WINCENTY RAPACKI
KRÓL
HUSYTÓW
POWIEŚĆ
NAKŁADEM KASY PRZEZORNOŚCI I POMOCY
WARSZAWSKICH POMOCNIKÓW KSIĘGARSKICH
SKŁAD GŁÓWNY U GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA, 1913. Tłocznia L. Bogusławskiego, Warszawa.
|
Jasna, pogodna noc listopadowa w r. 1421 dała ludziom dużo do myślenia. Nocy tej mało kto spał.
Patrzano na szafirowe niebo, na którem dziwne działy się rzeczy. Tyle gwiazd spadających nie widziano nigdy, ani przedtem, ani w późniejszych czasach. Zdawało się, że goni jedna drugą, aby zapaść gdzieś w pozaświatowe otchłanie.
Jasne smugi, szybkie jak błyskawice, przerzynały niebo we wszystkich kierunkach.
Ludzie się żegnali i mówili z tajemną trwogą, że to dusze heretyków strącane w przepaść piekieł.
Oh, bo herezya straszliwie grasowała w tych czasach.
Inni znów, a między niemi Marcin z Żorawic, lekarz królewski i astrolog utrzymywali, że wielkie nieszczęścia zajdą w chrześciańskim świecie, ale kto ich przeżyje, doczeka dni szczęśliwych, jakich na ziemi nie zażywano jeszcze.
Zdanie to czcigodnego mistrza Marcina przynosi zaszczyt jego przenikliwości i wysokiej wiedzy.
— Czeka nas zamęt straszliwy — mówił z powagą, marszcząc brwi i wyciągając prawą rękę ponad głowy zdumionych słuchaczy. — Ani Jowisz umiarkowany i dobrotliwy, ani Wenera przychylna, ani Mars popędliwy i ponury, ani zimny Saturn nie poradzą nic, gdy Merkury objął rządy nad światem. Ten Merkury zdrajczy a przewrotny, który zseła choroby, strachy i długi — on, który kieruje handlem i panuje nad postrachem, rządzi ranami, snami i kradzieżami, ten Merkury sprawi straszliwy przewrót w ludzkich sprawach.
Słowa te sakramentalne wygłosił mistrz Marcin zebranym tłumom, które przyszły go pytać o przyczynę zjawiska na dziedzińcu zamkowym, poczem sam z całą powagą, jaka przystoi tak wielkiemu uczonemu, skierował kroki swoje ku baszcie, w której było jego obserwatoryum.
Po odejściu uczonego głębokie westchnienia wydobyły się z piersi — każdy ze słuchaczy pomacał się po worku, jakgdyby chciał się zabezpieczyć przed złodziejskim Merkurym, potem znów spojrzano na niebo, pokiwano smutnie i poczęto rozchodzić się do domu.
Baszta, w której obserwował astrolog, stała od strony Wisły, nazywano ją Kaifaszową. Na szczycie jej ustawiony był wiatromierz w kształcie gryfa, którego ruch wydawał piskliwe, smętne tony, podobne do skomlenia psa, co szczególniej w nocy oddziaływało ponuro.
Izba astrologa nie duża, okrągła, obwiedziona była cała zodjakiem niebieskim, miała dwa duże okna na wschód i południe, trzecim zaś otworem okrągłym, umieszczonym w suficie na środku izby, można się było dostać po drabinie na szczyt wieży, gdzie był dość obszerny taras i gdzie stało astrolabium. Prócz wielkiego, wygodnego fotelu i stołu założonego gratami, więcej sprzętów nie było w izbie. Panował tu chłód przykry i osamotnienie, a gruby kurz, osiadły na sprzętach, świadczył, że nie często tu przebywano.
Izba oświetlona była blaskiem księżyca, który już przepołowiony wdzierał się przez okrągłe szyby i odbijał na podłodze i sprzętach jasne, pół okrągłe plamy.
Mistrz Marcin wszedłszy tu, obejrzał się dookoła, westchnął, potem otworzył okno z południa i popatrzał na srebrną wstęgę Wisły, dalej w dal na horyzont, wskazał nań ręką, mówiąc z cicha:
— Tam! tam, ważą się losy świata i chrześcijaństwa. Co będzie? Co będzie?
Jak gdyby w odpowiedzi na rzucone pytanie astrologa, kilka gwiazd sunęło ku ziemi.
Mistrz Marcin się wzdrygnął, a potem zamyślił poważnie.
— Może to ich zagłada. Szaleni! szaleni! staczać bój z Rzymem! Ha! i ja tam byłem takim.
Ktoby go widział w tej chwili, zastanowiłby się mocno nad tem posępnem i surowem obliczem i odgadnął łatwo, że tam wobec tłumów miało ono maskę.
Tam była poza — tu była prawda.
Człowiek był nie duży wzrostem, ale barczysty i dobrze zaokrąglony, wyglądał na lat czterdzieści. Głowę miał proporcyonalną, okrągłą z gęstym, kędzierzawym włosem. Pod sklepionym czołem błyszczały czarne, przenikliwe oczy. — Twarz bez zarostu z wydatnym nosem i kształtnemi ustami, na których igrał szyderczy uśmiech.
Ten uśmiech tak niezwyczajny na ustach astrologa, którego oblicze świeciło tajemniczością i namaszczeniem wobec tłumów, charakteryzował człowieka i lekarza.
Ocknął się wreszcie z zadumy, zamknął okno, potem skierował się ku małym drzwiom na północ i po kilku stopniach znalazł się na dole w obszernej, oświetlonej komnacie.
Było to laboratoryum i pracownia lekarza.
O ile izba astrologa była zimna i pusta, o tyle znów izba lekarza mówiła wiele z każdego sprzętu, z każdego przedmiotu, których tu było pełno.
W tej izbie mieściła się cała wiedza stulecia.
W szafach na półkach stały pergaminowe księgi, w których nietylko literatura medyczna zawarta — średniowieczna bowiem szperanina szukała dla siebie wiedzy w poezyi, krasomówstwie, kronikach i w tem wszystkiem co się nazywało książką. W życie patrzeć się nie nauczono jeszcze. Życie, przyroda, to tajemnica, tajemnica zamknięta siedmioma pieczęciami, mawiano z namaszczeniem. Nikt ich nie zbadał i nie zbada nigdy. To też każda głowa ówczesnego lekarza to tłomok napchany tysiącem książkowych sentencyj i baśni, w których zdrowy pierwiastek zamierał przygłuszony chwastami.
Największy bodaj umysł musiał się błąkać w tym labiryncie.
A dopieroż ile to funkcyj on spełniał.
Popatrzmy na te słoiki, tygle, garnki, flaszki, moździerze, tarki, młynki, worki pełne ziół rozmaitych, na te kruszce, których tu poddostatkiem, na skóry zwierzęce, na owoce wszelkiego gatunku, suszone i świeże. Tu leżą kamienie całe z wosku, ówdzie miód w słojach, tam tłuszcze rozmaite, żywica, wino, wypchane ptaki, zasuszone jaszczurki i węże. Ze wszystkiego tego on sam sporządza leki, bo jest zarazem aptekarzem.
Rozebrany zegar, leżący na warsztacie tokarskim, dowodzi, że lekarz zajmuje się mechaniką. Prócz tego fabrykuje atrament, farby, robi pergamin, przyrządza wosk do pieczęci, kadzidło, robi kompasy, próbuje nawet fabrykować proch.
Wielki komin założony tyglami, retortami i.t.p. świadczy, że i alchemii oddawać się musi.
Rozłożona na stole praca przypomina znów astrologa. Jest to duży arkusz pergaminu, na którym błyszczą czerwone zodyakowe znaki i hieroglify — to kalendarz, który układa na rok 1422. W kalendarzu tym znajdziesz oprócz zmian księżyca wszystkie dobre i złe aspecta.Znajdziesz rady, kiedy masz krew puszczać, bańki stawiać, strzydz włosy, drzewa szczepić, dzieci odstawiać, łaźnię brać i.t.d.i i.t.d
Jest przecie w tym zbiorze przeróżnych rupieci rzecz jedna, zamknięta szczelnie w szafie, jak gdyby była strzeżona przez siedmio-głowego smoka, bo szafa ma dno podwójne na zawiasie i otwarta daje najprzód słoiki i flaszki z truciznami, a gdy się ją odwróci za pomocą sprężyny, stoi w niej szkielet ludzki.
To w oczach naszych daje dobrą kreskę mistrzowi Marcinowi, najprzód dlatego, że dowodzi w nim wielkiej odwagi cywilnej, a potem zdradza myślącego człowieka. Ten szkielet, odkryty w jego laboratoryum, zawiódłby go do więzienia, sprowadził nań klątwę, wygnanie, a może coś lepszego. To też do tej szafy zagląda w ważnych tylko wypadkach, trzymając w jednej ręce traktat anatomii Mondiniego de Lucci, drugą dotyka nieśmiało kości i odbudowuje z nich człowieka.
Mistrz Marcin jest wychowańcem praskiej wszechnicy za rektorstwa Jana Husa. Patrzył się na cały ruch ówczesny, a może nawet brał w nim udział. Bądź co bądź wyniósł on stamtąd dużo sceptycyzmu i pewien realny pogląd na rzeczy, z któremi jednak nie rozwodzi się przed ludźmi. Po wyjeździe Mistrza do Konstancyi i on opuścił Pragę, a że był polecony królowi przez kanclerza Jastrzębca i złożył dowody prawowierności w rzeczach wiary, zamianowano go astrologiem i lekarzem przybocznym.Zresztą mistrz Marcin jest człowiekiem rozumnym i zręcznym. Wraz z pulsem chorego domacowywa się często tajemnic duszy, a tak umiejętnie, że dobadywany ani się spostrzega, jak lekarzowi wszystko wyśpiewał.
Będąc sam na sam w swojem obserwatoryum, musiał się ze swego astrolabium pośmiewać trochę na wzór owych augurów starożytnych, mimo to zdaje się wierzyć w naukę i uważa ją za nieomylną, kiedy własnym kosztem ufundował dla niej katedrę w akademii krakowskiej. Nigdy nie rozbiera i nie klasyfikuje tego, co mu podszepnął własny spryt i doświadczenie, a co powiedziały gwiazdy. I to i tamto jest owocem nauki i bystrości rozumu.
Jego proroctwa, obliczone i skombinowane niby to na podstawie astrologicznych obliczeń, są po prostu kombinacyą, wysnutą z charakterów i zdarzeń ludzkich. Dlatego miłuje astrologię.
Medycyna i doświadczenie dają mu wiedzę, astrologia — siłę.
On tłumom rzucił kilka ogólników, a w końcu, żeby usankcyonować swoje zdanie i niejako okryć je powagą większą, wybrał Merkurego i na niego zwalił cały ciężar obecnej biedy.
Sam zaś, zamknięty w swojej pracowni, rozmyślał nad wypadkami i ludźmi.
Siedzącego nad stołem i opartego oburącz nad pergaminem, zastała tak kobieta, która weszła przed chwilą do pracowni. Mistrz Marcin zdawał się być wpatrzony bacznie w ów kalendarz i nie słyszał jej kroków, dopiero gdy położyła dłoń na jego ramieniu wzdrygnął się i podniósł głowę.
Kobieta uśmiechnęła się, potem wzięła Mistrza za rękę i rzekła czeskim akcentem:
— Wieczerza już na stole.
— To dobrze. Jak żołądek nakarmię, to i myśli przyjemniejsze powrócą.
— A o czem ty tak myślisz? Czy o tem?
I tu wskazała na pergamin.
Mistrz Marcin machnął lekceważąco ręką.
— Wiesz, gdziem bywał myślami? Tam, tam w Pradze.
— W Pradze Złotej tyś bywał? I co tam się dzieje? Masz jakie świeże wieści?
— Wiem od Hynka, że królewskich pobili.
— Pobili Niemców i tyś mi nie powiedział?
— Mówię.
— Powinienbyś był przybiedz z tą wieścią wprost do mnie zaraz. Oj, ty niedobry.
— Ta wieść mnie zatrważa, Elżbieto.
— Czy to gwiazdy ci powiedziały? Tyś tam tak długo patrzał na nie.
— Rozum mi mówi, że będą klęski coraz większe. Cała Europa się na nich rzuci.
— Czechy Europę pobiją.
Oplotła mistrza ramionami.
Kobieta była młoda, w całym rozkwicie bujnego życia i siły.
W takich objęciach mógł uczony zapomnieć o całym świecie. Jej piękne kształty, twarz o rysach regularnych z otwartemi nozdrzami, palącym wzrokiem, przy kruczych, czarnych i bujnych włosach, a ustach stworzonych do całusów, mogłaby służyć za model do pokusy św.Antoniego.
Tę żonę przywiózł sobie mistrz Marcin z Pragi. Była ona córką Zbyszka, mieszczanina i rajcy pragskiego, zagorzałego husyty, który głównie, aby zamanifestować swoje wyznanie wiary, kazał młodej parze ślub brać na rynku i przyjmować komunię pod dwiema postaciami.
To stadło od kilku lat nie cieszyło się potomstwem. Nadobna Elżbieta wyrzucała mężowi, że za mało ją kocha, że za dużo patrzy w gwiazdy i w księgi i nieraz pośród największego zatopienia się w laboratoryum wpadała rozgniewana niby druga Putyfara i wprowadzała zaambarasowanego mistrza do małżeńskiej komnaty.
Żony uczonych od najdawniejszych czasów, aż do skończenia świata, będą zawsze miały nad mężami przewagę. Gdy się błądzi po niebieskim stropie, z trudnością potem po ziemi stąpać można, a one na niej tak wybornie umieją się obracać. To właściwie teren ich działalności — i jakkolwiek mistrz Marcin był w całej pełni sił męskich, to przecież cała przewaga była po stronie jego połowicy.
Elżbieta, Zbyszka córka, była uosobieniem siły i energii swej dzielnej rasy, bo dzielność rasy wyrażają kobiety. Nienadarmo ich legenda stworzyła Lubuszę, w której rozum z niewieścim sprytem i Wlastę — typ energii i siły. Nasza dała nam tylko romantyczną Wandę, — typ ofiary. Najdzielniejszego króla zawdzięczamy Czeszce. Dąbrówka nie tylko, że nam przyniosła światło, ale urodziła Chrobrego.
Ta gorączka czynu, ta nieustraszona, a druzgocąca wszystko siła i energia, przed którą drżał świat, to dzieło matek, żon i córek czeskich.
Mistrz Marcin, patrząc nie raz z podełba na swoją dzielną połowicę, porównywał ją do jakiejś królowej Amazonek, albo Minerwy rzymskiej i schylając kornie głowę, poddawał się we wszystkiem jej woli.
Zaledwie siedli do wieczerzy, gdy dało się słyszeć silne kołatanie do drzwi. Wszedł famulus mistrza Marcina, niezgrabny chłopak z rozczochranemu włosami i zaspanemi oczami, na którego twarzy brud z kurzem stanowiły warstwę tak grubą iż podobną była do skóry czarnej rzodkwi, tylko usta małe, karminowej barwy i zęby śnieżnej białości, odznaczały się na niej silnie.
— Kto tam? — zapytał mistrz.
— Czy wpuścić? — spytał wzajem służący.
— Kto puka? — powtórzył dobitniej.
— Nie mówił, tylko wali, aż się zawiasy trzęsą.
— Spytajże kto i czego chce.
Chłopak wyszedł i po chwili wrócił — powiada że jest mistrzem Andrzejem.
— On? o tej porze? Idź otwórz i wprowadź go tu.
— Cóż on nam powie? — spytała Elżbieta.
— Ważna to będzie jakaś sprawa.
Przybyły miał na sobie suknię duchownego, głowę mu pokrywał biret doktorski. Postać to była wysoka, chuda. Na twarzy bladej, pergaminowej, ściągłej, świeciły się ciemne oczy, nad niemi brwi ściągnięte. Nos kształtny, zaciśnięte wargi, broda i włosy ciemno kasztanowate. Mógł mieć lat trzydzieści kilka.
— Pozdrawiam was i błogosławię darom bożym, które spożywacie.
— Witamy.
Głos jego był dźwięczny, metaliczny, wyrazy wychodziły czysto i okrągło, jak u ludzi, których rzemiosłem wymowa.
Aktora, prawnika i kaznodzieję poznać po ust otwarciu. Wszakże ich usta, to instrument.
Przez wprawę i ćwiczenie nabiera on pewnych właściwości. Tony i słowa, które zeń wychodzą, są czyste, poprawne. Mówią zwykle okresami skończonemi, niekiedy przenośniami i obrazami.
— Czy raczycie zająć miejsce i spożyć z nami wieczerzę? — zapytała Elżbieta.
— Usta moje w tej chwili nie dla pokarmu, ale dla spraw bożych.
— Raczcie mówić — rzekł lekarz.
— Słyszałem, coście wygłaszali tłumom na dziedzińcu, mistrzu Marcinie. Słowa wasze były jak miedź pusto brzmiąca, podobne raczej do bulgotania cuchnącej wody w rynsztoku. Nie z nieba, nie z nauki poczerpnięte, ale raczej z gnuśnego mózgu wyszłe.
— Raczcie wybaczyć...
— Nie skończyłem jeszcze — przerwał gość. — Nie godzi się okłamywać nieświadomych prostaczków. Dlaczegóż jesteśmy szafarzami wiedzy, czy na to, aby ją chować zamkniętą? To i pocóż nam ona? „Żaden świece nie zapala i nie stawia w skrytości ani pod korzec, mówi Pan, ale na świecznik, aby którzy wchodzą widzieli światło. Patrz tedy, żeby światło, które w tobie jest, ciemnością nie było“.
— Zapominacie, że nie o wszystkiem tłumowi mówić można — odezwał się wreszcie Marcin.
— Ale okłamywać go się nie godzi.
— Jam nie kłamał.
— Mistrzu Marcinie, odkąd jesteście w służbie królewskiej, lis wam z za kołnierza wygląda. Czyście już zapomnieli tego, co wam niegdyś świętemi usty głosił w Pradze? Męczennika Husa zapomnieliście?
Marcin się zerwał z krzesła drżący.
— Przestańcie, przez litość! Czy chcecie mnie życia i mienia pozbawić?
— Człeku słabej wiary! Nikt ci tego obojga nie zabierze. Czytaj! Oto listy do ciebie.
Mistrz Marcin rozwinął drżący papier.
— Od pana Wernera z Rankowa. Przybywa poselstwo do króla. Prosi, abym grunt przygotował.
— Poselstwo z Pragi — plasnęła w ręce Elżbieta. — Widzisz! widzisz, Marcinie. Ob, moja Praga Złota.
— Dowód to wielki zaufania do was, mistrzu Marcinie. Mam nadzieję, że się godnie sprawicie.
— Ja zrobię, co będzie w mojej mocy.
— Macie wpływ na króla.
— Cóż mój wpływ ważyć może?
— Pamiętaj, pamiętaj, Marcinie, to Praga nasza, to Czechy ukochane wołają do Ciebie, — mówiła gorąca kobieta, obejmując go rękami i obsypując pocałunkami.
— Ot tak, zagrzewajcie go do świętej sprawy, bo widzę, że w niej stygnąć zaczął. Odchodzę zapewniony, żem złożył sprawę w dobre ręce.
Gdy się drzwi za przybyłym zawarły, mistrz Marcin rzucił się na krzesło, pogrążył twarz w dłoniach i wyszeptał ponuro: — Ananke.
Elżbieta do nóg mu przypadła.
Od kilku dni pojawiła się na rynku krakowskim dziwna postać. Jest to młodzian lat dwudziestu paru, tęgi, barczysty, z ogorzałem licem, na którem czytasz siłę i energiję, a w zaciśniętych ustach stanowczość.
Te znamiona dziwią w młodzieńcu, któremu dopiero jasny puszek pokazuje się na brodzie. Oczy niebieskie patrzą ciekawie i badawczo. Ubiór na nim pański, ale jakiś już wyszły z mody i zniszczony — pas tylko bogaty błyszczy na biodrach. Krokiem pewnym, majestatycznym prawie przechodzi wolno rynek, za nim dwóch dworzan nieodstępnych.
Ten młody pan ma wiele czasu, przystaje przed każdym prawie sklepem i warsztatem, przypatruje się wszystkiemu, ale nic nie kupi. I tak obszedłszy rynek, wraca Grodzką ulicą na zamek.
Jakkolwiek od wstąpienia na tron Jagiełły przeciągały przez miasto ciekawe nieraz figury Litwinów o wyglądzie dzikim pierwotnego człowieka puszcz odwiecznych, ubranych w rzemienie i kożuchy, budzących śmiech i odrazę u wypolerowanych niemców krakowskich; ten jednak nie razi ich rubasznością, a przecie podobnym do nich nie jest. W rysach jego jest coś jagiellońskiego typu, więcej tylko zdradza pewnej rycerskiej galanteryi, której nabył zapewne od krzyżaków, boć oni z dawien dawna kształcili młodych, litewskich kniaziów, a ten niewątpliwie jest ich odroślą.
—I któż to taki?
— Oto bratanek stryjeczny Jagiełły. Kniaź Zygmunt Dymitrowicz Korybut.
Zjechał do Krakowa od tygodnia z bardzo małym pocztem i włóczy się tak po mieście, jakby chciał zajrzeć w każdą dziurę.
— Co to po takim gościu?
Dowiedziano się zaraz, że przyjechał do stryjka, aby coś dla siebie wyprosić, bo jest goły jak święty turecki. Ojciec jego, kniaź Dymitr, pan na Briańsku i Nowogrodzie siewierskim, coś tam Witoldowi przeskrobał i ten go wyzuł z posiadłości, a wreszcie poległ pod Worsklą w boju z Edygą. Zostawił synka jedynaka, który nie ma na owinięcie palca. Wprawdzie młodzian rycerski dzielnie się sprawił w boju z krzyżactwem, bo nawet zdobył na nich twierdzę Risenberg, ale mimo to nie obrósł w pierze i tu przybył pukać do dobrego serca Jagiełły.
Witold krótko trzymał wszystkich swoich krewniaków. Pan to surowy i groźny. Nikomu nie przepuści.
Takich wiadomości udzieliła Hanza Niemcom krakowskim.
Co Hanza powiedziała, było świętem. I nie dziw — jej agenci zaglądali nawet do sumień ludzkich.
Patrzono więc na tego biednego kniazia z pobłażaniem i podśmiewano go trochę.
Jeden nawet brzuchaty Gotfred Szwarc rzekł mu na ucho: — Zdałby się nowy kabat.
Na co książę, odwracając się do dworzanina: — Powiedz mu, że stara suknia jest jak stara cnota. Zwykłem w niej przebaczać głupcom. Gdy ją zdejmę, może pożałować swego zuchwalstwa.
Niemiec się zastanowił nad rozumem młodego księcia i zaraz urosła o nim sława, że choć mówi mało, ale dobrze.
Bądź co bądź ten młody kniaź się nudził.Bywało, stanie na rynku, podeprze się pod boki i patrzy długo gdzieś w przestrzeń, nie widząc nic dokoła siebie. Popatrzy, uśmiechnie się gorzko, potem zerwie się, jak wicher, i pędzi gdzieś za bramę miasta, w pole. Dopiero go widać późnym wieczorem wracającego do zamku.
Dwór, osierocony świeżo przez śmierć królowej Elżbiety Pileckiej, której — nawiasem mówiąc — nikt nie żałował, bo była baba kłótliwa, i po której nikt, prócz króla, nie nosił żałoby, wygląda jednak osowiale, bo niewiast niema.Sierotka Jagiełłowa, Jadwiga, z drugiej jego żony Anny Cylejskiej, przebywa ze swojemi służebnemi w zamku Łobzowskim. Król w ciągłych rozjazdach. Za królem pociągnęli dworscy dygnitarze i przedniejsi komornicy.
Gdy się młody pan znudzi przechadzką po mieście albo i konno poza murami, wstępuje do komory pana Mikołaja Żelaznej Głowy, pisarza królewskiego, z którym rad długie prowadzi rozmowy.
Jest to starzec lat siedmdziesięciu kilku, niegdyś jeszcze dworzanin króla Kazimierza, światowych spraw świadom. Wodził piórem we wszelkich materyach politycznych, a z tego wszystkiego wiele do niego przylgnęło, bo głowa to prawdziwie żelazna i otwarta, a pamięć wielka. Jest żywą kroniką tego dworu, z którego się nie ruszał od lat pięćdziesięciu.
Gdy spostrzegł, że młodzian ciekawy rozmowy, a nad wiek poważny i słuchać lubi starych dziejów, a z byle kim nie przestaje, nosząc swą godność wysoko, przywiązał się doń starzec i polubił niezmiernie.
Powiadają, że Żelazna Głowa kontynuuje — dalej kronikę Janka z Czarnkowa, ale się z nią chowa przed światem, bo to tam straszne rzeczy być mają. Niektórzy znów utrzymują, że od czasu, jak wrócił z soboru konstancyeńskiego, gdzie był wzięty przez Włodzimierskiego rektora akademii krakowskiej, stał się ponury i milczący, a stąd zaraz wniosek, że herezyą trąci.
Jednak złe języki ani na chwilę nie odjęły mu powagi i szacunku, jakim go król Jagiełło zaszczyca i gdzie tylko chodzi o spisanie jakiegoś ważnego dokumentu, każe kanclerzowi przywołać Żelazną Głowę.
Pan pisarz jest figurą staroświecką. Cała jego postać odbija się od współczesności. Wobec wygolonych twarzy, jego biała broda, sięgająca do pasa i białe długie włosy, przy potężnym wzroście, dają wizerunek jakiegoś legendowego patryarchy. Gdy przechodzi dziedziniec zamkowy, skłaniają przed nim głowy i poglądają jakby z trwogą.
Komnata, w której mieszka Żelazna Głowa, jest na dole przy samej katedrze i dotyka archiwum koronnego, od którego ma klucz dla dozoru.
Jest to obszerna izba sklepiona z wielkim kominem, na którym palą się szczapy drzewa, oświecając i ogrzewając tę izbę.
Pod oknem stoi duży stół, na nim księgi, inkaust, pióra, farby, bo pan pisarz przedziwnie iluminować umie manuskrypta. On to tak pięknie sporządził biblię dla nieboszczki królowej, która wprawiała w podziw nawet Włochów i Francuzów.
Na jednej ze ścian wisi stary, wielki bizantyński obraz, na nim Chrystus rozpięty w długiej sukni. Po obu stronach dwóch żołdaków rzymskich, z których jeden przebija włócznią Zbawiciela, a drugi podaje na żerdzi gąbkę, zmoczoną w occie i żółci. Pod obrazem klęcznik. Przy przeciwległej ścianie stoi skromny tapczan i duża, okuta żelazem skrzynia. Parę dębowych stołków stanowi resztę sprzętów.
Drzwi się szeroko rozwarły i wpadł do komnaty książę Korybut.
Starzec odczytywał jakiś pergamin, chciał powstać na powitanie, lecz młodzieniec go powstrzymał skinieniem.
— Siedź, panie pisarzu, i ja przysiądę przy tobie.
Rozsiadł się na stołku, wyciągnął ręce, że aż w nich zatrzeszczało, przechylił w tył głowę i ziewnął potężnie.
— Smutno pędzić życie w próżniactwie, kiedy dusza radaby czynu.
— Przyjdzie i na to pora. Ani się wasza miłość spodzieje, jak potrzeba zawoła.
— O tak, przyjdzie — nie o takiej ja jednak potrzebie marzę. Tłuc się z Krzyżakami pod rozkazami stryja Witolda, aby potem stać za progiem, jak oni pakta zawierać będą po to tylko, aby je zerwać? Jak będą się oszukiwać? Na Perkuna! takie przeklęte rzemiosło nie dla mnie. Zerwał się młody kniaź jakby nim coś podrzuciło.
— W świat szeroki! Zdobyć koronę, zawładnąć ludami. Stać się potężnym i groźnym.Dosyć mi matactw krzyżackich, dosyć wiarołomnych figlów, na które się wzdryga moja dusza. W bój! w bój!
— Z kim?
— Z całym światem, by mu wydrzeć to, co mi się odeń należy. Jam książę bez księstwa, dziedzic bez włości. Chłop niewolny ma kawał ziemi, którą uprawia, ja nie mam nic. Wydarli mi dziedzictwo ojca mojego. Ogołocili z poczciwej sławy, którąm zdobył w boju. Ludzie patrzą na mnie jak na mięsopustne straszydło.
Przedrwiwają z gołego księcia. A wszystkiemu temu winien... On! Oh, niech no!..
Niedokończył, jak gdyby się przestraszył własnej myśli.
Starzec wstał powoli, wziął go za rękę i rzekł uroczyście.
— Cierpliwości książę. Wielkie rzeczy dziać się będą na świecie. Niedługo,niedługo potrzeba będzie dzielnego ramienia i mężnego serca jak wasze.
— Cierpliwości — to zwykła piosnka starych... Ale czy co wiecie?.. Mówcie mi...
— Ja... ja nic nie wiem jeszcze pewnego — odrzekł starzec, powoli patrząc w przestrzeń, — ale według moich obliczeń lada dzień ziścić się to musi. Wierzcie staremu.
— Ja wam dużo wierzę, panie pisarzu.Mówcie, mówcie mi, co się tam dzieje na zachodzie? Czego się spodziewacie?
— Tam Zygmunta nie chcą mieć królem, oglądają się za innym, mówił starzec zaciszonym głosem... a o tym innym... cierpliwości...
Zobaczymy... cierpliwości... Nic wam więcej nie powiem.
Młody kniaź siadł spokojnie i zapuścił się w głęboką zadumę, jak gdyby próbował tej cierpliwości, którą mu zalecał starzec.
— Zbrodnie i szalbierstwa Zygmunta już przepełniły miarę — mówił dalej przysiadłszy przy młodzieńcu. — Oszukał swoich najlepszych sprzymierzeńców Kalikstynów, więc ci się złączyli, z Taborytami. Jedno ramię, jedna siła spaja dziś Czechy, które chcą mieć królem stryja Władysława, ale Władysław ich królem być nie może, bo mu księża nie dadzą wziąć korony z rąk heretyków.
— Będzie nim Witold — podchwycił kniaź.
— Witold ma Litwę. Witold Litwy nie wypuści, bo mu Swidrzygiełło ją weźmie... powtarzam: Cierpliwości.
— Tak, cierpliwości, odrzekł z rezygnacyą kniaź... toż to cnota.
— Zwłaszcza u młodego... wielka.
— Niech i tak będzie... tymczasem będę się u was uczył, jak rządzić ludźmi. Mówcie mi o dawnych czasach. Ja tak lubię, gdy mi o wielkich ludziach prawicie... a prawicie tak dobrze.
— Mówię to, na com patrzał, czegom doświadczał. Wierzcie mi książę, ten zawsze wygrywa, kto w porę zdarzenia za rogi chwycić potrafi. Wszystkie siły wziąć w siebie. Nie roztrwonić nic na próżno. A wy, choć młody, wy to potraficie. Był za moich czasów Gniewkowskie książę Władysław, zwany Białym, bo mu włosy niby len na ramiona spadały. Pan to był serca dobrego, ale słaby nad miarę. Fortuna mu sypała dary, jakby na urągowisko.
Korona mu pod nogi się słała, a on to wszystko zmarnował, roztrwonił, bo nie miał hartu duszy, bo nie potrafił zawładnąć nad młodzieńczemi chuci. Dla dziewki, dla podwiki poświęcił najwyższe dobro. Gniew i oburzenie mną targa, gdy wspomnę tego młodzieńca. Nie dajcie nigdy ucha ludziom złym, a przewrotnym.Biada księciu, który we własnym rozumie i sercu nie znajdzie rady. Takim grają, jak piłką.
— Cóż się z nim stało?
— Skończył marnie, jak pies pod ławą.
Starzec wstał, rękami strząsnął i poprawił ogień na kominie. Potem zamyślił się i rzekł zwolna:
— Człowiek jest człowiekiem. Pasye nim rzucają... ale po nich Opamiętanie niech przyniesie owoce. Za każdy grzech płacić się powinno dobrodziejstwem. Z każdego występku naukę Wyciągnąć trzeba. W ważnych kolejach życia, dużo poświęcić z siebie. Takim był ten wielki, którego prochy oto tu przez ścianę tylko.
Jakby na potwierdzenie słów starca, uderzył dzwon na Anioł Pański tak silnie, że drobne szybki w oknie zadrżały.
Słońce już było zaszło.
Młodzian się wzdrygnął, jakby ze snu zbudzony, potem podał starcowi rękę.
W Rynku krakowskim stoi stary dom, zdawna siedziba panów Spytków z Melsztyna. — Dom podparty wielkiemi szkarpami, obwiedziony wysokim murem, wygląda jak forteca. Jest bo też fortecą. Gdy zamkną bramy, to tam bodaj mysz się nie wślizgnie.
Dziś choć brama otwarta, ale zda się pilnie strzeżona. We drzwiach stoi burgrabia, mając przy sobie kilku drabów. Od czasu do czasu wśliznie się jakaś postać i pokazawszy coś gestami stojącemu burgrabi, znika w dziedzińcu; a tych postaci wsuwa się coraz więcej. Jednak nikt na to nie zwraca uwagi, a chociaż kto i spostrzeże, nie dziwi się. U pana Spytka goszczą ciągle.
Na przeciwległym rogu stoi mała figura zakapturzona, z oczami bacznie wlepionemi w bramę Spytkowego domu i zdaje się obliczać tych przybyszów, przyjrzawszy im się wprzód dobrze.
Dżdżysty i chłodny dzień listopada ma się już ku schyłkowi, ruch na Rynku nie wielki.W sklepach i warsztatach zapalają światła. Na wieży Panny Maryi godzinnik wydzwonił piętnaście. Była to godzina 4. Dzwon się ozwał.Wkrótce kościół wewnątrz zapłonął i rozbrzmiewał nabożnemi pieśni. W tem i na ratuszu ozwały się trąby. Znak zamknięcia bram miejskich. Wkrótce też z różnych stron, przy zapalonych pochodniach, odnoszono na ratusz klucze.
Po błocie toczyła się kolebka zaprzężona w cztery konie, wjechała do Spytkowego domu i zaraz za nią brama się zamknęła. Znać na nią tylko czekano. Zakapturzony człowiek oddalił się pomału i znikł na Grodzkiej ulicy.
W dużej, sklepionej izbie stoją rzędem ławy, jak w kościele, na nich siedzą ludzie zda się różnych stanów, bo jest tam i księży kilku, i ziemian uboższych, i panów, i rycerzy, a nawet mieszczan. Wszyscy wpatrzeni i wsłuchani w mówiącego na podwyższeniu kaznodzieję.
Jest nim Jan z Brzegu.
Głęboko osadzone oczy w łysej już prawie czaszce, świecą w niej, jak pochodnie. Umie on i przymykać te oczy, jak gdyby w omdleniu.Ma twarz tak ruchliwą, że w niej wszystkie odmiany uczucia czytać można. Blednie, to znów mu rumieńcem błyszczy lice. Jest to typ fanatyka. Zarost rzadki na brodzie i wąsach,ale czarny i długi, dodaje tym rysom ostrość i wcale niesympatycznie doń uprzedza; podbija jednak siłą.
Kazanie już od chwili zaczęte.
... Nie w zbytkach i obfitości wszelakiej będziesz pełnił obowiązki kapłana, ale jak on nasz Pasterz najświętszy, w ubóstwie i zaparciu wszystkiego dobra żyć będziesz. Bo i cóż nam po dobru ziemskiem, gdy ono na pożytek duszy naszej nie pójdzie? Tam gdzie zbytek, tam pycha, tam wszeteczeństwo, tam ohyda, tam zbrodnia. Łatwiej wielbłądowi przeleźć igielne ucho, niżeli bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego — mówi Pan. Precz więc z bogactwy i zbytkiem, które są Sodomą i Gomorą na świętej ziemi. — I tu trzasnął rękami, jak gdyby niemi rzucał skarby gdzieś między tłumy.
— Ubóstwo poślubia kapłan, ubóstwo, jak oni biedni rybacy w Palestynie. Ubóstwo, które jest puklerzem prawego kapłana.
Tu rozpiął suknie i pokazał gołe, pokryte włosami piersi.
— Ah! oh! ach! — wydobyło się z gardeł.
— Ni jemu brać za chrzty, śluby i pogrzeby, ni żadnych dziesięcin pobierać, ni w światowe polityki nos wściubiać. Wszystkie doczesności, wszystkie dobra ziemskie, wszystkie zaszczyty oddać panom stanu świeckiego.
Poruszenie wielkie w całej.
— Czystym także być musi, bo w śmiertelnym grzechu urzędu kapłańskiego sprawować nie mocen. Słowo boże tylko w polskim języku niech głosi, a komunię ciała i krwi pańskiej pod dwiema postaciami udziela.
Szmer ogólnego zadowolenia rozległ się po komnacie.
Kaznodzieja prawił dalej.
— Do was bracia mili w Chrystusie, zwracam gorące słowa moje. Czyż takiego kapłana nie ukochają serca wasze. Czyż wiecznie wam drżeć przed potęgą onych fałszywych włodarzy Kościoła, uzbrojonych orężem świeckim, co ciągle nowe kary, nowe wierzenia, nowe ustawy głoszą. A ich łacińskie śpiewy, to wycie i szczekanie psów. Nie będziesz w nic wierzył, jeno w to, co wyraźnie w piśmie świętem napisano, mówi prorok nasz i męczennik. Żadne nauki doktorów, ani innych nauczycieli, nie mają być czytane i głoszone — a zatem, kto się uczy siedmiu nauk, ten jest grzesznik przeciwko panu Jezusowi Chrystusowi.
— Więc głupim będzie u was najlepiej, — odezwał się jakiś głos.
— Cicho! — Kto śmie mówić?
— A ot ten! ten! — zakrzyczało kilka głosów, pokazując jakąś postać, przybraną z rycerska.
— Wierzynek! Wierzynek! syn wyklętego.
— Tak! ja, Wierzynek. Miejsca! Pozwólcie mi opuścić ten dom.
— Nie puszczać! Zdrajca!
— Judasz! — zakrzyknęło kilka głosów.
Zrobił się tumult.
Podniesiono pięście. Odgróżki sypały się coraz gęstsze. Ale wyniosła postać Wierzynka górowała nad całym tłumem i torowała sobie ku drzwiom drogę.
— Nie puszczać! Zatarasować drzwi!
— Puszczać! W moim domu nikt sromu ponieść nie powinien — rzucił gromko pan Spytek, który aż przy kaznodziei stanąć musiał, aby go lepiej widzieć i słyszeć można.
— Czyż tu mamy przemocą zjednywać sobie wiernych. To papieżnik. Niech idzie. Hej, Wojtasz! odprowadź go bezpiecznie.
— Snać on zapomniał o zadanych mękach swojego ojca — dorzucił ktoś z tłumu.
— Ojciec mój cierpiał od zawistników, którzy umieli oszukać władzę kościoła.
— Po coś tu wszedł — przemówił kaznodzieja.
— Chciałem poznać nową wiarę, za którą tyle krwi już popłynęło.
— I cóżeś znalazł?
— Że nie warta jednej kropli.
Wściekłość zawrzała w tłumie i wszystko runęło ku drzwiom, ale drzwi się już były zamknęły za Wierzynkiem.
Po takiej scenie trudno już było rozkołysane pasyą umysły uspokoić. Wprawdzie kaznodzieja przywoływał do porządku, ale porządek gdzieś uleciał, potworzyły się grupy i partye i zrazu, niby ulegając rozkazowi, po cichu tylko szemrać poczęto, ale w miarę dyskusyi hałas się wzmagał coraz większy, tak, że Jan zeszedł z ambony.
To było hasłem już najwyższej swobody.
Pomimo braterstwa i równości, jakie kaznodzieja zalecał, widać tu było jaknajskrajniejsze partye.
Około gospodarza ugrupowała się cala falanga panów.
Spytek, syn bohatera poległego pod Worsklą, jest to figura niewielka lat trzydziestu.Włosy ciemne kędzierzawią mu się na głowie.
W czarnych, niespokojnych oczach widać zuchwalstwo. Mówi prędko i gestykuluje często.
Drugim jest pan Włodko z Domobarza, wysoki, barczysty mąż. Założył sobie ręce na piersi i przysłuchiwał się z dość obojętną miną.
Trzeci z nich, to Dziersław z Rytwian, młody junak z jasnym włosem, Oparł się oburącz na głowni miecza i szyderczo patrzy na Spytka.
Przy nich uwija się żwawy,niespokojny, niedużego wzrostu człowiek, Siestrzeniec Będziński.
Sprawa husycka ma w nich gorliwych popleczników.
— Czas już — woła Spytek — zrzucić z siebie jarzmo i ułudy. Nieopatrzym się, jak urosną w potęgę straszną.
— I Grodziszcze ci odbiorą — rzucił szyderczo Dziersław.
— Grodziszcze moje. Wprzódy ich popiekę jak wieprzy, nim jeden snopek dam sobie wydrzeć. Albo to i twoja sprawa z Nową Wsią ujdzie ci tak na sucho.
Pokraśniał Dziersław, ale milczał.
Wywlekacie spory błahe — odezwał się grubym głosem Włodko. — Same one z siebie upaść muszą, gdy gorąco ręce do sprawy przyłożym. Klechów wygnać. Biblią, jak statutem, walić ich po łbach. Dosyć nam ćwieków wbijali w głowę. Postów dosyć, podatków i ofiar dosyć.
— Hajże na obrok duchowny! — wrzasnął Siestrzeniec, zatarłszy ręce.
— Fortunę Korniczów pożarli całą. Ojciec uwiedzion ich namowy, zagrożon piekłem, dwa klasztory im zbudował, a dziś syn... ot! poklepał się po chudym brzuchu.
— A czy wy wiecie, ile tam skarbów Melsztyńskich leży w tych skrzyniach.
— Słyszeliście jak tam w Taborze się rządzą — rzekł jakiś hołotka, mieszczanin, do swoich towarzyszy, którzy go okrążyli kołem. — Tam niema ani mego, ani twego, ale wszyscy, wszystko wspólnie mają, tak też wszyscy ludzie razem, wszystko wspólnem mieć powinni, a nikt nie ma mieć nic własnego, a kto ma co własnego, ten grzeszy śmiertelnie.
Drugi go poparł.
— Mówią, że królów nie potrzeba, że Bóg sam ludem swoim rządzić będzie, że panowie i rycerze mają być wyniszczeni, że wszelkie prawa ziemskie, miejskie, podatki — jako postanowienia ludzkie, a nie boskie, mają być zniesione, i że tam każdy w sercu zakon nosić powinien.
— Oj głupi my, głupi. Czegóż to nam się zachciewa — rzekł przysłuchujący się im mieszczanin z Kleparza. — Niemców wypędzić chcą i wypędzą da Bóg przy pomocy naszej.
— A kto Niemcy? Księża, klechy, biskupi.Więc dalej na księży.
— Pobić trzeba króla Zygmunta i Jagiełłę królem ogłosić.
— Witolda nie Jagiełłę. Jagiełło już za stary.
— Pono poselstwo przybywa z Pragi.
W innym znów kącie izby zebrała się gromadka wiernych, otoczywszy Jana z Brzegu, który im wykłada katechizm.
— Żadne ustanowienia ludzkie, jako msze, wigilie, ornaty, poświęcenia olejów, wody, soli, wina, chleba, kadzenie, kropienie, zażegnanie — nie powinny być używane jako antichrystowskie wynalazki. Każdy kościół, albo kaplica, albo ołtarz na cześć jakiego świętego postawiony, ma być zburzony i spalony. Nikt zatem żadnego obrazu, ani podobieństwa mieć i nosić nie powinien, bo to jest bałwochwalstwo. Niema też nikt prosić ani wzywać świętych, ani kości ich za coś świętego uważać.
Między słuchaczami powstał szmer głuchy.Jeden z nich zaszlochał głośno.
— „Mój Zbawicielu Świata“! Do czegóż to ludzki rozum prowadzi. Ja miałbym się wyrzec Kościoła i świętych pańskich i nie przeżegnać krzyżem świętym w złej godzinie. Oh, przebacz Boże bluźnierczym językom. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
— W imię Trójcy przenajświętszej — powtórzył inny. — Wyjdźmy stąd, bracia.
I cała ta gromadka pokwapiła się ku drzwiom.
Wtedy zerwał się człowiek już podeszły w lata, w sukni, która zdradzała uczonego doktora i przystąpił szybko do Jana.
— Mówiłem wam już, bracie Janie, że do prawd takich trzeba ludzi przygotowywać zwolna. Nie można rzucać jasnego światła w głowy przygniecione wiekowym zabobonem.
— To są dusze małe i nikczemne. Nie dla takich płoną na stosie męże i krew się ludzka leje.
— Ale z takich małych składa się rodzaj ludzki.
— Nędzny i plugawy, a na takich siłą działać potrzeba.
— Głosimy ewangeliczne ubóstwo, a ewangelicznej cnoty pobłażania nie mamy w sobie — odrzekł doktór i mszył ku drzwiom.
Tymczasem w komnacie wrzało jak w ulu.Każdy przy ogniu husyckim piekł swoją własną pieczeń. Ich wiara, ich dogmaty przenikały o tyle, o ile się godziły ze świeckimi interesami całego tego zgromadzenia. Tymczasem z kościoła Panny Maryi dochodziły aż tutaj śpiewy wiernych.
Nagle z ulicy zagrzmiała pieśń:
Słuchajcie ludowie
Lachowie, niemcowie
Co zrobili w zmowie
Cni kardynałowie.
Gęś [1] ślicznie upiekli
I oby w niej lepiej
Heretyki smakowali
Hieronimka[2] im dodali.
Marcin piąty żywię
Panuje szczęśliwie
Bije czechy, heretyki
Wiary przeciwniki.
Śpiewały ją młode głosy żaków, a każdy dzierżył w ręku pochodnię.
W miarę śpiewu huczało w sali wszystko z oburzenia. Gdy pieśń ucichła, ozwały się na ulicy piekielne wrzaski, świsty, trąbienie, beczenie, bębnienie. Muzyka piekielna.
Spytek krzyknął do służby:
— A wyjźdźcież w kilkunastu i rozpędźcie tę zgraję.
Służba wybiegła, ale tej zgrai było tyle, że poturbowani cofnęli się ze sromem do bramy.Wtedy wyleciał Jan, porwał pierwszego młodzieńca z brzegu i rzucił nim o ziemię.
Młody kniaź zajmował w zamku izbę zwaną „Laskową“. Była to komnata wielka na wpół z drzewa, a na wpół z muru sporządzona, o ile że zamek od strony Wisły niedokończony był jeszcze.
Ten prastary gród królewski nosił na sobie ślady wszystkich swoich panów. Każden tu się na nim uwiecznił, powiedziałbym zapisał murowanemi zgłoski, po których niby w księdze czytać można historyę tego gmachu, aż do ostatnich czasów, które go ubrały w ruiny.
W dobie naszej powieści nosi on już na sobie trzy budownicze style, bo gdy pierws budowniczowie Bolesławów i Leszków dali mu z gruba ciężką romańską szatę, to znów Kazimierz Wielki gotykiem go przyozdobił, a Jagiełło znów nowsze nadał mu barwy, ale ich nie wykończył. Stąd też od Wisły dziwnie się przedstawiał w drzewie i w kamieniu. W tej komnacie laskowej mieszkali zwykle goście królewscy. Miała ona przyległych jeszcze parę komnat i alkierzy dla dworni.
Tutaj młody kniaź, gdy się utrudził wędrówką po mieście i poza miastem, znajdował suto zastawiony stół i wypoczynek.
Hopanas, stary lutnista i wajdelota, pamiętający jeszcze Olgierdowe czasy, gadał i śpiewał mu o sławnych ludziach. Był to na wpół poganin. Przyjął chrzest, bo i jego panowie go przyjęli, ale po staremu czcił dawne bogi i obrządki wykonywał, a jednocześnie chodził do kościołów i bił się w piersi.
Tamci starzy stanowili poezyę jego życia, a nowy godził go ze światem, w którym mu na stare lata przyszło bytować. Mawiał też często:
— Tak jak mej starej skóry nie potrafi nikt zedrzeć ze mnie, tak pamięci bóstw moich nie wydrzecie. One mi dają pieśń i rozgrzewają stare piersi wspomnieniem wielkich czasów.Wasz znów uczy mnie pokory i przebaczenia za zło, któreście zdziałali. Niechże i im i jemu będzie chwała.
Ksiądz Kiełcz, spowiednik królewski, strofował często starego Litwina i przed królem się użalał na jego dwuramienność, ale gdy Wajdelota rzucił groźbę, że ucieknie do lasów litewskich, jeśli mu nie dadzą spokoju, zostawiono go. Król nie ruszył się nigdzie bez Hopanasa.
Jemu zawdzięczał życie. Wszak to on odkrył spisek krzyżacki na życie króla w Wieluniu.Dziś starzec już nie mógł podążyć za królem w licznych jego wycieczkach, zostawał więc w domu.
Jakże się ucieszył, gdy młody kniaź zjechał do Krakowa. Miał nareszcie godnego słuchacza.To też Korybut pochłaniał miód litewski, co z gęśli starego Wajdeloty płynął, tak, jak znów z ust Żelaznej Głowy uczył się koronnych dziejów i spraw bieżących świata.
Jeden zaprawiał duszę młodzieńca do bohaterskich czynów, drugi uczył wytrwania i sztuki życia.
Po jednej takiej lekcyi u Żelaznej Głowy, wpadł młodzieniec do swej komnaty i rzekł wesoło:
— Hopanas! weź lutnię, bom dziś wesół.
Ale Hopanas się nie ruszył, popatrzał tylko dziwnie na księcia, potem poskrobał się w głowę.
— Przyjdzie ono i na lutnię pora, teraz Wasza Miłość innym sprawom się odda.
— Co ty mówisz?
— A no, Swirmuncie, ukaż księciu, z czego rad będzie.
Drzwi bocznej komnaty się otwarły i wszedł chłop porosły rudym włosem, prowadząc za rękę młodą, dziwnej urody kobietę.
— Agata! ty? — wykrzyknął zdziwiony młodzieniec.
— To ja, moje ty ukochanie najmilejsze — rzekła, rzucając mu się do nóg. — Nie mogłam już dłużej wytrzymać bez twego lubego oblicza i uprosiłam Swirmunta, że przywiózł mnie do was.
— Swirmunta! — krzyknął gniewnie Korybut. — Tak spełniasz moje rozkazy, nędzny.Głową mi za to zapłacisz. Ha, podli.
— Przebacz! przebacz o najmilejszy — łkała kobieta. — Gdzie mnie wyżyć bez twego widoku.On nie winien. Jam mu nie dała spokoju dniem i nocą.
— I czego chcesz, utrapiona? Tu niema miejsca dla ciebie. Precz! precz z moich oczu wraz z tym nędznikiem, który cię tu przywiózł.
— To weźże życie moje, mój ty najmilejszy. Weź życie, bo bez ciebie ono halerza złamanego nie warte. Oh, ja nieszczęsna, nieszczęsna. Czemuś mnie zabić nie kazał, tam w Trokach. Spoczywałabym już pod ziemią i ruń zielona porosłaby na grobie moim.
Mówiła tak tkliwie, a miała taki miękki i słodki głos, że kniaź mięknąć się zdawał.Opamiętał się jednak.
— Precz! nie zmiękczysz mnie twoim głosem i płaczem. Dosyć już tego! Bawiłem się z tobą, jak dziecko, dziś skończyły się te dni.
— Oh, bodaj one trwały, trwały wiecznie, albo ich całkiem nie było. O panie mój, królu, aniele, spójrz na mnie, to ja, twoja Agata, miłująca cię jak Boga. Przebacz! albo zabij mnie zaraz.
Spojrzał na cudną twarz dziewczyny.
— Wstań, już nie gniewam się, aleś mi przyczyniła kłopotu i utrapienia. Gdzież ja ciebie tu podzieję, sam zaledwie mając jaki przytułek.
— Już niech Wasza Wysokość będzie spokojny — rzekł Swirmunt. Toć ona ma tu siostrę za koniuszym Pietraszem, sługą królewskim.
Popatrzył skruszony na księcia, jak gdyby mu z oczu chciał czytać, potem schylił mu się do ziemi.
— Proszę mi winę odpuścić.
Książę w objęciach Agaty trzymany jak kleszczami, uwolnił się z nich nareszcie i rzekł do sługi:
— Cóż się tam dzieje?
— Po staremu, miłościwy panie. Będziemy mieli nową królowę. Książę Witold swata z księżniczką Sonką króla jegomości.
— Ho! Co ty mówisz, głupcze?
— To jest prawdą — dorzuciła Agata.
— Poszaleliście!
— Niech mi tu głowę utną, jeżeli kłamię.
— Wielka nowina! Wielka nowina!
Zasępił się i począł chodzić po izbie szerokiemi krokami. Rudy wpatrywał się szyderczo w twarz kniazia. Agata przycupnęła w kątku, nie śmiejąc przerwać jego myśli. Zdawała się oczekiwać wyroku.
Na wieży zamkowej dzwon uderzył na Anioł Pański.
Kniaź przystanął nagle i rzucił szorstko:
— Zawiedź ją do jej siostry i nie pokazywać mi się na oczy.
Kobieta strwożona rzuciła mu się do nóg.
— Za cóż to pan na mnie tak gniewny? Dlatego, że tak miłuję mocno. Oh, ja nieszczęśliwa.
— Przestań! nie pora teraz w miłosne sprawy się bawić. Odejdź! Później cię uwiadomię.
— O ja nieszczęsna! nieszczęsna!
Uwiesiła mu się u kolan, łkając.
— Słyszałeś nędzniku! Zabierz ją!
Ucałowała jego nogi i dała się wyprowadzić rudemu z komnaty.
Zapanowała cisza. Stary Hopanas, jak gdyby znudzony, brzęknął w lutnię, lecz przeląkł się gestu młodego kniazia.
— Precz! Kto ci pozwolił?
— Myślałem, że Miłość Wasza...
— Nie myśl nic... bo ja myślę.
Starzec markotny powlókł się ku drzwiom, mrucząc.
— Idź, idź, mój stary. — Poklepał go po ramieniu. — Wybacz! Są chwile, gdzie człowiek z sobą jednym tylko rozmawiać musi.
— Wiem to, wiem. Hm! Krew Olgierdów — krew Olgierdów.
Wyszedł mrucząc.
Stryj żeni się po raz czwarty, z młodziutką Sonką, myślał kniaź. Taki starzec! Ha, to plany Witolda. Gdzie on dąży? Któż zgadnie? Któż zgadnie? Ha, ten tyran niedocieczony, niezbadany. O czem on marzy? Królem, cesarzem może pragnie zostać? Czyż już cały świat przed nim głowy nie schyla? Tu mnie wysłał — i po co? Jestem marnym pionkiem na jego szachownicy. Ja, który czuję w piersiach potęgę olbrzyma. Ja pod tą żelazną ręką kurczyć i wić się muszę, jak robak. Oh, dopokąd-że... dopokąd? Ha, cierpliwości! cierpliwości! A temczasem co? Zanurzyć się w rozpuście? Nie, nie! Włosienicę raczej nadzieję, umartwię ciało, aby ducha podnieść wyżej jeszcze. Wygrałeś starcze! w ważnych kolejach życia dużo poświęcić z siebie, aby być silnym i potężnym... Tak, tak, będę nim, muszę nim zostać.
Długo jeszcze tak dumał młody kniaź. Nie tknął jadła... potem rzucił się na łoże, ale nie zasnął.
Król wjechał do miasta. Wracał z Sejmu w Łęczycy. Witany uroczyście, przy odgłosie trąb i kotłów. Połowa Krakowa wybiegła na jego powitanie, okazując niekłamaną radość.
Kochano dobrego króla, bo i jakże go nie kochać. Gdyby żył przed stu laty, potomność nadałaby mu pewnie ten przydomek i jak mieliśmy Chrobrych, Gnuśnych, Wstydliwych, Śmiałych i Wielkich, tak byłby i Dobry. Ale patryarchalne czasy przeszły, nastały wieki polityczne. Nie wrócą już chwile, kiedy król, siedząc pod rozłożystym dębem, słuchać będzie sprawy biednego kmiecia lub mieszczanina i wymierzać im sprawiedliwość. Drżał też wówczas tak dobrze pan Maćko Borkowicz, jak biskup krakowski. Dziś, gwoli sercu, król spełnia dobro po cichu, bo nużby spostrzegli ci, którzy tylko dla siebie to dobro garnąćby radzi? Napiszą też o nim, wywdzięczając się, że rozrzutnością swoją przyczynił zła krajowi i wyliczą wszystkie ułomności, a skryją cnoty.
Aż do stóp Wawelskiej góry odprowadzono monarchę, pozdrawiając wiwatami, krzyczano jeszcze, kiedy już się schował w murach zamkowych.
Jest to już starzec siedmdziesięcioletni, ale krzepki i żwawy. Wzrostu średniego, chudy, zawiędły, z małą podłużną głową, już łysą, oczy czarne, nieduże, ale pełne życia. Odzywa się basowym głosem i mówi szybko.
Wyskoczył lekko z kolebki, klepiąc po ramieniu marszałka Zbigniewa.
— Dużo mamy gości?
— Prócz księcia Korybuta, dotąd nikogo.
— Gdzież on?
— Jestem do usług W. Kr. Mości.
— Bywaj mi, miły synowcze. Hę? Co? Smutno było tu siedzieć?
— Nie widząc waszego oblicza, było mi bardzo tęskno.
— Cóżeś tam Witoldowi przeskrobał, hę?
Głosy wiwatów jeszcze się odzywały poza murami.
Król zwrócił się do podskarbiego.
— Mój Lubański, uraduj mi tych biedaków.
Podskarbi sięgnął do worka i przez jednego z komorników wysłał uradowanie pospólstwu.
Spostrzegł Żelazną Głowę.
— Ho! Witaj stary.
Starzec się skłonił.
— Znasz go? — rzekł król do Korybuta.
— O, znamy się.
— To dobrze. Poleżajko! Jak moim sokołom?
— W zdrowiu. Czekają rozkazów W. Kr.Mości — rzekł z niskim ukłonem sokolniczy.
— Zapolujemy w sobotę. Dobrogost niech mi przyrządzi na jutro łaźnię. Przywołajcie mistrza Marcina.
Mistrz Marcin już ściskał nogi królewskie.
— Co nam aspekta zwiastują?
— Pomyślności wszelakie.
Obejrzał się jeszcze po dziedzińcu.
Wtem o mury Wawelskie rozległy się głosy udarowanych. Starzec się uśmiechnął i jak gdyby pokraśniał trochę — nareszcie skinął im głową i wszedł szybko na górę do komnaty.
Jest to izba o dwóch oknach w głębokich framugach, z ławkami po obu stronach. Między oknami stoi niska szafa, okuta żelazem, z szufladami. Po jednej stronie wielki komin z okapem, sięgającym do sufitu. Po drugiej łoże królewskie, zasłane skórą niedźwiedzią, a zasłonięte z jednej strony od okien rodzajem parawanu. Przy łóżku wielkie krzesło z baldachimem, rodzaj tronu. W nim król udziela nieraz posłuchania. Przy piecu duży stół,obstawiony ławami i stołkami. Na ścianie półki, na których stoją naczynia. Oto i całe umeblowanie gabinetu i sypialni króla polskiego, na które nie jeden filister uśmiechnie się dziś z politowaniem.
Król zdjął wierzchnią suknię, podbitą baranami. Jeden z komorników podał mu wodę na misie. Obmył ręce i siadł do stołu, czekając wieczerzy.
Zaprosił skinieniem do stołu marszałka Zbigniewa, podskarbiego Lubańskiego i Zygmunta Korybuta.
Podano ją wreszcie — a była obfitą.
Prócz nieodstępnej wieprzowiny, gęsiny, baraniny i dziczyzny, było tam jarzyn mnóstwo, jako: pospolita rzepa, pasternak, ulubiona jarzyna w średnich wiekach, kapusta, grzyby.Z legumin: pierogi, kasza jaglana z rodzenkami, ryż z szafranem i kisiel.
Król jadł mało, ale zachęcał do jedzenia — przyczem i puchary z winem krążyły gęsto — prócz królewskiego, w którym była tylko woda.
Kazał opowiadać Zygmuntowi, jak odbywał podróż i co mu się w niej najwięcej podobało.Młody kniaź z zapałem i upodobaniem wielkiem opowiadał, że kiedy już Niemen przebył i znalazł się na polskiej stronie, jakgdyby mu skrzydła podrosły, tak się tu czuł dobrze i rzeźwo.Miasta i zamki piękne. Lud wesoły i ochoczy, a serdeczny i gościnny, jak rzadko, a chociaż i Litwin podejmuje gościa chętnie, ale niema tego wesela i tej szczerości. Szczególniej Małopolska zachwyciła go niezmiernie.
— To kraina, gdzie zda się wieczyste gody w niej panują. Każdy tu, jakgdyby ubrany odświętnie, a jakie pieśni tu słychać! Tu nawet dziad żebrzący przy drodze prosi wesoło o grosika lub kromkę chleba. A dopieroż dwory panów i szlachty? A co za niewiasty przecudne!
Podskarbiemu i panu z Brzezia serca rosły, aż się spłakali z rozrzewnienia, że ich Małopolskę w takim blasku wystawił. Zjednał też sobie ich serca odrazu. Król z upodobaniem patrzał w młodzieńca i potakiwał mu serdecznie.
— Tobyś ty tu, widzę, rad został z nami?
— Całem sercem, jeżeli mi tylko W. Król.
Mość coś do roboty dacie, bo ja próżnować nie lubię.
— Robota dla ciebie tam, pod Witoldem, myśmy już od rycerskich spraw odwykli.
— Potrzeba zawoła, jak mówi Żelazna Głowa.
— A Żelazna Głowa mówi. Komuż on wojnę wypowiedział?
— Powiada, że wypadki tak się złożą.
— Ha! to mądry człowiek. Mamyć takiego ptaszka, coby ją nam rad na kark zwalić. Ale i jemu pomięszają się szyki.
Wstano od stołu. Każdy się przeżegnał i odmówił krótką modlitewkę, a król, krom tego, podjął słomkę z nad pieca, gdzie zwykle dlań przygotowane były, przełamał ją na trzy części i rzucał każdą w inną stronę, okręcając się do trzech razy. Czynił to nieznacznie i kto nieświadom był tego królewskiego zabobonu, nic nie dostrzegł. Długosz mówi, że to wziął od matki, Rusinki, bardzo zabobonnej.
Podskarbi i Korybut pożegnali się z królem, został tylko marszałek.
— Z tego, co tu książę Korybut mówił, jakoby słowami Żelaznej Głowy, widać, że sprawy husyckie zaprzątają ludzi. Możemy lada dzień oczekiwać poselstwa z Pragi. Zygmunta odrzucili i obiedwie partye się pogodziły.
— Husyci nam będą swoje śpiewać, a Zygmunt swoje.
— Wiemyć tu co trzymać o Husytach.
— Ja bym przedłożył W. Kr. Mości...
— Dość marszałku. Spać pora. Jutro ksiądz Zbigniew będzie o tem gadał szeroko.
— Zbigniew tylko interesu Kościoła broni...a tu nam idzie o potęgę naszego króla.
— Do jutra, do jutra, panie marszałku.
Marszałek przygryzł wąsa i skłoniwszy się, opuścił komnatę królewską.
We drzwiach już stali: sokolnicy Poleżajko i Dobrogost.
— Rozbierz mnie, Dobrogoście — a ty gadaj!
— Te sokoły duńskie, co je pan kasztelan nam przysłał, to nie wielka pociecha.
— Cóż?
— Licho to wie, miłościwy panie. Jakieś chore. Niewiada, czem ich karmić.
— Spytamy się jutro kasztelana. A drzemliwi kobuzy?
— Po staremu, to jedyne nasze ptaki.
— Zapolujemy z niemi.
Pod tenczas już Dobrogost go rozebrał, król się ułożył na niedźwiedziej skórze, pokrytej prześcieradłem, okrył lekką kołdrą, lecz jeszcze nie odprawiał sokolnika. Coś sobie przypomniał.
— Ale! weźmiemy z sobą księcia Zygmunta. Zobaczysz, jak on to ładnie robi wszystko.Możesz odejść.
Dobrogost postawił przy łóżku dzban wody świeżej, której król napić się lubił w nocy po przebudzeniu. Zapalił lampę u sufitu, pogasił świece, a widząc, że król się na bok odwrócił, po cichu wyniósł się do przyległego alkierza.
O czem myślał stary Jagiełło?
Myślał o młodej żonce, czwartej z kolei, z którą go swatał Witold. Była to przecudnej krasy dziewica. Król znał dobrze tę Sońkę (tak zwano zdrobniale od imienia Zofji księżniczkę Olszańską) widywał ją, jak bawiła u swej siostry, żony Witolda. Rozumem polityka od razu zmierzył zamiary stryjecznego brata. Chciało mu się przez młodą żonę uzyskać wpływ na starego króla. Uśmiechnął się chytrze na tę myśl Jagiełło, potem znów spoważniał. Nie miał potomka męskiego. Jedyna córka, którą miał z drugiej żony Anny Cylejskiej, miała wprawdzie tron przyrzeczony po jego śmierci i była zaręczoną z Brandenburczykiem, ale on chciał mieć syna. Westchnął starzec głęboko, pomodlił się myślą do Pana nad Pany, prosząc gorąco o tę najwyższą dla niego rozkosz... i usnął mocno.
Spał tak dziesięć godzin bez przebudzenia.
Taki sen, to prawdziwe pokrzepienie, jemu też zawdzięczał żelazne swoje zdrowie. Ten sen, to jedyny jego zbytek. Możnaż mu tego zajrzeć? A przecież byli tacy nieludzcy cenzorowie, którzy mu to wyrzucali.
Tymczasem już od godziny czekano w kancelaryi.
Zbigniew Oleśnicki, sekretarz królewski, kazał wejść Dobrogostowi do sypialni. Ociągał się on trochę, ale na surowy rozkaz księdza uchylił cicho drzwi i wsunął się do komnaty.
Król otworzył oczy.
— Musi być późno, Dobrogoście?
— Za dwie godziny południe.
— Ubierajże mnie prędko. Kto tam czeka?
— Ksiądz Zbigniew, już od godziny.
Król coś pomruczał i prędzej jeszcze począł się ubierać, parząc się gorącem mlekiem, które mu podał dworzanin.
Proboszcz od św. Floryana przechadzał się szerokim krokiem po izbie, zwanej kancelaryą.Za stołem siedział Żelazna Głowa przy piórze i Lubariski podskarbi przy regestrach.
Ksiądz Zbigniew, jest to mąż, lat trzydziestu kilku — postawny i dorodny, w ciemnych oczach błyszczy mu coś takiego, przed czem ludzie spuszczają oczy i korzą głowy. To geniusz.
Powiadają, że wpływ jego na Jagiełłę ma swój początek od bitwy grunwaldzkiej, kiedy młody Zbiszek, jako rotmistrz, ocalił królowi życie, zabijając na miejscu Dypolda Kiekirycza, komtura krzyżackiego.
Ludzie swoim łokciem zwykli mierzyć czyny wysokich. Zbigniew byłby zawsze Zbigniewem, choćby nie postał pod Grunwaldem.
Jagiełło go nie lubił, bo mu w głąb duszy patrzał, ale szanować go musiał.
Czuł on w tym księdzu największego człowieka swoich czasów i choć nim nieraz gniew szarpał srogi, ustępować mu musiał, a bez jego rady nic nie przedsiębrał.
Drzwi się otwarły i wszedł szybko do komnaty.
— Witajcie! Spałem dziś długo. Darujcie,, podróż mnie zmęczyła.
Zbigniew się skłonił i nic nie odrzekł.
— Siła spraw na mnie czeka?
— Dużo się załatwiło — rzekł sucho. — Ważniejsze czekają rozkazów W. Kr. Mości.
— Wymieńcie je — rzekł szybko podrażniony jego chłodem.
— Przybywa poselstwo od heretyków.
— Poselstwo z Pragi Czeskiej?
— Od heretyków, — powtórzył z przyciskiem Zbigniew. — Przyjmować ich nie możemy w stolicy, bo wtenczas Kraków musiałby zostać pod interdyktem.
— Więc jakże ich się przyjmie?
— Stanęli w Wolborzu i oczekują rozkazów króla.
— Moich rozkazów — syknął Jagiełło. — Będą one przeciwne waszym, bo ich każę do Krakowa sprowadzić.
— Wola wasza. Ale kościół od swoich praw nie odstąpi.
— Zatem czyńcie, jak chcecie.
— Pojedzie do nich Ciołek i wyrozumie żądania, a W. Kr. Mość prześlesz swoją odpowiedź.
— Niech i tak będzie.
Nastało długie milczenie.
Król trzymał w ręku jakiś papier i dał bystro na Zbigniewa, który zdawał się spokojnie oczekiwać czegoś. Wreszcie podał papier — księdzu.
Zbigniew go odczytał i rzekł spokojnie.
— Cóż W. Kr. Mość o tem myślisz?
— Chcę, żebyś tam pojechał i zobaczył.
— Spełnię Wasz rozkaz; kiedy mi W. Kr.Mość udać się każesz?
— Aż się uporamy z poselstwem. Tymczasem wyślijcie listy do wielkiego księcia, aby go uwiadomić o naszym przyjeździe.
Zbigniew się skłonił i odszedł, spotkawszy we drzwiach wchodzącego marszałka, na którego z góry popatrzał.
Marszałek, to opozycya. Sprzyjał Husytom, o ile nienawidził Zbigniewa.
Król uradowany powitał serdecznie pana z Brzezia i kazał mu siąść przy sobie. Kontent był, że ma kogoś, przed kim może się poskarżyć na Zbigniewa.
— Wiesz, co on tu nabroił? Oto nie chce wpuścić posłów czeskich — inaczej grozi interdyktem.
— Ależ to obrazi naród czeski. I Wasza Kr. Mość ustąpił? — No, przeciem nie heretyk. Trzeba, żebyś pojechał do Wolborza i złagodził ich.
— Wasza Kr. Mość zapomniał, że ksiądz Zbigniew wysłał tam Ciołka — rzekł Żelazna Głowa.
— Ciołek ksiądz, niech pilnuje spraw kościelnych, a ty, marszałku, będziesz pilnował moich.
— Wola Waszej Kr. Mości — skłonił się marszałek. — Natychmiast wyjeżdżam.
Jagiełło zatarł ręce. Kontent, że się zemścił na Oleśnickim.
W Łobzowskim zamku mieszkała młodziutka córka Jagiełłowa Jadwiga.
Jest to dzieweczka lat 15. Z rysów przypomina bardzo babkę swoją, córkę Kazimierza Wielkiego, Annę, odsądzoną od tronu polskiego i wydaną za Grafa Cylejskiego Wilhelma. Była to pani niepospolitej piękności, a przecie urodziła córkę brzydką. Z tą to córką, także Anną, za namową panów polskich, po śmierci pierwszej swojej żony, niezapomnianej pamięci Jadwigi, ożenił się Jagiełło. Chciano tym sposobem nagrodzić krzywdę Piastowej córce, tembardziej, że Jagiełło zamierzał opuścić tron i wrócić na Litwę, utrzymując, że po śmierci Jadwigi nie ma już prawa panować Polsce.Dano mu tedy ową Annę, jako spadkobierczynią po Jadwidze.
Rok cały wahał się Litwin, czy poślubić brzydką pannę. Przez ten czas hrabianka Cylejska nauczyła się dobrze mówić po polsku, pozbyła się niemieckich obyczajów, a przyswoiła nasze i przecież tak umiała zjednać sobie Jagiełłę, że ją wreszcie pojął za żonę.
Bywa to, że natura, gdy ujmie w jednem, wynagrodzi sowicie w drugiem, bo pani ta, acz nie świeciła urodą jak jej siostra, osławiona Barbara, żona cesarza Zygmunta, ale w przymiotach umysłu i serca nie miała sobie równej.
Z tej to Anny Cylejskiej urodziła się królowi córka Jadwiga. Matka osierociła ją w ósmym roku.
Smutne bywały zawsze dole tych cór królewskich: oddawano je w małżeństwo, jako zakład politycznego związku, albo usuwano w interesie dynastycznym, jak się to stało z babką naszej bohaterki. Wypchnął ją król Lois węgierski za hrabiego Cylli, aby zapewnić tron swoim córkom.
Malutka księżniczka już w piątym roku zaręczoną została Fryderykowi, również młodemu synowi księcia brandenburskiego.
Starał się również o nią Bogusław, książę Pomorski. Była nawet świadkiem turnieju, odbytego na jej cześć przez obu zapaśników, gdzie zwycięstwo odniósł młody Brandenburczyk. — Chłodno przyjęła ten hołd i z obojętnym uśmiechem uwieńczyła swego narzeczonego.
I tak ani jedna, ani druga strona nie myślała o skojarzeniu stadła.
Chociaż księżniczka na wypadek śmierci ojca miała sobie przyrzeczony tron polski, gdyby Jagiełło nie zostawił potomka, Brandenburczyk jednak odkładał, bo w paktach przedślubnych powiedziano, że ma pomagać królowi w wojnie przeciwko Krzyżakom.
Dzięki tym układom, Jadwiga rosła sobie w gronie swoich służebnych panien, żyjąc wspomnieniem swej matki, bo macocha Elżbieta nie troszczczyła się o nią wcale. Prrzebywała tu prawie ciągle — brano ją tylko czasem podczas świąt, albo jakich uroczystości dworskich. Zamek łobzowski i jego otoczenie całym jej były światem.
Marcin z Żórawic miał obowiązek odwiedzać ją często i czuwać nad jej zdrowiem. Bywał on też tu prawie codziennym gościem, zwłaszcza w letnich miesiącach, wraz z żoną.Pani Elżbieta umiała sobie tak zjednać ochmistrzynię księżniczki, Katarzynę Zarembową, że miała do Jadwigi wolny przystęp, z czego ta uradowaną była niezmiernie, bo przylgnęła do Czeszki całą duszą.
Ta Elżbieta umiała rozbudzić w młodem, a już smutnem serduszku księżniczki ochotę do życia i uciech. Chodziła z nią po wsi i rozmawiała z ludem, za co ją gromił surowo mistrz Marcin, utrzymując, że tak wysoko położonym osobom nie należy wglądać w sprawy pospólstwa. Elżbieta zbiła go paru słowami, mówiąc, że pradziad księżniczki był królem chłopków.
Rada też przestawała z ludem ta prawnuczka Kazimierza. Zaglądała do chat niby promień słoneczny, co rozprasza ponure cienie ich smutnego życia. Lud miał świeżo w pamięci jej imienniczkę i krewną, która tyle dobrodziejstw im sypała, błogosławił więc córce Jagiełły.
Mądra Czeszka obznajomiła Jadwigę z tem wszystkiem, co się dzieje w jej ojczyźnie, a takim sympatycznym ogniem ogrzać umiała swoich ziomków, że młoda księżniczka polubiła ich szczerze.
Wśród takiej to rozmowy nadjechał w odwiedziny do kuzynki książę Korybut. Jadwiga poznała go przed trzema laty, gdy była z ojcem w Wilnie. Piękny młodzian podobał się dziewczynce, bo ją bawić umiał, wyniosła też z owego czasu wspomnienie radości dziecinnej.
Gdy dziś ujrzała owego Korybuta, tak odmiennym, poważnym, pokraśniała zawstydzona.Młody książę znów, zakłopotany, skłonił się i bąknął niewyraźnie powitanie, bo nie spodziewał się, że z owej dziewczynki zrobi się tak udatna dziewica.
Czeszka przypatrywała się obojgu ciekawie.
Jadwiga pierwsza przerwała dość długie milczenie.
— Słyszę, braciszku, żeście tu już od dwóch tygodni i dziś dopiero raczyliście przypomnieć sobie, że żyję.
— Czekałem na powrót Jego Kr. Mości, aby mieć pozwolenie odwiedzenia was.
— Czyżby przyjść bratu, powitać siostrę, aż przyzwolenia ojca na to trzeba? — Powiedźcie raczej, że nie ciekawi byliście zobaczyć owego niedorostka, co wam tyle trudu zadawał.
Książę zmięszał się mocno, bo Jadwiga jak gdyby czytała w jego sercu.
— Widzicie, co to czas wyrabia z nami, z owego niedorostka wyrosła dziewczyna, która zachowała zawsze o was czułą pamięć.
— Co prawda, tom się nie spodziewał zastać was już taką.
— Jaką? — pochwyciło dziewczę z żartem.
— Taką, jak jesteście. — Piękną nad podziw i tak...
Tu zaciął się.
— I tak rozumną, — dorzuciła żywo Elżbieta.
— Do rozumu mi daleko, — odparła skromnie. — Wy to jesteście rozumem wcielonym.Czy uwierzycie, że od pani Marcinowej więcej się nauczyłam, niż od mistrza Glogiera. A jakie zacne serce u tej kobiety.
— Racz mnie tak nie chwalić, Wasza Wysokość, bo gotowam naprawdę pomyśleć, żem dobra i rozumna.
— Kiedy to wam z oczu patrzy — odezwał się Korybut. — Wasz mąż umiał sobie znaleść godną połowicę.
— Oh, ci uczeni. Wiedzą, co w księgach, ale nie wiedzą, co w świecie i w ludziach.
— A wszakże w księgach cała mądrość ludzka zawarta — rzekła Jadwiga.
— To oni tak prawią, a ja mówię inaczej.
Komu Pan Bóg rozumu nie da, ten go w księgach nie znajdzie.
— Już widać tak być musi, kiedy mówicie, choćbym chciała, to nie potrafię wam przeczyć.
— To nie dobrze. Racz Wasza Wysokość zadać kłam memu twierdzeniu, ja się za to nie będę gniewać.
— Ja wam kłam zadać? Nigdy! Powiedziałam to tylko przez chęć przeciwienia się — nic więcej.
Korybut przysłuchiwał się tej rozmowie, nie spuszczając z oka Jadwigi. Wydała mu się uroczem zjawiskiem, o jakiem nie zamarzył nigdy. Milczał, nie mogąc znaleść słów równie rozumnych, jak te, które obie wygłaszały.
— Książę patrzy w Waszą Wysokość, jak w cudowny obraz i radby może pomodlić się — to jam tu nie potrzebna. Wrócę, jak mnie przyzwiecie.
I wymknęła się szybko z komnaty.
— Dobra i rozumna kobieta — rzekł młodzieniec z ożywieniem. — Jeżeli wszystkie Czeszki do niej podobne, to naród błogosławiony.
— O tak, to naród zbratany z naszym, bo z jednego pnia słowiańskiego wyroślim. I co powiecie? Ten naród pragnie się do nas przygarnąć, a my go haniebnie odpychamy.
— Co wy mówicie?
— Nie wiecież, że ojcu ofiarowano koronę czeską?
— I on jej nie przyjął?
— Nie dał dotąd odpowiedzi. A to już słyszę drugie poselstwo o toż samo przybywa.
— Pozwólcie się spytać... Skąd macie te wieści?
— Wiem o wszystkiem od niej.
— Dziwna kobieta.
— Oh, gdybyście wiedzieli, jak ona miłuje swoją ziemię, a jak nienawidzi Niemców, odwiecznych wrogów słowiańskiego plemienia.
Mówi, że Polska złączona z Czechami potrafiłaby ich trzymać w uległości i prawa im stanowić.Pomyślcie, ileby to sławy przyniosło mojemu ojcu. Polska stałaby się najpotężniejszem królestwem w świecie całym. Wszystkie mocarstwa hołdby nam składały.
Mówiła to z taką siłą, że rumieniec okrasił jej piękną twarzyczkę.
Kniaź coraz bardziej zdumiony rzekł wreszcie:
— Nie spodziewałem się nigdy usłyszeć tego z ust waszych. Wszak rękę twoją przyrzeczone księciu Brandenburskiemu.
— To i cóz? Jeżeli mnie pojmie, będzie musiał czynić tak, jak jabym czynić chciała.Ale nie wiadomo jeszcze, czy w wyrokach bożych tak stoi.
— Czy wiecie, że nową macochę mieć będziecie?
— Któż nią?
— Mówią o Sońce.
— Sońka moją macochą?
Pobladła i zamyśliła się głęboko.
— Sońka tak młoda, tak przewrotna.
— Czy wam tem przykrość wyrządziłem?
— Mnie? Przywyknę. Miałam jedną macochę, mieć będę drugą. Ale ojciec już tak wiekowy, a Sońka tak młoda.
— Stryj Witold to kojarzy.
— Stryj Witold to mąż rozumny. Musi mieć w tem swoje racye. Ale mój kochany ojciec. Nie daj Bóg, ale... aby mu to małżeństwo gorzkich owoców nie przyniosło.
Dziewica mówiła to jakby natchniona. Sieroctwo wcześnie kształtuje głowę i serce. Osamotniona snuła zwykle z swej głowy myśli, które zdumiewały dojrzałością. Ludzie się dziwili, słysząc ją mówiącą.
Chcąc rozegnać wreszcie smutne myśli, odezwała się z uśmiechem:
— Mam nadzieję, że będę was częściej widywać. Nie zechcecie unikać mego widoku, tak, jak to dotąd bywało.
— Jadwigo — odrzekł książę nieco wzruszony. — Bóg mi świadek, jak wstydzę się mego postępku. Tak, prawda, wyście słusznie rzekli, żem unikał spotkania z wami, bom was rozumiał zastać dzieckiem. Przybyłem tu smutny i zgnębiony, bo dusza moja łaknie czynów. Cóż za otuchy, czy pokrzepienia mógłbym oczekiwać od dziecka?., a dziś... dziś poję się waszym widokiem i słucham słów waszych z uwielbieniem.
Pozwól mi siostrzyczko swojej rączki. Tak — teraz zbliż swą główkę. Tym braterskim pocałunkiem ślubuję ci wieczną miłość. Czy mi wierzysz?
— O tak wierzę. Tyś mąż prawy i szlachetny. Takiegom cię już poznała w wileńskim zamku i takiegom widziała zawsze w marzeniach moich. Oh, bo ja mam swój świat, świat taki piękny, podobny trochę do tego, o jakim nam piastunki prawią, ale stokroć piękniejszy. Ty w tym świecie byłeś zawsze dla mnie wielkim bohaterem... i da Bóg, że nim zostaniesz na jawie.
— A gdy zostanę nim — wszystkie moje trofea i zdobycze złożę u drobnych stóp twoich Jadwigo.
— Pamiętaj!
I dwie te piękne postacie oplotły się ramiony.
Weszła ochmistrzyni z zapytaniem, czy książę zostanie na wieczerzę.
Młodzieniec skłonił głowę za całą odpowiedź... i znów poczęli ten nieśmiertelny duet tak podobny we wszystkich czasach, a taki świeży zawsze.
Wolborz, miasteczko biskupstwa kujawskiego, osiadł wśród lasów, na głównym trakcie z Krakowa ku północy, zabudowany drewnianemi domami, z jedną starożytną kollegiatą przy farnym kościele, sięgającą jeszcze Chrobrego czasów.
Ulokowali się w lichej gospodzie na rynku, bo kolegiata odmówiła im schronienia.
Byli to panowie: Hinko z Waldsztejnu, Halszka z Wrzeszczowa, mężowie ze stanu rycerskiego, oraz Szymon Mikosz i Taniczek, rajcowie miejscy, mający przy swoim boku Piotra Payne, Anglika, jako doradcę.
Tych synów Albionu namnożyło się dosyć w owych czasach na kontynencie Europy. Pełno ich było u Krzyżaków, u Niemców, Włochów, Czechów, nawet u Witolda bawił jeden. Byli to emigranci, zmuszeni do tułaczki w walkach białej i czerwonej róży.
Co do naszych gości, jest to już drugie z kolei poselstwo. Pierwsze odbyło się w roku zeszłym w Kujawskim Kowalu, kolebce Kazimierza Wielkiego, gdzie król Jagiełło bawił wówczas, a składało go stronnictwo Kalikstynów z Czenką z Wartenberga, Ulrykiem z Rozenberga i Wernerem z Rankowy. Ofiarowano wówczas Jagielle koronę. Król, nic stanowczego nie orzekłszy, odniósł się do przyszłego sejmu w Łęczycy, a sejm stanowczo się oświadczył przeciw przyjmowaniu korony z rąk heretyków. Tymczasem cesarz Zygmunt, zebrawszy wojsko, obiegł Pragę, a odprawiwszy na prędce koronacyę w Wyszehradzie i zagrabiwszy klejnoty koronne, uciekł przed nawałą Żyżki do Węgier.
Dziś stanęło drugie poselstwo, w którem się łączyły oba stronnictwa — skrajne Taborytów i umiarkowane Kalikstynów.
Smutny był ich pochód przez Polskę, bo wszędzie, gdzie się tylko pojawili, ustawały dzwony, ustawało nabożeństwo, zamykano kościoły — tak i tutaj w Wolborzu uczyniono to z wielką pompą.
Lud, zebrany przed kościołem, uderzył w lament wielki i odgrażał gościom czeskim, że ich przepędzi na cztery wiatry, dopiero wstawienie się panów ziemian okolicznych, pohamowało żarliwość małomiasteczkowych ortodoksów.
Goście czescy, przyzwyczajeni do podobnych objawów, mało na to zważali, zresztą patrząc na nich, można było być spokojnym. Zda się ze stali byli ludzie, zbroja przyrosła im do skóry, przytem mieli w swoim poczcie żołdaków z tak pokiereszowanemi gębami, również zakutych w żelazo, że tam i najśmielszego strach obleciał. Przeklinali ich tylko po cichu i modlili się o rychły wyjazd.
Tymczasem czas i poczciwa natura ludzka, gdy ją oskrobiesz z przesądu i zabobonów, inną przybierze barwę. Gdy się rozebrali z żelaza, gdy się rozgadali pobratymczym językiem, gdy wnieśli w ciemne izby ubogich mieszczan promień światła, gdy im pokazali, jak się robi to, a jak tamto, gdy im wytłómaczyli, jak to Niemiec zabiera im wszystko i nie pozwala się rządzić własnym rozumem, choć go mają tyle, co i on, znikli heretycy a zostali ludzie, ludzie dobrych serc i głów dobrych, a tak podobni do nas i językiem i obyczajem.
Żeśmy to dotąd nie wiedzieli o tych ludziach? Słyszeliśmy tylko, jak opowiadali starzy, że w dawnych czasach, więcej, jak przed stu laty, przyszli tu Czechowie i byli srodzy okrutnie i chcieli panować nad nami, ale ich król Łoktek wygnał. Ale to musieli być inni Czechowie, — dodawali — i tamci nie nazywali się husytami.
Pan Hinka z Waldsztejnu opowiedział zgromadzonym mieszczanom i ziemianom w gospodzie całą historyę Husa i Hieronima z Pragi, a gdy przyszedł do miejsca, gdzie Hus wyrzuca przeniewierczemu cesarzowi, że pomimo przysięgi wydał go na stos i złamał cesarskie słowo, oburzenie nie miało granic.
— I taki chce być królem naszym! Czybyście przyjęli takiego króla?
— A jakżeby on nam dotrzymał, co przyrzekał? Taki nie wart być królem.
— Więc chcemy mieć Waszego króla naszym królem. Przyszliśmy go prosić, aby rządził nad nami i przeniewierczego Zygmunta Luxemburczyka wygnał do Niemców.
— Król chrześciański nie może być królem heretyków — ozwał się księżyna, który wraz z innymi wcisnął się do izby, bo już od paru dni słuch poszedł, że Czechowie szeroko się rozgadują o sobie.
— I myśmy chrześcijanie prawi i słudzy Jezusa Chrystusa — odrzekli chórem Czesi.
— A wiecież, czego my chcemy w kościele? — ozwał się pan z Waldsztejnu. — Oto wolności kazania. Chcemy przyjmować sakrament pod dwoma postaciami. Chcemy, żeby księża nie posiadali żadnych dóbr doczesnych i żądamy aby grzechy śmiertelne były karane publicznie przez urzędy. Oto są nasze pakta.
Gdzież tu widzicie herezye?
— Dalibóg prawda. Gdzie tu herezya?
— Księża nie mają posiadać żadnych dóbr doczesnych. Widzicie! 4oć to jest, co ich piecze niby rozpalone żelazo! — krzyknął Jacek Leliwa, szlachcic z pod Piotrkowa. — Toć to jest! to jest! — powtarzało za nim, jak jeden mąż, całe zgromadzenie.
— To jest! to jest! — krzyczał wciąż szlachcic — a my barany! kapcany!
— Prawda, prawda, panie Jacku, my barany! kapcany!
— Niech żyją bracia nasi, Czechowie — huknął pan Klemens Koźlorogi. — Jam wasz duszą i ciałem.
— I ja, i ja! i my! i my!
— Toć to jest — wrzeszczał wciąż Jacek.
— A to! to!
Hałas się zrobił tak wielki, że się zbiegło całe miasteczko.
Dopieroż jedni drugim tłomaczyć, dopieroż im wykładać, a wśród tego piekielnego wrzasku świszczało owo pana Jacka.
— Toć to jest, toć to jest!
— Niech żyją bracia nasi Husytowie.
— Wiwat Czechowie.
— Wiwat Taboryty! Kalikstyny, Utrakwisty! — bo już się i ponauczali nazwisk ich stronnictw.
Całe miasteczko i okolice owiała herezya.
Szlachta się wciąż zjeżdżała. Gdy wszystko wypito i zjedzono w miasteczku, nadchodziły prowianty ze wsi i z pobliskiego Piotrkowa, pito już na rachunek tego, co się na księżach zdobyć miało.
Księża się pochowali, bo całe tłumy przychodziły przed kościół i kolegiatę, drwiąc głośno.
Wykrzykiwano wciąż:
— Toć to jest!
Pan Jacek Leliwa urósł na bohatera, obnoszonego z tryumfem po mieście.
Zbigniew wiedział, jakby to Kraków przyjął takie poselstwo.
Zadudniały wozy na drodze. To panowie ze dworu królewskiego.
Wyprzedził ich wszystkich marszałek, któremu towarzyszył młody Korybut, za nimi liczny poczet dworzan i sług marszałka. Dalej jechały wózki jakiejś szlachty, kilku konno się wlokło.
W jednej kolasie siedział Spytek, a z nim nasz Gałka z Dobrzyna zamykał zaś tę kalwakatę... o dziwo! wóz zaprzężony we cztery konie, w którym siedziała pani Elżbieta, żona mistrza Marcina z Żórawic.
Wieść o przybyciu posłów do Wolborza rozbiegła się po Krakowie lotem strzały. Młoda Czeszka wiedziała najpierwsza od komornika królewskiego Zbiluta o całej rozmowie Jagiełły ze Zbigniewem i marszałkiem. Zobaczyć swoich, zasiągnąć od nich języka, a wreszcie udzielić jakich rad albo pomocy, stało się dla niej nieodbitą potrzebą. Napróżno uczony astrolog stawiał jej przeszkody, wywodząc, że cała ta podróż okryje ją tylko śmiesznością i niesławą, groził, przeklinał wreszcie. Hartowna Elżbieta znosiła to lekko i nie czekając już, nie pytając, najętym wozem pognała za posłami.
Marszałek cieszył się w duszy, że miał już tylu sprzymierzeńców. Jechano na łeb na szyję, aby uprzedzić Ciołka i naprzód się porozumieć z Czechami. Młody kniaź, gdy się dowiedział od marszałka o tej podróży, przypadł do króla, prosząc go o tę łaskę i król pozwolił.
I stronnictwo husyckie nie spało. Pan Spytek wiózł swego kaznodzieję, za Spytkiem pociągnęli i inni i tak to poselstwo królewskie urosło do olbrzymich rozmiarów.
Wolborzanie wnet się porozumieli zaraz przy zsiadaniu swoich gości, jakiej oni barwy.Uciecha też i radość były wielkie. Zmuszono kapitułę, że otwarła swoje drzwi posłom królewskim, za posłami wsunęła się reszta, tak, że księża pochowali się do piwnicy.
Zanim nadjechał Ciołek, jako druga połowa poselstwa królewskiego, już marszałek wyrozumiał gości czeskich i przyrzekł im solenne poparcie Jagiełły, zaś młody Korybut przylgnął do Czechów tak, jak gdyby z niemi się znał od dość dawna.
Obecność młodego kniazia nadała królewskiemu poselstwu cechę nadzwyczaj uroczystą, wbrew życzeniom Zbigniewa. Chylono się do nóg Korybuta, uważając w nim osobę królewską i czcząc krew Jagiellońską.
Wśród uczty, jaką dawał Zbigniew z Brzezia, dano znać o przybyciu Ciołka.
Był to księżyna nadzwyczaj sprytny i przebiegły. Umiał płaszczcz nosić na dwóch ramiomionach. Dzisiaj jest oddany cały Zbigniewowi, wdzięczny mu za odzyskanie łaski królewskiej, bo ją był utracił za napisanie paszkwilu na nieboszczkę królowe Elżbietę, — pomimo to gotów potajemnie sprzyjać husytom. Zabiegliwy o swoje interesa może zanadto nawet, i stąd w ustawicznych kolizjach, które go kompromitują.Wychowaniec pragskiego uniwersytetu, umieszczony zostaje przez ojca wojewodę płockiego w kancelaryi królewskiej. Świetnie włada piórem, tak, że zdumiewa swoich zwierzchników kanclerza i podkanclerzego, udarowany prebendami, zostaje notaryuszem biskupiej kapituły w Krakowie, notaryuszem królewskim, a wreszcie kanonikiem sandomierskim, lecz on marzy o infule — i oto przez dziwne zaślepienie omal go nie wysadzono z siodła — to też dziś, chwyciwszy się dworu, służy mu z podwójną gorliwością.
Dopiero w drodze dowiedział się Ciołek, że poselstwo z nim dzieli Zbigniew z Brzezia.Chytry księżyna odgadł odrazu intencye królewskie i postanowił oddać się zupełnie marszałkowi.
Zaraz przy spotkaniu go zagadnął.
— Pomoc Czechom, to pokrzyżowanie planów największego naszego wroga Zygmunta i całej psiarni krzyżackiej. Jeżeli mieć chcemy spokój od nich, popierajmy Czechów. Macie we mnie swego gorliwego sługę.
Marszałek popatrzył na księdza, nie rzekłszy ani słowa.
— Niedowierzacie?
— Wprzódy dowiedźcie tego.
— Oh, dowiodę.
Nazajutrz miało być uroczyste posłuchanie, tymczasem w herezyą dotkniętem miasteczku zapomniano o dzwonach i nabożeństwie, a oddano się całem sercem utopii.
Gałka z Dobrzyna kazał na rynku, nie zważając na słotne dnie listopada. Gospody roiły się od szlachty, przybywającej tłumnie.
Pani Elżbieta obleciała wszystkie mieszczanki, siejąc między niemi propagandę.
Już widziano Jagiełłę na tronie czeskim, a księcia Korybuta głównym hetmanem, bito Niemców bez miłosierdzia, dzielono się dobytkiem księży. Duch komunizmu powiał straszliwie — dzielono się wszystkiem.
Te młode umysły w zaraniu Odrodzenia chłonęły szybko myśli i idee i rade były zaraz w czyn je przetopić, nie oglądając się na skutki. Biedna drobna małopolska szlachta i mieszczaństwo chwyciło się husytyzmu, bo on im obiecywał łatwe zdobycze w imię zasad ewangelii.
— Chrystus był biedny i Jego apostołowie, a tu u Jego następców tyle bogactw, skarbów tyle. Toć grzech zostawić im to.
Dopomódz raczej do osiągnięcia królestwa niebieskiego.
Jak ta doktryna w ustach zagorzałych fanatyków rosła i pęczniała, słyszeliśmy na kazaniu u Spytka, kiedy nawet majątkami magnatów dzielić się radzi.
Światlejsi, a tych mała liczba, widzieli, a raczej przeczuwali w husytyzmie to, czego miał dokonać za sto lat Luter.
W obszernym refektarzu kolegiaty odbyło się posłuchanie posłów czeskich. Ciołek spisał ich żądania, ich wyznanie wiary dla przedstawienia królowi, marszałek jednak uparł się, aby jeden z posłów sam osobiście dołożył to Jagielle.
Wybrano pana z Waldsztejnu i gdy już miano udać się do Krakowa, stała się rzecz nadzwyczajna, bo oto nadjechał pan Dziersław z Rytwian, bratanek biskupa krakowskiego Jastrzębca, w towarzystwie kanonika krakowskiego Jana z Koprzywnicy i Zawiszy Czarnego i już nie jednego pana z Waldsztejnu, ale wszystkich posłów zabrano do Krakowa.
Zbigniew Oleśnicki ważył w umyśle projekty czwartego ożenienia się Jagiełły. Pierwszy proponowany przez Zygmunta Luxemburczyka ze swoją bratową Eufemią, z posagiem Śląska i stu tysięcy dukatów, podobał się królowi bardzo, ale wcale nie uzyskał aprobaty księdza proboszcza. Znał on doskonale przeniewierczego cesarza i przewidywał jakiby to on potężny wpływ przez żonę młodą wywierał na starego króla.
Natomiast drugi z księżniczką Sotiką był ze wszech miar dlań korzystny. Najprzód zapewniał mu względy Witolda tak pożądane, a potem przez młodą neofitkę, bo księżna, będąc wyznania wschodniego, musiałaby przejść na katolicyzm, spodziewał się korzyści dla kościoła i wpływu na Ruś. Postanowił też jechać niezwłocznie do Wilna i małżeństwo doprowadzić do pożądanego skutku.
Sprawa husycka nie zatrważała go. Wiedział bardzo dobrze, że Jagiełło, choćby chciał w duszy, ręki doń nie przyłoży, bo on mu nie pozwoli. Lękał się tylko o Witolda, bo nie mógł przewidzieć, jaki plan co do Czechów chytry książę ukrywa w myśli. Co do szlachty, znał dobrze jej zapalną a nietrwałą naturę, wiedział, że te ogniste animusze panów, co się do husytyzmu garną, spłoną niedługo jak snopy słomy i obliczył, że wcześniej czy później łeb heretyckiej hydrze zetrze.
Spokojny więc o przyszłość ten średniowieczny mąż stanu załatwiał petentów, których napływ do jego domu był coraz większy w miarę, jak król ku starości zwalał wszystko na jego głowę.
Właśnie rozpatrywał sprawy kapituły krakowskiej, będącej w zatargach z dzierżawcami myta, których płacić nie chcieli, gdy wpadł zdyszany kleryk.
— Co się tam stało, Adalbercie?
— Posłowie czescy wjechali do Krakowa i zaproszeni zostali do stołu biskupiego.
Gdyby był grom uderzył w tej chwili, nie wywołałby takiego wrażenia.
Ksiądz wypuścił z rąk pióro, otworzył szeroko oczy, patrzał tak chwilę na przybyłego, potem podszedł ku niemu, położył obie dłonie na jego ramionach i krzyknął: — Czyś ty zmysły postradał?
Kleryk drżący zanim przemówił, weszło kilku księży.
— Ratuj kościół Zbigniewie — odezwali się od drzwi ponuro.
— Więc to prawda?
— To prawda. Heretycy zasiedli u stołu pasterskiego. Całe miasto ogarnęła gorączka.
— Tyś był spokojny. Sądziłeś, że bójka na rynku zażegnała burzę, a ot spójrz, co się dzieje. Pozamykano sklepy i świętować z uciechy zachciano.
— Przeciągają tłumy i wyją husyckie pieśni.
— Niedługo czekać, a na kościół się targną.
Proboszcz od Panny Maryi Wacław Cipcer, prałat dobrej tuszy, stanął we drzwiach, czerwony, nie mogąc dalej kroku zrobić, jak gdyby w nich ugrzązł.
— Heretyki! Kościół... napad!
Wybełgotał tak te wyrazy, słaniając się...Pociągnięto go do izby i usadzono na krześle.
— Co czynić? co czynić? — krzyczano.
Księży coraz więcej przybywało.
Zbigniew odzyskał całą zimną krew i swobodę umysłu.
— Kraków pod interdyktem — rzekł spokojnie.
— Bez biskupa?
— Niema go. Myśmy biskupem.
— Co to będzie?
— Niema już nabożeństwa. Kościoły zamknięte. Uderzyć w jedną połowę dzwonu.Niech proboszcz od św. Barbary, otoczony wikaryatem i gwardyanami zakonów, odczyta na rynku edykt interdyktu. Idę do króla.
Runął we drzwi, a za nim wszyscy prócz jednego Cipcera, który sapał na krześle.
Król siedział w komnacie, zwanej białą, której okna wychodziły na Stradom, izba nie była wielka ale wysoka. Kiedyś musiała być biała, bo od tego nazwisko wzięła. Dziś ona ma obicia brunatne, na nich andegaweńskie lilije. Snać królowa Elżbieta węgierska ją tak przystroiła. Jest to najstarsza część zamku, powstała podobno jeszcze za Łokietka.
Tu zwykle gromadzili się goście królewscy.
Przy królu stał Korybut, Zawisza Czarny i Marcin z Żórawic.
Jagiełło uśmiechnięty słuchał opowiadania Zawiszy.
Jest to kawaler, który słynie z poloru, nabytego na cudzoziemskich dworach, a choć włos siwizna mu już pruszy, zachował przecie młodzieńczą werwę.
Serca szlacheckie niby brama floryańska otwarła się dla braci Czechów, bo już tak ich nazywali wszyscy. Wciąż nadciągały zapasy jadła i picia, nie jeden najdroższą pamiątkową baryłkę, schowaną na wielką uroczystość, wyciągnął z lochu. Ale co najważniejsze, że i białogłowy zjeżdżać się zaczęły do Wolborza.A tego wszystkiego dokazała pani Elżbieta Marcinowa.
— Żona wasza? — spytał król mistrza.
— Mistrz Marcin widząc, że sprawa czeska tak świetny obrót bierze, połechtany dumą z swej połowicy urósł z radości.
— Tak miłościwy panie. Wszakże to ona córką Zbyszkową, a wiadomo, że Zbyszek, to hu syta duszą i ciałem.
— Wyście ją z Pragi tu przywieźli?
— Ale nawet brali ślub po husycku, jak mi opowiadała pani Elżbieta — dorzucił Korybut.
Mistrz Marcin spojrzał wystraszony, ale widząc wesołą minę króla i panów znów, nabrał fantazyi.
— Tak, tak ono było miłościwy panie, wiara ta nieróżni się tak bardzo od naszej — W tem tylko różnica, że komunię pod obiema postaciami brać trzeba.
— I wyście ją brali? — spytał król.
— Trzeba było — rzekł Marcin.
— Toście po połowicy i husytą i katolikiem.
— A przebaczył-że wam to biskup?
Marcin się zmieszał trochę — ale znów nabrał otuchy.
— Jeszczem go oto nie prosił, ale nie wątpię w dobry skutek.
— To proścież — rzekł sucho Jagiełło — nie można dwom panom służyć.
Drzwi się orwarły i ukazał się Zbigniew.Jowiszowe jego czoło znaczyło się straszliwą bruzdą. Zaciśnięte miał usta,
— Biorę te słowa W. K. Mości. Nie można dwom panom służyć. A oto stało się to dziś w tej koronie polskiej. Posłowie heretycy zjechali do Krakowa i goszczeni są w biskupim pałacu — a jutro mają mieć posłuchanie. Czy to za wolą Waszą się stało, Miłościwy Królu?
Głos jego grzmiał jak metalowe struny.Król się zmięszał. Panowie poglądali po sobie.Mistrz Marcin był blizki omdlenia.
— Jeżeli biskup ich sprowadził, to przecież...
— Biskup popełnił błąd srogi... ale my duchowieństwo, z kapitułą na czele, musimy go naprawić. W tej chwili Kraków jest pod interdyktem. Słyszysz Wasza Mość Królewska te uderzenia w połowę dzwonu, to są ostatnie dźwięki, jakie wydają, zanim poselstwo heretyckie będzie w mieście. Niema modlitwy, niema chrztu, ślubu, pogrzebu, niema pociechy kapłańskiej dla nikogo z żyjących.
— Czyńcie dalej, co czynić należy.
— Jam już spełnił swoje, teraz na Was kolej Królu.
— Cóż mam robić?
— Wydać rozkaz, aby posłowie w tej chwili opuścili miasto.
Jagiełło się zawahał, ale spojrzawszy na Zbigniewa, skinął na Dobrogosta.
— Przywołaj burgrabię.
Nastała chwila oczekiwania, której każda minuta w godzinę urosła. Zbigniew popatrzał na obecnych, zatrzymał dłużej wzrok na Marcinie, który pobladł jak chusta.
Wszedł burgrabia.
— Idźcie do biskupiego pałacu — rzekł król — i oświadczcie Jego Wielebności, że życzeniem mojem jest, aby posłowie czescy natychmiast udali się do Niepołomic i tam oczekiwali na wolę moją.
Król podał swój pierścień burgrabiemu na potwierdzenie swych słów, który się skłonił i wyszedł szybko.
Zbigniew czekał.
— Czy jeszcze macie co do powiedzenia?
— Pragnę W. K. Mości powiedzieć słów parę bez świadków.
— Raczcie odejść.
Tego gorliwie pragnął mistrz Marcin.
— Trzeba obrać jedną tylko drogę, — rzekł Zbigniew. — W. Kr. Mość nie możesz sobie wyobrazić, ile nieszczęść sprowadzić może takie dwuznaczne postępowanie. Trucizna bywa ponętną i gotowi się jej napić wszyscy — mówię wszyscy. A wtedy cóż się stanie? Szał, zapomnienie. Wszystkie pasye ludzkie zerwą się z łańcuchów i uderzą na świętość i podepczą.Nie uszanują niczego i nikogo. Toż to dla bestyi krzyżackiej prawdziwa biesiada. Możemyż wtenczas żądać papieskiego orędownictwa i pomocy? my zbratani z heretykami. Dopóki ci, którzy kołaczą o pomoc do was, nie wyrzekną się herezyi, paktować z niemi nie można. Racz o tem niezapominać, Miłościwy Panie.
Skłonił się lekko i wyszedł, zostawiając króla w głębokiej zadumie.
Tymczasem burgrabia spieszył z rozkazem do biskupiego pałacu. Ale jak się doń dostać? Mrowie ludu go otoczyło, wydając okrzyki na cześć gości. Już po ogłoszeniu interdyktu potworzyły się partye. Prawowierni i bojaźliwi rwali się rozpychać i bić zwolenników husytyzmu. Przeczuwano, że król ulegnie duchowieństwu i oczekiwano od niego posła. Jakoż zjawił się burgrabia. Poznano go odrazu — i jedni przeciw niemu, drudzy do obrony go byli gotowi. Zmiarkował stary wyga, że w ten sposób można grube oberwać guzy, wrócił więc jak niepyszny do zamku, ale po to tylko, aby wziąć setkę łuczników.
Utorowano mu wejście.
W sali spełniano ochoczo kielichy i przysięgano braterstwo.
Korybut wściekły i wzburzony, mistrz Marcin oniemiały z trwogi, a Zawisza uśmiechnięty spokojny wyszli z komnaty królewskiej.
— To u was tak dzierżą króli wasi księża.Wstyd! hańba! ohyda!
— Zapominacie, że on nietylko księdzem, ale królewskim doradcą i powiernikiem, — rzekł Zawisza.
— To nie powiernik ani doradzca, to pan wszechwładny. Dużo mi mówiono o tym Zbigniewie, ale to, com widział i słyszał, jest nad mój podżiw. Jeden klecha trzęsie królestwem.
— Ten klecha jest rozumny.
— A toć jest i przebiegły i chytry i co tam chcecie, kiedy umiał tak owładnąć wszystkiem — ale hańba tym, co mu się tak prowadzić dają.
— Nie mówcie tego tak głośno, książę — rzekł cichym głosem Marcin.
— Na Perkuna, mówię głośno i powtórzę wobec całego świata.
— I w dodatku pogańskie bóstwa wspominacie — dorzucił mistrz.
— Teraz mi ich żal, pogańskie nasze bogi siedziały spokojnie w swoich świątyniach, karały złych, a nagradzały wiernych, ale do spraw książęcych nie wściubiały nosa. Ich słudzy pokornie wykonywali modlitwy i objaty, a służyli swojemu panu.
— W tem ci i wyższość naszego Boga, który jest bogiem miłosiernym i sprawiedliwym dla wszystkich, tak dla króli jak i biedaków...a jego słudzy są od tego, aby spełniali przykazania, nie oglądając się na nikogo.
W czasie tych słów Zawiszy wyszedł od króla Zbigniew i wziąwszy pod ramię rycerza oddalił się z nim z zamku.
Korybut popatrzył dumnie za odchodzącym, podniósł pięść i już chciał wybuchnąć jakiemś gromkim słowem, gdy go mistrz Marcin powstrzymał.
— Na miły Bóg, nie unoście się, książę.To człowiek straszny i mocny, jakeście widzieli.Z nim nic nieporadzicie złością. Można się nań gniewać i złorzeczyć, ale w cichości.
— A mnie to na co?
— Nie mówcie tego. Przed nim i wasz potężny stryj Witold pochyla głowę.
— Witold? ha! ha! ha! A to ładne brednie.
— Wierzcie temu, co mówię. Ot wejdźcie łaskawie do mojego laboratoryum, tam Wam lepiej wyłuszczę rzeczy.
— Chętnie, bom i ja miał was prosić o radę, a i z panią Elżbietą widzieć się chciałem.
Na wspomnienie żony mistrz Marcin nachmurzył się i niechętnie otworzył drzwi gościowi, ale się wnet pohamował, dodając spiesznie:
— Żona moja na mieście. Raczcie spocząć, dostojny panie.
— Ależ tu u was jest czemu się przypatrzeć.
— Zwyczajnie jak w mieszkaniu uczonego i doktora.
Obszedł komnatę, zamykając starannie drzwi i spuszczając opony.
Korybut przyglądał się wszystkiemu ciekawie. Pytał o przeznaczenie wielu rzeczy. Mistrz jeszcze wzburzony i roztargniony odpowiadał półgębkiem i niechętnie. Wziął jeszcze gościa za ręcę i usadowił go na krześle.
— Posłuchajcie mnie Panie, bo chcę Wam ważną rzecz obwieścić. Z tego, czego byłem świadkiem u króla, wnoszą, że sprawa czeska, której Wy takim gorącym przyjacielem — spojrzał nieznacznie na drzwi — przepadła u nas.My nie możemy im pomagać, ani im sprzyjać z dwojakich przyczyn. Po pierwsze, że są heretykami wyklętemi przez papieża, a powtóre, że ściągnęlibyśmy sobie na głowę wojnę krzyżacką. Cesarz Zygmunt, jak tylko się dowie, że my im pomagamy, rzuci się na nas z krzyżactwem.
— To niech się rzuci. Pobijem i jego i Krzyżaków przy pomocy Czechów.
— A któż ich wezwie na pomoc?
— Ten sam Zbigniew, który dziś takim ich wrogiem.
— Co mówicie, Panie?
— Ja mówię. Mój mistrzu Marcinie, z tego widzę, że musicie być dobrym doktorem, kiedy takim lichym jesteście statystą. Nie ujmuję ja wcale wielkiego rozumu waszemu Zbigniewowi i nie dziwię się, że pilnuje spraw kościoła, bo jest księdzem, tylko mnie wzburzyło, że król tak się poddał jego władzy. Jednak, gdy przyjdzie na stół taka sprawa, o jakiej mówiliście przed chwilą, wtedy król będzie królem, a Zbigniew musi słuchać jego rozkazów.
— Daj Boże.
— Tak będzie. Ale co mnie w podziw wprawia, to wasza niechęć przeciw sprawie, której niedawno wobec króla głosiliście się takim przyjacielem. Przecie sami wyznaliście jawnie, żeście żonę z Pragi przywieźli, żeście brali z nią ślub po husycku, że Zbyszek, wasz teść, jest głową wszechwładną husyckiego zgromadzenia. Jakże to pogodzić?
— Mówiłem — rzekł Marcin zmieszany — bom myślał, że i król trzyma z niemi, tymczasem Zbigniew...
— Dajmy już pokój Zbigniewowi. Dyabeł zeń wygląda, ale i dyabłu świeczkę postawić można i będzie nam przychylny. Teraz wy mnie słuchajcie. Mówią że u was lekarstwo znajdzie na wszystko. Czy macie sposób, aby się pozbyć utrapionej kobiety, rozmiłowanej srodze, która się miłością swoją już uprzykrzyła?
— A jakże byście jej pozbyć się chcieli?
— Nie chcę jej pozbawić życia, broń Boże — ale nie chcę, aby mnie trapiła swoją miłością. Niech afekta swoje gdzieindziej zwróci.
— Lekarstwem najlepszem może być tu Wasza obojętność dla niej i wzgarda.
— Oho! to jej nie znacie. Utopi się, zabije — a ja tegobym nie chciał.
— Więc ją kochacie jeszcze?
— Nie, mówię. Ale by mi żal było dziewki.Dawniej ją lubiłem, ale dziś...
— A gdzież ona? Musi być daleko?
— Ona, tu. Przyleciała za mną, pomimo rozkazu. Namówiła sługę, który jej towarzyszył do mnie. Moje łajania, klątwy, wywołują tylko łzy, których ja znieść nie mogę — a kopnąć jak psa, tego nie potrafię.
— Jesteście dobrym, książę i zostaniecie takim. Wasze serce niech wam poda środek.Ono Wam najlepiej poradzi. Ja takiego lekarstwa nie mam. Dają je zwykle baby czarownice, albo oszuści i kończy się na tem, że ofiara pada od trucizny, którą oni zadadzą. Odeszlijcie tę kobietę tam, skąd przyszła. Będzie to i tak srogie dla niej lekarstwo, a Wy będziecie mieli spokój, którego pragniecie.
— Jest to ludzka rada, ale nie doktorska.
— I ludzka i doktorska, Mości Książę. Ja leczę tylko choroby ciała. Choroby duszy leczy Bóg.
— To chyba w klasztorze ją zamknąć trzeba?
— To może dla niej być gorszem od więzienia. Zostawcie jej swobodę.
— Dziwny z was człowiek. Wasza żona nie wróciła?
— Dotąd nie jeszcze, bo by tu była weszła.
— Przyjdę ją odwiedzić innym razem.
Gdy drzwi zamknął za młodzieńcem, stanął na środku izby, potarł silnie czoło i zapatrzył się w próżnię.
— Com ja dziś zrobił? Com ja zrobił? Zdradziłem się przed królem z moich afektów do husytów, a tu Zbigniew rzucił grom... ale przecież Szafraniec, mój opiekun i protektor, ich przyjmuje i ugaszcza. Dobrze powiedział ten młokos, że lichym jestem statystą. Elżbieto! — pójdź Elżbieto, bom w utrapieniu strasznem.
Wołał tak, otworzywszy drzwi, które był starannie zamknął przed Korybutem.
— Co ci się stało?
— Zdradziłem się przed królem. Opowiedziałem, żeśmy brali ślub po husycku. Rzucił mi w twarz, że dwom panom służyć nie można.
Pytał, czym się spowiadał z tego przed biskupem — gdy w tem wszedł straszny Zbigniew i wymógł na królu, że posłom kazał natychmiast wyjeżdżać z miasta.
— Przecież wiem o tem wszystkiem od Dobrogosta
— Ty już wiesz, kobieto?
— Miałeś tu gościa. Nie chciałem ci przeszkadzać. Kto to był?
— Książę Korybut.
— I tyś mnie nie zawołał? Chciał mnie pytać pewno, czy nie mam dlań jakiego słówka od księżniczki Jadwigi.
— Księżniczki Jadwigi? Cóż jemu do niej?
— Kochają się.
— Kochają się — powtórzył machinalnie mistrz Marcin, uderzając się znów w czoło — ale po chwili zaczął się śmiać, ale śmiał się tak gwałtownie, że Elżbieta prawie ze strachem nań patrzała.
— Czego się śmiejesz?
— Nic, nie... A to poczciwe Litwinisko. — A niechże się kochają i pobiorą. Tożby to śliczna była para, mój Boże. Nieboszczka królowa Anna błogosławiłaby im tam w górze. Dobrze, dobrze moja Elżbieto — pomagaj im — bo to dobry młodzieniec ten książę, a nasza kochana Jadwiga warta takiego męża... Bogu dzięki! Chodź, Elżbieto ukochana, wlałaś mi balsam do duszy. Już jestem spokojny. Głupstwo! Co będzie, to będzie. Zbrodnim nigdy żadnej nie spełnił i da Bóg, że nigdy jej nie spełnię.Niech się dzieje wola Najwyższego. On jest sprawcą wszystkiego — a jak On tam w górze postanowi, tak będzie.
I tu rozległy się pocałunki tak mocne, jakim był niedawno śmiech pana Marcina.
Młody kniaź z głową pełną rozmaitych myśli, które się nawijały skutkiem wrażeń, jakich tyle odebrał przed chwilą, wybiegł z zamku i podążył ku biskupiemu pałacowi. Nim jednakże tam dotarł, widział i słyszał rzeczy szczególne.
Całe miasto wzburzone. Po kościołach odzywały się dźwięki monotonne dzwonów, które tym razem nie dawały owej pogwary, co nam tak mile do ucha wpada i jak gdyby do marzeń kołysze. Gdzie to słyszysz niby rozmodlone pienia, które jeden kościół drugiemu niesie, a tamten znów odpowiada — aż tu trzeci i czwarty i dziesiąty do rozmowy się mięsza i płynie...
płynie... hymn.
Nie — tym razem wściekła ręka wali tylko w jednę ścianę spiżowego domu i powstaje piekielna jakaś pogwarka zjadliwa, kłótliwa. Jeden od drugiego chce być silniejszym, chce być głośniejszym... w wściekłości.
Pobożni mieszczanie snują się po ulicach, wywodząc z oburzeniem na heretyków, gdy mniej prawowierni papieżnikom przymawiają.
Szewcy polscy, przejęci husytyzmem, rzucają się na szewców niemieckich, którzy przy papieżu stoją. Wszystkie cechy w ruchu. Największy i najsilniejszy cech białoskórników krzyczy, że tłuc będzie na miazgę heretyków, gdy znów cech piekarzy śpiewa pieśń na cześć Wiklefa, ułożoną przez Gałkę, przeciągając ulicami.
A wszystko to tłoczy się przed pałac biskupi, gdzie ucztują posłowie.
Korybut, niepoznany przez nikogo, okryty kapturem stanął na schodach sąsiedniego domu aby lepiej widzieć i słyszeć co się dzieje w tumulcie. Tumult, powściągany przez łuczników którzy mu zagrodzili drzwi do pałacu, odgrażał się srodze, gdy inni znów nie mogli się dość nachwalić królewskiego rozkazu.
— Zacny nasz pasterz — wołała partya husytów. — Ten rozumie jak ugościć braci Czechów.Wiwat! niech nam żyje!
— Niech przepadnie ten, co daje u siebie przytułek heretykom!
— A cicho, zgrajo głupia! — zagrzmiał głos potężny rycerza choć nie dużego wzrostu ale sierdzistego, który tylko co nadszedł w towarzystwie kilku przedniejszej szlachty.
— Pan Siestrzeniec! Pan Siestrzeniec! Wiwat pan Kornicz Siestrzeniec.
— Cicho tak wy, papieżnicy, jak i przyjaciele husytów. Rozejść się do domów. Nie waszemi głowami mierzyć będziecie wielkie sprawy. Na nic tu wasze krzyki. Pilnować warsztatów. Inni tu za was radzić i myśleć będą. I czegóż wy wrzeszczycie, zgrajo głupia? Wiecież, czego chcą ci posłowie? Chcą ofiarować koronę czeską naszemu królowi. Król Władysław zanim ją przyjmie, musi się naradzić z narodem. A wiecie co naród powie?
— Co powie? co powie? — krzyczano na wszystkie strony.
— Naród powie: Weź królu koronę czeską.
— Nieprawda! Nieprawda! Naród tego nie powie, bo heretykom nie może panować król chrześciański.
— Głupiś mospanie, barchanniku Schundenberger. Tu nie o wiarę chodzi. Wolno być husytą albo nie. Każda wiara jest dobrą, gdy dobre z niej uczynki płyną. My się chcemy połączyć z Czechami, bo Czechy to naród dzielny i mądry i nienawidzi Niemców, tak jak i my... a gdy się z niemi połączym, będziemy Niemcom straszni.
— Hura na Niemców!
— Cicho! Nie ci Niemcy, co między nami siedzą i chleb nasz jedzą, pracując dla naszego dobra, ale ci, co nam wydrzeć chcą ziemię naszą. Na tych to wrogów odwiecznych trzeba siły, by im niepozwolić urywać zbójeckiemi rękami naszej krwawej pracy. Im trzeba stawić mur bezpieczny, jak to uczynił nasz wielki król Bolesław, kiedy wbić kazał żelazne słupy nad brzegami Odry i Sali i tak powiedział: Dotąd wam tylko — dalej wara!
— Cześć pamięci Bolesława!
— Dla Niemców świat cały otworem.
— Cicho bądź, panie Kisling, bo oberwiesz tak, że ci sam król Zygmunt nie odejmie.
Każdy niech siedzi tam, gdzie mu Bóg i przyrodzenie siedzieć kazało. A gdy wyciąga łapę po cudze, to mu ją przytną. Czemu Polacy i inni Słowianie nie drapią się po niemiecką ziemię, ale pilnują i bronią swojej? bo są ludźmi zbożnemi. Niemieckie zasie narody są drapieżne i chytre.
— Oj prawda! prawda! Wszystko by nam wziąć radzi.
— A kto was uczy od wieków?
— Prawda, panie Mynchard. Za to też spożywacie nasz chleb i bierzecie bogactwa.
A co byś ty wart był u siebie w Saksonii, panie Arnsberg, gdyby nie nasze złoto? Zatem wara wam mieszać się do spraw królewskich i wam, panowie, sławetni mieszczanie polscy.
Jak król i rada postanowi, tak będzie dobrze.
Teraz do domów rozejść się przykładnie. Czescy goście wstali od stołu i zaraz wyjeżdżają do Niepołomic czekać na królewską decyzyę.
Jakoż drzwi pałacu się otworzyły i wyszli zeń znani nam panowie czescy, których otoczyła banda łuczników, przeprowadzając przez miasto po za bramy, aż do Niepołomic.
Przemowa Siestrzeńca tak podziałała na tłumy, że nagle ucichło wszystko. Czasem gdzieś wyrwał się jakiś okrzyk, ale go przytłumiono.
Korybut, który zdumiony słuchał mądrych wywodów Siestrzeńca, zbliżył się ku niemu.
— Jam książę Korybut.
— Rad jestem Miłości Waszej. Mówił mi o was dużo Żelazna Głowa.
— To zacny starzec. A czemże on dla Was?
— Nauczył mnie, jak patrzeć na świat.
— To podajmyż sobie ręce, bom i ja jego uczniem.
— Jeśli mych usług pragniecie, całym dla Was ja i moi współherbownicy Kornicze.
Szlachta pokłoniła się w pas księciu.
— Usług waszych dotąd przyjąć nie mogę, bo nie miałbym ich czem płacić, ale przyjaźni waszej pragnę.
— Dajemy ją Wam z serca. A gdy na usługi przyjdzie pora, stawimy się i krwi swej nie pożałujemy dla Was, Panie.
— Pamiętajcie o mnie.
Pożegnał ich skinieniem i zwrócił się ku zamkowi. Noc rozpostarła się szybko tak, że Korybut musiał dobrze przyśpieszyć kroku, aby przy połysku migocących świateł z okien ulicy Grodzkiej, zdążyć na ulicę Kanoników i stamtąd dostać się na Wawel. W owych czasach, w bezksiężycową noc trudno się było zoryentować bez latarni w ciasnych uliczkach miasta, brodząc po kolana w błocie i uderzając co chwila o róg wystającego domu, albo o słup podpierający gzems lub ganek, co przy nieregularności linii domów było zwyczajnem. Książę szedł, macając w około siebie, ale zdawało mu się, że szedł już za długo i że powinien wreszcie wyjść na plac zamkowy, tymczasem ciasnym uliczkom nie było końca. Dochodziły go nawet odgłosy rozmów, uderzenia o kowadło, jakieś brzęki, rąbania, tłuczenia młotami. Zajrzał przez szpary okienic szczelnie zamkniętych i przekonał się, że stoi przed warsztatem stolarskim. Więc zbłądził. Trzeba zastukać do którego z domów i prosić o pomoc. Wstyd go było. I gdy się tak waży i namyśla, ujrzał zdala światło latarni i dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę. Po głosie poznał ich — byli to: sługa jego Swirmunt i Agata.
— Co tu robią? Gdzie idą.
Przytulił się, jak mógł do ściany, zasłonił twarz i czekał.
— Gdybym tu miała naszą Pietrę, onaby mi dała lekarstwo, — ale ci tutejsi mędrkowie.
— Cicho! oni więcej wiedzą, niż nasza Pietra.
— A skądże ty wiesz, wujku, kiedyś tu nigdy nie był? —
Nasłuchałem się ja dużo o mądrości tutejszych doktorów i czarowników. A ot, to jego dom.
Stanęli nieopodal i zakołatali lekko kołatką we drzwi.
— Czego? — spytał głos, nie otwierając.
— O poradę.
— Nie pora. Przyjdź w dzień.
— W dzień nie możemy.
— Kto wy jesteście?
— Otwórzcie, zobaczycie.
— Wielu was?
— Kobieta i mężczyzna.
Głos się obrócił na przeciwną stronę, coś powiedział do kogoś, czego nie można było dosłyszeć. Ale widać ten ktoś był tym, któremu wydano rozkaz. Jakoż drzwi się otworzyły.Smuga światła oblała twarze Skirmunta i Agaty, poczem wszystko znikło i ciemność większa jeszcze zaległa ulicę.
— Na Perkuna, pomyślał książę, tu się coś ukrywa.Opatrzność zesłała mi tych ludzi.Poco oni tu przyszli i kto jest ten, do kogo przyszli.Czekajmy.
Wiatr się zerwał, a potem deszczyk się puścił. Nie było obawy przemoknięcia, bo każdy dom był opatrzony podsieniem, który tworzył wystający wykusz czyli ganek. Minęło pół godziny. Nareszcie te same drzwi się otwarły i przepuściły ich dwoje.
— Dygocę cała — rzekła Agata.
— Czegóż?
— Może on dał mi truciznę?
— Głupia. Czy on nie wie, czem to pachnie.
— Jednak ja się nie odważę.
— To się kto inny odważy.
— Wy wujku, wy to zrobicie?
— Zobaczymy.
Szli szybko, rozmowa stawała się coraz niewyraźniejszą, nareszcie ucichła wraz ze zniknięciem ich na skręcie ulicy.
Korybut zamyślił się chwilę, wreszcie postanowił dotrzeć do miejsca. Zapukał gromko we drzwi. Przeczekał, nikt nie odpowiedział.Powtórzył silniej jeszcze. To samo milczenie.
Wtem, gdy trzeci raz uderzył, ujrzał nad głową światło i z ganku zwieszoną głowę.
— Kto wy i czego chcecie?
— Otwieraj! — żądam pomocy. Jestem chory.
— Tu nie leczymy. Idźcie do doktora.
— Powiedziano mi, że tu znajdę pomoc. — Otwieraj.
— Kto wy jesteście?
— Ten, co ci dobrze zapłaci za twoją radę.
Nastąpiło porozumienie z osobą będącą w izbie, a po chwili drzwi się otwarły.
Jakiś zabrudzony pachołek z latarnią w ręku poprowadził księcia na górę.
Było to zwyczajne laboratoryum alchemika... ugarnirowane na sposób średniowieczny.Z owym piecem, wiecznie ziejącym ogniem, na którym się złoto robić miało. Przed stołem zawalonym flaszkami i tynkturami siedział człowiek lat średnich, z bystrym wejrzeniem, mając oczy wlepione w przybyłego. Popatrzał tak, nareszcie powstał, dał znak pachołkowi, aby wyszedł, potem przysuwając stołek Korybutowi, rzekł cudzoziemskim akcentem.
— Książę Korybut. — Co Waszą Wysokość do mnie sprowadza i o tej porze?
— Znasz mnie?
— Oh, znam dawno. Jeszcze na dworze księcia Świdrygiełły. — Czego żąda Wasza Wysokość?
— Chcę wiedzieć, czego chcieli ci ludzie, którzy tylko co stąd wyszli.
Alchemik popatrzał na młodzieńca, uśmiechnął się, i rzekł ruszając ramionami.
— Ot, głupia dziewka żądała odemnie elixiru na miłość.
— Tylko tyle? I dałeś jej?
— Dlaczegóż nie, gdy zapłaciła.
— I dla kogo brała ten specyfik?
— A tego nie wiem, — odparł alchemik.
— Słuchaj! a czy masz środek przeciw miłości?
— Mam.
— Daj mi go.
— Chętnie.
Wstał, poszedł do szafy, przejrzał kilka flaszek, które tam stały, nareszcie wylał jakiś płyn do małej flaszki.
— Oto jest dekokt, z którego dziesięć kropel, dane osobie szalejącej z miłości potrafi ją z niej wyleczyć.
— Ręczysz za skutek?
— Całym swoim majątkiem.
— Dziękuję.
Rzucił mu pieniądz.
— Czy może mnie twój sługa odprowadzić z latarnią do zamku?
— Do usług.
Posłowie czescy, przeczekawszy tydzień w Niepołomicach, odesłani zostali do Witolda na Litwę. On miał decydować. Jagiełło, nie chcąc uledz naciskowi Zbigniewa, który radził wyrzucić ich z granic kraju, a bojąc się zdziałać cośkolwiek bez wiedzy wielkiego księcia Litwy, obrał pośrednią drogę. Była w tem także i polityka. Sprzyjając Czechom, trzymało się w szachu cesarza Zygmunta, który, sprzymierzony z Krzyżakami, ciągle działał na szkodę Polski.
Młody Korybut całą, duszą przylgnął do sprawy Czechów. On byłby chętnie się wybrał z tymi posłami, ale cóż znaczyć mogło jego słowo u Witolda, u tego Witolda-tyrana, na którego nikt dotąd nie miał wpływu, którego myśli i zamiarów nikt dotąd nie przeniknął. Rozkazano mu udać się do Krakowa i czekać, a rozkazom wielkiego księcia nikt, nawet on — Korybut — opierać się nie mógł. Powtarzał więc sobie coraz częściej: cierpliwości i... czekał.
Tymczasem wir życia porywał młodzieńca, tocząc w jego sercu zaciętą walkę — walkę miłości. Agata — to jego pierwsza namiętność, zrodzona w ogniu między jedną bitwą a drugą.
Córka masztalerza jego ojca, który go pierwszy uczył dosiadać konia, Agata rosła razem z nim i wychowywali się jedno obok drugiego. Przyjaźń, zawarta w latach dziecinnych, przerodziła się w miłość, gdy z małej Agaty wyrosła czarnobrewa, nad podziw piękna, uwielbiająca swego młodego pana, jak bóstwo. Młody pan igrał z tym ogniem, dopóki w nim nie osmalił skrzydeł, bo dziewczyna przyrosła doń całą potęgą swej płomiennej natury. Goniła za nim po świecie. Trzeba ją było gwałtem odwozić do jej rodzinnych Trok i po niejakim czasie znów wracała, będąc pewna, że jej ukochany nie odepchnie. Bo i jak tu odepchnąć Agatę, kiedy ona, jak pies wierny, położy się u jego stóp.Młody kniaź płakał, rwał włosy i przysięgał, że ją odepchnie, a przecież zawsze kazał jej zostać i w obopólnym uścisku topili chwilowe rozstanie.
Ta miłość szalona dziewczęcia stała się głośną na Litwie. Kniaź Dymitr rozgniewany, kazał zamknąć Agatę w Kiejdanach, lecz Zygmunt póty ojcu u nóg leżał, dopóki jej przebaczenia nie wyżebrał.
Odjeżdżając do Krakowa, Korybut przykazał Swirmuntowi, u którego Agata po śmierci ojca była na opiece, aby jej pilnował i nie puścił pod utratą gardła. Dziewczyna prośbą, rozpaczą, łzami, rozmiękczyła twardego, jak stal, Korybutowego sługę. I byłaby się znów powtórzyła jedna ze scen, jakie się dawniej rozgrywały, gdyby nie nowe uczucie, którego Agata nie przeczuwała, a które umiała odgadnąć dopiero przy takiej okazji.
W parę dni po owej scenie u alchemika, kazał książę zaprosić Agatę na wieczerzę. Przyszła smutna i milcząca. Książę był za to rozmowny i wesoły, wprawne jednak oko kochanki odgadło, że jest coś nienaturalnego w jej młodym panu. Siadła do stołu, ale jadła nie tknęła, pomimo że książę ją zachęcał. Nalano jej wina, ale odsunęła kielich ze wstrętem, poprosiła tylko o kubek wody, ale za nim jej go podano, widziała, jak książę szepnął parę słów słudze, potem dał mu jakiś przedmiot w rękę.Wpatrzyła się bacznie w twarz jego i odgadła wszystko. Po chwili podaną wodę wypiła i wyszła z komnaty, nie mówiąc ani słowa... i już jej nie widziano więcej.
Młody kniaź był tem tak przerażony, że nie kazał służbie biedź za nią. Dopiero nazajutrz mu doniesiono, że Agata znikła bez śladu.
Młodzieniec przypisał to cudownej mocy napoju, nabytego u alchemika i z pogardą zaczął traktować Marcina z Żórawic, wynosząc tamtego pod niebiosy.
Za dawną kochanką nie uronił jednej łzy, ani westchnienia jej nie posłał niewdzięczny, bo i czemże była tamta obok tej dziewicy-anioła, do której modlił się na klęczkach, jak do świętej.
Jadwiga była uosobieniem wszystkich cnót niewieścich. Jadwiga była świętą, w niej odbiły się i cnoty i wdzięki i mądrość tamtych Jadwig błogosławionych — a czyż ona nie była ich dziedziczką?
Wzorem kawaleryi ówczesnej Korybut ogłosił się jej rycerzem i przywdział jej barwy, a z szarfą fioletową, przeszywaną złotem, która była dziełem jej rączek, nie rozstawał się dniem i nocą. Stary Jagiełło uśmiechnął się, gdy mu doniesiono o tym romansie, potem się zamyślił, jak gdyby ważył jakieś plany.
Było to w połowie grudnia. Księżniczka już od paru tygodni zamieszkiwała komnaty po nieboszczce królowej w zamku. Długie adwentowe wieczory spędzano przy ognisku wielkiego komina, który obsiadano rzędem. Każda z panien miała jakąś robotę w ręku. Ochmistrzyni przestrzegała porządku i zbytniej swywoli, ale najczęściej drzemała — za to duszą całego tego niewieściego światka była pani Elżbieta Żórawiecka. Ona czeszczyła Polki. Tyle znajdowano piękności, bogactwa, dowcipu w pobratymczym nam języku, że jak gdyby za danem hasłem poczęto się go uczyć gwałtownie, a po informacye, po gramatykę udawano się do doktorowej. Od niewiast uczyli się mężczyźni. Na kazania niemieckie do kościołów zaprzestano chodzić. Cały Kraków mówił po czesku. Nastała taka moda.
Przepisywano i czytano Flaszkę, romanse rycerskie, wreszcie Husa i Hieronima z Pragi.Hus wywierał potężne wrażenie głębokością swych myśli, jego traktat o Córce przepisywano w tysiącach egzemplarzy. Sentencyj uczono się na pamięć. Nieszczęśliwi kochankowie powtarzali: „Ile kwiatów na polu, tyle boleści w miłości“.
Albo: „Ach, biada, że miłość żadnem zielem uleczoną być nie może“. Starzy mówili: „Każdego dnia przybywa złości, a ubywa dobroci“.
Nowe horyzonty dla myśli ludzkiej. Scholastycyzm średniowieczny się skurczył i zmalał. Zbigniew i cały kler z przerażeniem patrzyli na ten objaw, któremu już tamy, ani zapory żadnej stawić nie było można. Niektórzy nawet poczęli smakować w tym świeżym, ożywczym powiewie, co go z zachodu niósł duch czasu.
Dzielna niewiasta oddała się swej misyi z całym zapałem młodej duszy. Mistrz Marcin truchlał, ręce załamywał z rozpaczy, bo srogą admonicyę odebrał od Zbigniewa, ale że król patrzał na to pobłażliwie, nabrał znowu otuchy, i już zrezygnował zupełnie, zostawiwszy swej połowicy całą swobodę, bo w zakątku swej duszy cieszył się i tem więcej wielbił swoją Czeszkę.
W astrolabium swojem powtarzał:
— Nie przykryć korcem prawdy, nie przykryć. Wyjść ona musi na światło dnia białego.
A będzie, co Bóg da.
Najpilniejszymi uczniami pani Elżbiety byli Korybut i Jadwiga. Ta już umiała czytać całą postyllę Husa i rozumieć ją doskonale.
Podnietą znów do zabaw i umysłowych rozkoszy byli poeci, którymi się młoda para lubowała.
Ksiąg tych na rozkaz pani Elżbiety dostarczyć musiał mistrz Marcin i jego staraniem je kopijowano.
Wśród takich to zabaw i zajęć, w niewieścich komnatach Jadwigi zjawił się król.
Wszedł niespodzianie i nie oznajmiony przez nikogo.
Wszystko, co było w komnacie, zerwało się na równe nogi.
Był ponury i gniewny.
Stanął i obrzucił wzrokiem wszystkich dookoła.
— Skarży mi się ciągle ksiądz Zbigniew — wyrzekł wreszcie — że heretyckie książki czytacie... Pani ochmistrzyni źle tu pełnisz swoje obowiązki.
Stara pani Zarembowa, wyprostowana i drżąca, ale nie tracąca powagi i rezonu, odrzekła:
— To niechże ksiądz Zbigniew czyta te książki, bo ja się na nich nie znam, czy one anielskie, czy heretyckie, a co się tycze dobrego sprawowania i bezpieczeństwa, to może Wasza Królewska Mość być spokojną i polegać na mnie bezpiecznie.
— Masz słuszność. Im wszystko wadzi.Wszędzie heretyków wietrzą. Hm, heretycy! W heretykach widzę więcej zacności i uczciwości, niżeli w prawych chrześcijanach. Ot, ładnie postąpił twój przyszły mąż Jadwigo. Chytry niemiec odmówił mi posiłków przeciw Krzyżakom, chociaż się przysięgą do nich zobowiązał. Niech go czart porwie. Pójdź tu, Jadwigo.
Dziewczę nieśmiałe i drżące przystąpiło do ojca.
— Zwalniam cię z tych zaręczyn. Skończone wszystko.
Jadwiga do nóg mu padła ze łzami radości.
Król ją podjął z dobrocią, posadził przy sobie i spytał po cichu, spojrzawszy na Korybuta, który stał ze spuszczoną głową, przylepiony do ściany.
— Czy wy się kochacie?
— Tak, mój ojcze.
— Ależ on twoim stryjecznym bratem, to grzech. Kościół nie pozwoli.
— Myśmy o tem nie myśleli. Pocóż Bóg dał nam serca? A jeżeli dał, kochać się musimy.Ja już tak dawno go kocham. Byłam jeszcze dzieckiem w Wilnie.
Król popatrzył czule na dziewczynkę, potem spojrzał na Korybuta. Chwilę się zamyślił, wreszcie skinął nań.
— Pójdź tu, chłopcze.
Korybut zbliżył się.
— Czy chcesz ją mieć?
— Gdy łaska Waszej Królewskiej Mości mi ją odda, będę najszczęśliwszym z ludzi.
— To ją weź.
Młodzi oniemieli z podziwu i radości. Rzucili się królowi do kolan. Między pannami powstał ryk płaczu. Nawet stara ochmistrzyni łzy ocierała.
Rozmowa, jakkolwiek odbywała się półgłosem, jednak słyszaną była dobrze przez wszystkich, a przytem sam fakt był tak wymowny, że radość całego niewieściego dworu nie miała granic.
— Jesteś Wasza Królewska Mość dobrym jak sam Bóg Ojciec — rzuciła pani Elżbieta, padając przed królem na kolana.
— Ale ja i surowym być potrafię — odparł król — i jak się raz jeszcze Zbigniew poskarży na waćpanią, będę musiał was ukarać.
— Postaram się, abym na to nie zasłużyła.
Król skinął ręką, potem odwrócił się do młodej pary, zdjął pierścień z małego palca i dając Korybutowi, odrzekł:
— Dajże jej na zaręczyny, zanim ich publicznie nie ogłosimy, a nastąpić to może dopiero wtenczas, gdy otrzymam przychylną odpowiedź z Rzymu.
Potem obracając się do obecnych:
— Teraz o tem wszystkiem proszę zachować milczenie.
Ucałował młodą parę, kiwnął głową reszcie i wyszedł szybko.
Zima była sroga. Lód, który ścisnął rzeki, jak gdyby i ludzką wolę ujął w pęta. Wszystko zdawało się drzemać. Biały całun rozpostarty na ziemi dodawał nudy bezczynności. Martwota zapanowała. Czekano ciepłego tchnienia wiosny, aby zamiary i chęci zrodzone w zimowych nocach powołać do czynów.
W zamku malborskim w głowach krzyżackich lęgła się myśl o nowej wojnie z Polską.Pomimo mrozów silnych i śniegów nieprzebytych latały ich listy po świecie pełne obłudy, gromadząc sojuszników.
Kraków gwarzył o przyszłej królowej z poręki Witolda. Małżeństwo było postanowione.Zbigniew niedawno powrócił z Litwy, gdzie jeździł z rozkazu królewskiego, aby się przekonać, czy młoda narzeczona przystoi królowi Polski i przywiózł pochlebne o niej zdanie, a zrobił to gwoli Witolda, który mu przyrzekł poparcie na biskupstwo krakowskie.
Partya husycka podniosła głowę, bo odrzuceniem swatanej przez Zygmunta cesarza Eufemii zerwano rozejm z Luxemburczykiem, a tem samem skłaniano się ku Czechom, w dodatku wojna z Zakonem była nieunikniona, a w tej wojnie husyci mieć udział muszą. Czekano też jak zbawienia decyzyi Witolda i powrotu posłów z Litwy.
Lecz wszystko miała dopiero przynieść wiosna, a tymczasem pewnej styczniowej nocy spełniono w zamku krakowskim zbrodnię, na którą niema dość wielkiej kary w światowym kodeksie tak dawnych jak nowych czasów. Oto ukradziono Żelaznej Głowie skrzynię z rękopismami jego kronik i herbarzy. Złoczyńca, który to spełnił, był jednym z tych, którzy znali całą wartość tej półwiekowej pracy starca. Byłaż to ręka jednego z wielmoży, który chciał zaprzepaścić dzieje niesławne swojego rodu, albo też złość do wszystkiego co było pismem? Nie możemy dziś mieć pojęcia, jaka zabobonna trwoga była przywiązaną do ksiąg i pergaminów. Te ciemne, prostacze głowy uznawały tylko księgi święte — reszta była zbiornikiem szatańskich spraw, podłych pokuszeń, co działały na zatratę dusz ludzkich. Stąd to ta rzadkość rękopisów średniowiecznych. Nawet humanizm niemi gardzi, hołdując tylko klasykom; średniowieczne zaś manuskrypta pozwalał używać na okładkę do dzieł wyborowych.
Rozpacz starca była wielką. Nie chciał już w żaden sposób powrócić do swojej izby.Wyprosił sobie u króla, że na resztę życia pozwolił mu się schronić u Benedyktynów w Tyńcu.
Korwin Siestrzeniec z swoim zastępem krewniaków przetrząsali i patrzyli, aby ślad jakiś złoczyńcy wytropić, lecz śladu nie było. Złodziej bystry i przebiegły wybrał taką chwilę, kiedy starzec siedział na górze u króla i czytał mu żywoty świętych. Cały zamek jako w porę zapust rozbawiony, nie dostrzeżono więc nic, bo każdy był zajęty, a jak dalece zabawa i hulanka pochłaniały wówczas ludzi, dość powiedzieć, że kiedy się upito w Nowy rok, roztrzeźwiano się dopiero w Popielec.
Po kilku dniach zapomniano o biednym starcu i o krzywdzie wyrządzonej społeczeństwu.
W marcu nadeszły listy od Witolda z Litwy, a były one brzemienne i doniosłe. Wielki książę przyjmuje koronę czeską, którą mu ofiarują, gdy się jej Jagiełło zrzeka a swoim namiestnikiem w Czechach mianuje Korybuta. Jednocześnie wyszły listy do papieża, których kopie otrzymał Jagiełło. Polityk Witold zapewnia Ojca Świętego, że koronę bierze warunkowo,bo ją wtenczas tylko zatrzyma, gdy Czesi wrócą na łono prawdziwej wiary.
Korybut otrzymał rozkaz zbierania rycerstwa, i wyruszenia do Czech najdalej w kwietniu.
Zawrzało życie.
Pierwszym, który przypadł do nóg Korybuta był pan Mikołaj Kornicz Siestrzeniec, z pocztem nieodstępnym swoich krewniaków, chłopów, jak dęby, ale chudopachołków gołych, jak święci tureccy, a przeto odważnych i zrezygnowanych na wszystko.
— Panie miłościwy! Znać to fortunne gwiazdy zdziałały, że postawiły mnie na drodze, którą Wasza Mość Królewska kroczysz.
— Kiedym ja jeszcze nie królem — odparł Korybut, chcąc przerwać panu Siestrzeticowi kwiecistą oracyę.
— Jeszcze — pochwycił Siestrzeniec — ale nim będziesz, klnę się moim Korniczem klejnotnym. Gdy więc owe aspekta niebieskie sprawiły, żem niespodzianie w takiej chwili poznał Was, o Panie, i moje usługi ofiarował, a Wyście łaskawie je przyjąć raczyli, odkładając do przyjaznej chwili — to niechże, kiedy chwila ta nadeszła, w pełni przez Was przyjęte będą.
— Chętnie przyjmuję. Widzę, żeście człek zdeterminowany i czynny, takich mi właśnie potrzeba. Idźcież i powołujcie pod moją chorągiew rycerzy.
Korybut jak gdyby zmężniał, spotężniał i urósł od paru dni, gdy go powołano do czynu. Siestrzeniec bystrym okiem dopatrzył tę przemianę w młodzieńcu od niedawna jeszcze tak nieobytym ze światem i stąd zaraz wywnioskował o przyszłości, jaka się przed nim ściele.
— Jak nas tu widzisz, Książę, gdy hukniem po Małopolsce, stanie ona jako jeden mąż pod chorągwią Waszą. Toż już z dawna pałają chęcią zbratania się na dobre z Czechami.Tam to, pomimo czujności naszych klechów, husycka wiara się krzewi, od spalenia na stosie Mistrza Jana. Gdy się Małopolska ruszy, pociągnie za sobą i Wielką, boć tam już i kościoły husyckie otworzono.
Kniaź słuchał tych przechwałek, a myślą był gdzieindziej — co widząc Siestrzeniec, urwał nagle i miał się do odejścia, gdy go książę powstrzymał.
— Chciałbym sam z wami pozostać.
— Oddalcie się — rzekł do krewniaków Siestrzeniec.
— Wiadomo wam, jaką czcią i przywiązaniem otaczałem starca, którego tak pokrzywdzono.
— Żelazną Głowę — Książę, on Was wspomina, jak swego najdroższego syna.
— Krzywda jego nie daje mi spokoju.Powiedźcie mi — czy żadnych śladów złodzieja nie wykryto?
— Jak kamień w wodę wpadł.
— A, jak myślicie, dlaczego ukradziono tę skrzynię?
— Skrzynia była piękna, bogato okuta w srebro, myślał, że tam znajdzie skarby.
— U biednego starca? Jeżelić mu się skarbów zachciało, toćby je znalazł gdzieindziej. — Inny tu był wabik, co go do tej skrzyni przynęcił. Mówił mi Żelazna Głowa, że wam czytywał swoją kronikę.
— Nietylko czytywał, ale spisywał to, com ja wiedział o sprawach kalumnij na nieboszczkę królowę.
— Aha! — -zakrzyknął książę. — I któż najczarniej wyszedł?
— A któżby, jak nie Ciołek.
— A więc tam jest skrzynia Żelaznej Głowy.
— Czyżby to być mogło?
— Powiadam.
— A, Panie! Przez wasze usta mówi Duch Święty. Jakaś jasność uderzyła teraz w moją głowę. Prawda, dziś już zapomniano o tem, co ten niegodziwy człowiek wygadywał i wypisywał, czerniąc pamięć nieboszczki... A dziś znów wrócił do łaski króla. Otóż to wszystko Żelazna Głowa ujął w słowa i chciał przekazać wiekom. Co za światło!
— Teraz milczenie. Nikt o tem wiedzieć nie może, prócz nas. Zrozumieliście?
— Możesz Wasza Książęca Mość być spokojnym — tajemnica tu zamknięta.
— To człek chytry i niebezpieczny, ale i potrzebnym być może.
— Rozumiem.
— Teraz idź, panie Siestrzeniec, i pełnij swoją służbę.
— Do nóg Wam się chylę, Miłościwy Książę.
— Ha, wężu, trzymam cię w garści — szepnął uradowany Korybut po odejściu Siostrzeńca. Taką wędą łowi się łotrów, aby później obracali moje koło.
Klasnął na sługę.
— Czy tam jest kto do mnie? — Pan Dobiesław Puchała.
— Niech wejść raczy.
Sługa otworzył drzwi na oścież i ukazał się w nich mąż olbrzymi wzrostem, okuty cały W żelazo.
— Witam was, panie starosto.
— Sługa W. Książęcej Mości.
— Raczcie usiąść.
— W żelazie niewygodnie. Wielki Książę Witold raczył mnie przydać Wam za towarzysza.
— Nie mógł lepszego zrobić wyboru.
— Oddanym Wam duszą i ciałem.
— Radbym ptakiem z wami polecieć.
— Przyjdzie to niebawem, Mości Książę.Latoś wiosna wcześnie idzie. Z zieloną runią polecim do Czech, aby Was osadzić na tronie, a tymczasem gromadzić będziem siły.
— Czy je aby zdobędziem?
— Toć tu już Siostrzeniec musiał opowiedzieć Miłości Waszej, z jaką gorącością chcą iść na Niemca.
Wszedł sługa i oświadczył, że jegomość ksiądz Ciołek, kanonik sandomierski, notaryusz królewski, prosi o posłuchanie.
— Ja się ścielę do stóp Waszych i czekam dalszych rozkazów — rzekł Puchała.
Będą wam dane. — Proś księdza Ciołka.
Puchała z ukosa spojrzał na księdza, który mu się we drzwiach usunął. Ksiądz z niskim ukłonem postąpił ku księciu.
— Jego Królewska Mość przeseła przezemnie instrukcyę, którą Wasza Miłość zechce odczytać i zastosować się do niej ściśle, będąc w Pradze.
— Spełnię rozkazy Jego Królewskiej Mości, — rzekł książę, biorąc podany sobie papier — i zastosuję się doń ściśle.
— Pozwoli mi Wasza Książęca Mość powinszować sobie tak wysokiej godności.
— Dziękuję, i pozwolę sobie również powinszować wam łaski królewskiej, którąście tak szybko odzyskali.
Ciołek zerknął ciekawie na księcia.
— Ja łaską Jego Kr. Mości cieszyłem się zawdy, a jeżeli oszczerstwa złych ludzi mogły na chwilę...
— Oszczerstwa, — mówisz księże? Ja coś wiem o innych od Żelaznej Głowy, który mi czytał swoją kronikę obecnie mu skradzioną.
— Skradziono mu kronikę?
— Tak. Na szczęście znalazła się kropla którą mam w swojem ręku.
— To bardzo szczęśliwie. I myślicie książę zrobić z niej użytek?
— Zobaczę.
— Wartoby. Tylko racz W. Ks. Mość pamiętać, że pióro łatwiej chodzi po papierze, niż szabla po głowach ludzkich. Do stóp Waszych się ścielę i życzę sławnych czynów, które pismo utrwali w potomności.
Ukłonił się głęboko i jak gdyby ulotnił we drzwiach.
— Łotr to kuty na cztery nogi. Takie to gadziny będą po wsze czasy psuły dzieło dla dobra poczęte. Oh, jakżebym gniótł tych padalców.
W kilka dni pięciotysięczny dobór rycerstwa przybył z Litwy od Witolda.
Korybut z swoim wiernym sługą Grabą, który go nigdy nieodstępował, żegnany przez Jadwigę, Żórawieckich i cały szereg przyjaciół ruszył do Czech.
Stary Jagiełło w towarzystwie Oleśnickiego i kilku panów polskich, wraz z dworem i nieodstępnym Ciołkiem wybrał się do Nowogródka, gdzie go czekała narzeczona.
Witoldowi zależało na pośpiechu ze względu na gotujące się wypadki, które mogły pokrzyżować jego plany.
Nazajutrz więc po przybyciu króla odbył się obrzęd przejścia księżniczki na katolicką wiarę, gdzie otrzymała imię Zofji i uroczyste zaślubiny.
Nie przeczuwała młoda rusinka, że się stanie kiedyś matką całej Jagiellońskiej dynastyi, boć i każdy z obecnych, patrząc na ten pączek przy boku starca, podśmiewał się w duszy z gotowości Jagiełły, a urągał chytremu Witoldowi, który sprzągł to dziwne stadło, tymczasem młoda królowa zachowała się tak, jak gdyby już oddawna zrosła się z koroną, którą jej niebawem na głowę miano włożyć.
Złośliwi szeptali, że znowu się zaczną sceny zazdrości, jak to było z każdą prawie małżonką Jagiełły, a dla paszkwilistów obszerne pole się ściele. Przyszłość jednak zadała kłam tym ludzkim sądom. Królowa Zofja była najwzorowszą małżonką, chociaż nie uniknęła, jak wszystkie żony, podejrzeń zazdrosnego króla.
Zarzucano jej wprawdzie, że hołdowała zabobonom i jakoby znała się na czarodziejskich sztukach. Ale wówczas każdy wyższy i energiczny umysł musiał mieć do czynienia z nadludzkiemi siły. To pewna, że ta rusinka przeznaczeniem wyższej woli stworzona była na matkę dynastyi, która tyle wieków miała Polsce panować.
Piękna, smagłego oblicza, przenikliwych czarnych oczu, bujnych kruczych włosów, była typem owych rusinek, jakie jeszcze dzisiaj spotkać można nie rzadko, a które poezya ukraińska nazwała czarnobrewemi, rusałkami, świteziankami. Ta ruska rasa mieszana z krwią lacką dawała nam ludzi silnych, zdeterminowanych, a przebiegłych. Chytry, jak rusin, mawiano wówczas, tak, jak i dzisiaj się mówi.
Rozpoczęły się uczty i to uczty nielada.Witold suto lubił podejmować, koroniarze nie mogli się nigdy odchwalić gościnności litewskiego kniazia. Piekły się na rożnach woły, owce, żubry, cielęta, wieprze, kapłony, kurczęta,zające, ryby, piwa, miody, wina. Pękały beczki małmazyi — cóż dopiero mówić o podarkach, które każdy z gości otrzymał.
Mistrz Marcin wygotował horoskop młodej parze, gdzie wywiedzionem było, jak na dłoni, przyszłe potomstwo Jagiellonów, czem uradował mocno starego króla i rozweselił gości. Poczciwiec, duchem świętym natchniony, zbudował wieczno-trwałą sławę swojej nauce i stał się nadal wyrocznią, bez której już nie rozpoczynano żadnej ważnej czynności.
Zaraz po uroczystościach weselnych zajęła się królowa zorganizowaniem swojego dworu, który chciała mieć z samych polskich dziewic i matron, co było arcy-politycznie. Jedna tylko rusinka znalazła się w jej fraucymerze, a tą, któżby temu uwierzył, była Agata, którą tak sromotnie wygnał Korybut.
Gdzie znalazła protekcyę i kto ją tam wśrubował, pozostanie wieczną tajemnicą. Sprytna dziewka, niby Kameleon, potrafiła brać na siebie różne skóry. Potrafiła zniewalać ku sobie kogo tylko zapragnęła. Tak to niedola potrafiła ją ukształtować.
Na kilka tygodni przed weselem zjawiła się u księżniczki Sońki i potrafiła ją sobie zjednać opowiadaniem o krakowskim dworze, tak, że stała się dla niej nieodstępną towarzyszką.
Trwające bez przerwy bankiety nie przeszkadzały bynajmniej polityce. Średniowieczne mózgi, aby mogły dobrze funkcyonować, podsycano obfitem jadłem i piciem.
Zbigniew Oleśnicki, już biskup krakowski, po Jastrzębcu, który zajął gnieźnieńską katedrę, silną dłonią objął rządy nad Jagiełłą i tem ostrzej stawiał się Witoldowi, krzyżując wszystkie jego plany, które przenikał, co wielkiego kniazia zapalało nienawiścią.
On, oparty na husytach, marzył o wielkiej monarchii litewskiej, o podboju całego wschodu.I mocen był, aby sobie zbudować wielkie państwo, a nie być, jak dotąd, wasalem starzejącego się Jagiełły, rządzonego przez przebiegłego klechę i możnowładców.
Jego agent, Cybulka, w ustawicznych podróżach po Europie, obrabiał pańskie interesy to u Zygmunta, to u Krzyżaków, to wreszcie w Watykanie. Przebiegły, zimny, tajemniczy — prototyp średniowiecznego Talleyranda, który mógł powiedzieć, jak jego następca, że mowa ludzka jest po to, aby ukrywać myśli. Pracował, aby panu swemu zdobyć koronę litewskiego króla. Znano go na dworze wawelskim, a pojawienie się jego zwiastowało nowe matactwo Witoldowe. Mawiano też, że gdzie Cybulka, tam i kisiel litewski.
Przebiegając karty Witoldowych dziejów, spotyka się to nazwisko na każdej prawie stronicy. Wygląda on, jak gdyby prawa jego ręka, która spełnia to, co głowa pomyśli.
A Witoldowa głowa roiła myśli wielkie.W komnacie nowogrodzkiego zamku zamknęli się trzej mężowie.
Jest to Witold, Zbigniew i król. Zbigniew siedzi spokojny przy Jagielle, podczas kiedy wielki kniaź chodzi szerokim krokiem po komnacie, rzucając gromkie słowa. Niekiedy zatrzyma się przy biskupie z zaciśniętemi pięściami, jak gdyby go chciał rozszarpać. On, który zwykle tak panuje nad sobą, w tej chwili puścił wodze gniewowi.
— Wybije dla was godzina, mnichy. Nie będziecie więcej dzierżyli koron królewskich. Tam, przy ołtarzu wasza władza, a tu wam wara!
— Bronimy prawa kościoła, który jest fundamentem wszelkiej władzy, bo władza pochodzi od Boga. Tylko przez nasze ręce królowie rządzą ludami. Wasza Wysokość dla swych ambitnych celów chcesz nas poróżnić ze Stolicą Apostolską, podając ręce heretykom najstraszliwszym, jakich piekło wydało.
— Dość! — krzyknął Witold, uderzając w stół pięścią. — Czechy garną się pod naszą opiekę i my ich weźmiem. Wreszcie Korybut ma instrukcyę, aby ich nakłaniać do powrotu na drogę chrześcijańską. Niech więc wasza gorliwość biskupia tą razą pofolguje. Zresztą uda mu się, czy nie, my później będziemy się rachować z Rzymem.
— Zanim Wasza Miłość z Rzymem się porachujesz, Krzyżak wkroczy do Polski.
— Aha, tędy droga! Jużeście Krzyżaka podburzyli, widzisz, — zwracając się do króla, — jak prowadzi interesy twój wierny sługa.
— Krzyżaków podburza Zygmunt — odrzekł Jagiełło.
— A Rzym im chętnie w pomoc spieszy, — dorzucił Zbigniew. — Czyż Wasza Wysokość nie przewidziałeś tego? Toż jedyna dla nich pora, aby nam spaść na głowy.
— Bądź spokojny, światły biskupie, jużem ja to obliczył. Ojciec Święty złamanego denara im nie da. Luxemburczyk drży o własną skórę, którą radzi garbują husyci, poradzimy sobie z Krzyżakiem.
— I nam-że teraz prowadzić wojnę? — ozwał się strapiony Jagiełło.
— Ty, braciszku, pilnuj młodej żonki, już my ją poprowadzim.
— Wasza Wysokość swojemi siłami nie wystarczy.
— A ty nam swoich wzbronisz, biskupie?
— Czy ja sejmem?
— Nie, tyś ich sumieniem, władcą ich dusz. Ale husyci was zreformują. Coraz więcej owieczek wymyka się z pod waszej władzy.
— Zanim husyci tu wtargną, powstaną wszyscy wielcy mężowie, których nie dotknęła jeszcze zaraza i w proch zdruzgocą heretyków wraz z ich przyjaciółmi.
— Grozisz?
— Nie ja grożę, ale majestat świętej wiary naszej.
— Wasza wiara, ich wiara, moja wiara, to tylko konary jednego pnia, a pytanie, który z nich więcej ma w sobie Chrystusa.
— To już orzekli najświatlejsi męże stulecia.
— Kąty! Palacze!
— Daruj Wasza Królewska Mość, że usunąć się muszę, niezdolen słuchać bluźnierstw, które Wielki Książę wygłasza.
— Zostań biskupie, a ty, miły bracie, nie mieszaj spraw wiary do świeckich naszych sporów.
— Jam już skończył, com miał do powiedzenia — odparł Zbigniew. — Na zakończenie powtórzę jeszcze W. Król. Mości to, com wyrzekł na początku. Trzeba wysłać rozkaz do wojsk i księcia Korybuta, aby wracali do domu.
— Księcia Korybuta jam wysłał i on moich tylko rozkazów słucha.
— Korybut wyjechał za mojem przyzwoleniem — rzucił prędko Jagiełło, wstając zirytowany. — Jam to oznajmić kazał posłom czeskim.
Zbigniew z ironicznym uśmiechem opuszczał komnatę.
— Wstyd mi doprawdy, że wobec tego klechy do podobnych między nami przychodzi sporów.
— Zapominasz zawsze, Witoldzie, że ten klecha, to rozum polski.
— Więc gdy on zechce, my nie zwiążemy się z Czechami.
— Nie zwiążemy.
— Ha, to ja sam przeprowadzę moje plany.
I już chciał wyjść, gdy naraz zatrzymał się, siadł przy królu, jął mu przekładać korzyści sojuszu z Czechami i plany zemsty nad cesarzem Zygmuntem, na co Jagiełło uśmiechał się chytrze, wiedząc bardzo dobrze, że tenże Zygmunt pracuje dlań, aby go usadowić na królewskim tronie Litwy i oderwać na zawsze od Polski.
Zbigniew przewidywał, że z tych mętów wypłynie na czystą wodę i poprowadzi łódź kościoła z tryumfem, ale nie obliczył, ile krwi i pożogi tryumf ten kosztować będzie.
Tymczasem wieści z Czech na daleką Litwę nie mogły się jeszcze przedostać. Zbigniew radził, aby się posuwać szybko ku Krakowowi.
Wśród przygotowań do podróży nadbiegł goniec z wieścią, że Krzyżacy gotują się do wojny.
— To sprawa Witolda — rzekł Jagiełło. — Niech on z nimi paktuje.
Wielki książę przez swą pupilkę pragnął zatrzymać Jagiełłę jak najdłużej w Nowogródku, ale młoda Rusinka, żądna koronacyjnych festynów i zabaw dworskich w rojnym Krakowie, oddała się całkiem namowom Zbigniewa i parła króla do pośpiechu. Wielkiego księcia irytowało to mocno, widząc, że wpływ na króla przez młodą żonę bierze przeciwny jego zamysłom obrót.
Już na wsiadaniu zatrzymał Zbigniewa.
— Radzę wam zwolnić nieco więzów, w których dzierżycie króla, żeby się cała burza nie zwaliła na głowę waszą.
— Bądź Wasza Wysokość spokojną — odparł chłodno Zbigniew — raczej dzierżcie dobrze waszego bratanka, żeby wam nie przysporzył kłopotu.
Witold zaklął z litewska biskupa... i tak rozstali się.
Młody Korybut, niby ptak wypuszczony z klatki, leciał na czele swoich dzielnych rycerzy.Gorączka czynu go paliła. Trzeba było hamować kniazia wszelkiemi siły, aby dał wytchnąć ludziom i koniom.
Cudna wiosna śmiała się swoją krasą i zdawała się pozdrawiać przybyszów.
Piękna ziemia czeska ze swemi wzgórzami radowała oczy, przywykłe do mazowieckich nizin. Ziemia plenna, bogata, usiana teraz w zgliszcza, które, niby rany, szpeciły to piękne ciało.
Z chat, dworów i zamków wyzierały głowy ciekawe, nieufne, a ręce, uzbrojone w cepy i haki, tę straszną broń husytów, gotowe w każdej chwili ściągać jeźdźców z koni, aby ich gnieść, jak robaków.
— Kto? z czym? — pytano.
— Polacy! na pomoc braciom Czechom.
— Na zdar! — odpowiadano i wtenczas luźne kupy przyłączały się do naszych jeźdźców, gwarząc pobratymczą mową.
Pięciotysięczny zastęp złożony z najprzedniejszego rycerstwa Litwy i Rusi, wyćwiczonego w bojach Witoldowych z Tatarami, niósł na swoich czołach zwycięstwo. Za nim tłumy uzbrojone szlachty awanturniczej, której liczba zwiększała się coraz bardziej.
Pod Uniczowem, pierwszym warownym czeskim grodem, wyprawił Korybut proldamacyę, donosząc Czechom o swoim przybyciu i rozkazał otworzyć bramy.
Nie posłuchano rozkazu. Trzeba było gród zdobywać.
Po dwudniowym szturmie, gdy się wreszcie porozumiano dostatecznie, otwarto bramy pod warunkiem, że wiara husycka w niczem nie dozna uszczerbku, na co otrzymali przyrzeczenie.
To pierwsze starcie przekonało oblegających, że mają do czynienia z narodem twardym i niedowierzającym, a podzielonym na stronnictwa. Rozesłano gońców na wszystkie strony, donosząc Czechom o przybyciu Witoldowego namiestnika.
Na rynku miejskim zebrała się rada przedniejszych mieszczan z duchownym husyckim na czele.
Po krótkiem przemówieniu pozdrowił ich Korybut, wreszcie rzekł:
— Tu, na tej czeskiej ziemi pragnę się zbratać z wami wiarą i obyczajem waszym.Pragnę zyskać ufność waszą. Niech nas złączy najświętszy węzeł. Ojcze duchowny, racz mi udzielić komunii pod dwiema postaciami.
Skwapliwość, z jaką młody Korybut chciał się niejako uczeszczyć, obudziła szemranie w rycerstwie, ale za to wielce uradowała polskie zastępy szlachty, pragnące się okryć niby płaszczem husytyzmem. Siestrzeniec przelatywał szeregi i zachęcał oporniejszych, natomiast kniaź Dorohostajski, oburzony, ozwał się do Korybuta:
— Wasza Wysokość przyrzekłeś nakłaniać Husytów do przymierza z kościołem i wyrzeknięcia się błędów... a tu... Jakże to będzie? —
Jam nic nie przyrzekał. Wreszcie ja sam zdam sprawę wielkiemu księciu i królowi z moich czynów. Tak zaś nakazuje mądra polityka — odparł szorstko Korybut.
— Eh, nie mądra to polityka. Farbowane lisy puszczą barwę i zostanie baran.
Zatrzęsło młodym kniaziem, ale powaga wielka, jakiej używał posiwiały rycerz Witoldowy, ochłodziła go nieco.
Tymczasem ceremonia komunii odbyła się uroczyście.
Był to pierwszy krok niefortunny Korybuta.
Młoda, zapalona głowa, odurzona wielkością swej misyi, podsycana zapałem, jaki gorzał na około niego, już widziała koronę na swoich skroniach. Nie umiał się liczyć z rzeczywistością.Niby drugi Aleksander macedoński, o którego czynach tyle się nasłuchał w młodości, jednym uderzeniem miecza chciał rozcinać węzły gordyjskie.
Nazajutrz opuścili Uniczów, ale Litwa już nie z taką gotowością ciągnęła z Korybutem.
Kniaź Dorohostajski rozpisał listy do Witolda, nie wróżące tej sprawie powodzenia.
W Czasławie, który rozwarł już bramy i witał uroczyście polskich żołnierzy, Korybut rozkazał zwołać sejm. Zgromadziła się szlachta, Utrakwiści i mała garstka Taborytów Żyżkowych.
Książę wygłosił płomienną mowę, w której podniósł braterstwo ludów słowiańskich, ich potęgę, przed którą się żaden mocarz nie ostoi.
— Podajcie mi wasze wyznanie wiary — wołał — niech przysięgnę tu uroczyście, że będę jej gorliwym czcicielem i wyznawcą i bronić jej do ostatniej kropli krwi, że nie złożę oręża dopóki morderca Husa, wróg naszego języka, król Zygmunt istnieć będzie.
Wtedy jeden z duchownych odczytał mu cztery artykuły husyckie, które były: 1) wolność wyznania księżom chrześcijańskim; 2) najświętszy sakrament pod dwiema postaciami; 3) księża nie mają posiadać żadnych dóbr doczesnych; 4) grzechy śmiertelne mają być karane publicznie przez urzędy.
Korybut na nie poprzysiągł.
Tu już oburzenie Litwinów nie miało granic. Dorohostajski krzyczał głośno, że Korybut jest niedojrzałym młokosem i że zdradza swojego króla i wielkiego księcia, którzy mu nie taką dali instrukcyę. Polacy natarli na Litwę, że śmie znieważać namiestnika królewskiego. O mała nie przyszło do bitwy.
Rozważni Czechowie starali się łagodzić zwaśnione strony. Ale większa ich połowa stanęła po stronie Litwy, widząc w postępku Korybuta tylko młodzieńczą butę, a brak dojrzałego rozsądku.
Jeden z Czechów powiedział:
— Kto tak łatwo zrzeka się swojej wiary, ten jej nikomu w życiu nie dochowa.
Na list, który Korybut wysłał do Żyżki, wódz Taborytów odpowiedział grubijansko i odmówił mu tytułu księcia.
Ślepy wódz nie należał do tych, którzy przyzywali na tron Jagiełłę. Pod Grunwaldem doświadczył, jakie to niesnaski i niezgoda szarpały nieraz polaków. On, twórca porządku i karności, obawiał się wybujałego już wówczas, i niesfornego animuszu polskiej szlachty i słabego często króla, który nie uczcił w nim jak należy walecznego rycerza i mądrego doradcy, aby korzystać ze zwycięstwa i znieść do szczętu krzyżacką hydrę. Zresztą ideałem Taborytów i wszystkich zagorzałych fanatyków była republika opierająca się na źle pojętych miejscach biblii.
Nastąpiło rozdwojenie między Czechami, jedni za Korybutem, drudzy przeciw niemu stanęli.
To młodzieńca otrzeźwiło z gorączki.
Przypomniał sobie mądrego starca, stróża koronnych skarbów i w myśl jego umartwieniem i postem starał się do równowagi przyprowadzić ducha.
Już teraz wolno i z rozwagą posuwali się ku Pradze.
Lecz zanim w niej stanęli, dane im było przypatrzeć się dokładnie, jak to husyci prowadzą wojnę.
Niedaleko od Kutnej-Hory, gdy wjechali na wzgórek, ujrzeli w dolinie mały tabor. Były to wozy, ustawione w dwa szeregi. Z tych wozów kobiety, dzieci, starcy, strzelali ze strzelb i łuków do napadającego nieprzyjaciela. Po obu zewnętrznych stronach taboru stała jazda; ta, skoro tylko ją ścigano, chowała się za wozy, które umiano bardzo szybko otwierać i zamykać. Tabor okazał się niezwyciężonym. Jazda Filistynów, jak Niemców nazywali, podała tył.W tem wysunęło się kilkudziesięciu mężów z pikami i hakami i poczęli ściągać z koni niemieckich jeźdźców, a którego sięgną, dobijają.Mordercza walka.
Nasi drżeli z rozkoszy, patrząc na to żniwo. Czyż mieli stać bezczynnie? Pierwszy Korybut rzucił się na Niemców. Wpadł w sam środek kupy, gdy jeden z nich, Ditrych z Rotenburgu, rzucił nań arkan i już go wlókł za koniem. Dopadł go Andrzej z Dąbrowy i odciął.
Dopieroż rzeźba się stała okrutna. Ani jedna głowa niemiecka nie ostała się przy życiu.
Po drodze jeszcze stoczono kilka małych potyczek z oddziałami Niemców, rabującemi wsie i miasteczka, gdzie Korybut dał dowody wielkiego męstwa i zaprawiał się do okrucieństw, podżegany przez zajadłych husytów.
Poleciały o nim słuchy, które się obiły o uszy Zygmuntowe i doleciały do Rzymu.
16 maja stanął Korybut w Pradze.
Przyjęli go z ogólną radością Kalikstyni i Prażanie. Taboryci patrzali niechętnie i wyczekująco.
Chciano Korybuta poprowadzić na Hradczyn, aby tam obrał swoją rezydencyę, jako namiestnik królewski, ostrożny jednakże tym razem młody książę, obrał sobie siedzibę w domu Joszta na Małej stronie. Chciał niejako wyrozumieć stronnictwa, zanim zajmie stanowisko jakie mu się należy.
Zagotowało się w Złotej Pradze, niby po wylaniu wrzątku w mrowisko.
Żeby mieć pojęcie, czem była Praga w dobie wojen husyckich, przenieśmy się myślą do epoki bliższej nam, do Paryża w czasie wielkiej rewolucyi. Da nam to przybliżone pojęcie, jednak porównanie musi wypaść na korzyść Francuzów. Już sama zdobycz trzechsetletniej kultury musiała złagodzić nieco ludzkie zwierzę. Tu rządziło prawo, jakiekolwiek ono było, ale było.Trybunały rewolucyjne, zanim posłały na gilotynę, przeprowadzały formy prawne procesu.Ludzka bestya trzymaną była na smyczy. Tam panowało wyłącznie prawo siły zwierzęcej. Sekty Horabitów, Taborytów, Adamitów, Picardów, żarły się o słowa tekstu, o zdanie, o kropkę nad i. Nie chcieli uznać żadnej władzy nad sobą.Zwali się ludem bożym, naśladowali mojżeszową organizacyę szczepów. Czechy zwały się u nich Ziemią Obiecaną, przeciwnie mieszkańców Miśni zwali Moabitami, Sasów Edomitami, a innych Niemców Filistynami.
Nie pokazał się żaden ksiądz katolicki, bo pospólstwo krzyczało: „w sak mnisze, w sak!“ i topiło w Wełtawie. Najsprośniejsza sekta Adamitów, obnażona do naga, bestyalskich dokonywała okrucieństw. Choć Żyżka tępił ich tysiącami, wyrastali jak grzyby po deszczu.
Każdy dom to forteca, każdy plac to obóz.
Tu zamknęli się Kalikstyni, ówdzie katolicy, tam umiarkowani, a ulicami przewalało się najsprośniejsze pospólstwo.
Ono nie chce nad sobą żadnej władzy.Przyjazd Witoldowego namiestnika wywołuje wstręt. Kniaź słyszy przekleństwa i obelgi. Zwierzęca tłuszcza obrzuca dom jego nieczystościami.
Korybut, przy pomocy dzielnego Siestrzeńca i jego krewniaków, którzy, jak szczupaki zanurzali się w tem bagnie i wyławiali zeń najpotworniejszą czerń ludzką, ścinać każe dziesiątkami na placu ratuszowym.
Na raz jak grom padają słowa:
— Niemiec, Niemiec pod murami Pragi!
Wszystkie domy, wszystkie nory, wszelkie schronisko, które się ukryło przed karą, otwiera drzwi i wysypuje się lud zbrojny i śpieszy do odparcia. Niema już Adamitów, Picardów, Horabitów, Taborytów, jest tylko jeden wielki lud czeski.
Okrzyk: Na Niemca! na Niemca! grzmi nad miastami.
Kobiety, starcy, dzieci, kaleki, co żyje, co oddycha — leci, pędzi, ziejąc wściekłością.
Polacy i Litwini patrzą zdumieni na tę moc rozszalałego ludu. Takiej nienawiści, takiego szału oni dotąd nie widzieli w życiu. Wszelkie poswarki, wszelka niezgoda gdzieś znikły, pozostała tylko zemsta okrutna, ziejąca z ust pianą zakrwawioną. Drapią się na mury i tłuką, jak robactwo. Z ciał własnych tworzą obronne wały. Gdy mury oczyścili, walą się poza mury i tam gryzą, jak szczury. Kawały mięsa ludzkiego rzucają na miasto, aby tłum mógł się pastwić. Niemcy ustępują w nieładzie, ale za niemi pędzą tłumy, urywając, chwytając, gryząc.
Gdy Żyżka ruszył z Taboru i pośpieszył na odsiecz, widział tylko garstki niedobitków w ucieczce i zastał pole zasłane trupami.
Młody Korybut patrzy zdrętwiały i bezsilny.Teraz dopiero otwierają mu się oczy, teraz widzi, czem to są Czechy ze swoim straszliwym Żyżką na czele. Teraz dopiero dojrzał, że z takim ludem świat zwyciężyć — to igraszka, ale go trzymać należy w silnych karbach porządku. Zabrał się też doń gorliwie i porządek się ustalił.
Na ratuszu siadł ślepy wódz Taborytów w otoczeniu swoich wiernych.
Długie brody, ponure wejrzenia wyróżniają ich z pomiędzy wszystkich husytów. Przy jego boku dwóch mnichów Prokopów, Wielki i Mały, niby dwoje rąk ślepca.
Wprowadzono doń Korybuta.
— Witam cię, Janie Żyżku.
— Kto mówi?
— Jam namiestnik wielkiego księcia Litwy i króla polskiego.
— A jakże to być może, Wy husyta namiestnikiem katolickiego króla?
Kniaź się zmięszał, ale wnet zapanował nad sobą.
— Jam husyta, bo mi tak sumienie moje każe. Nienawidzę równo z wami mordercy Husa, apokaliptycznego smoka, nieprzyjaciela narodu słowiańskiego.
— Dziwnym wy narodem. Miast jednego, macie kilku króli, bo oto jeden sprzyja husytom, drugi biskup służy szalbierzowi Zygmuntowi, trzeci zaś Witold z Krzyżakami szachruje, anowie znów biorą husycki chrzest i komunię.Ja moją rózgą nauczyłbym was, krnąbrne dzieci, jak się kochać powinno naród, któremu służby poprzysiężono. Jeden już u mnie w niewoli jęczy. Znasz go? To Zawisza Czarny, kwiat waszego rycerstwa, pojmany przezemnie pod Niemieckim brodem, wierny sługa mordercy.
— Ja nie odpowiadam za czyny niczyje.Poprzysięgłem sprawie waszej i nie opuszczę jej do końca życia mojego. Wasza sprawa, to sprawa sprawiedliwego gniewu Bożego. To sprawa odwieczna walki ze złem, to sprawa odkupienia, którą sam Bóg prowadzi.
— Młodyś, słyszę to z twego głosu, który mi brzmi czysto, jak dzwon. Czuć tam rycerskiego ducha. Opowiadano mi też, jakeś podeptał Niemców pod Kutną Horą i uspokoił Pragę.
Dzielnyś! Nie lękasz się twoich przemożnych stryjów? Nie lękasz się gromów, co z Rzymu na ciebie spadną?
— Podołam im.
— Podaj mi rękę. Cokolwiek tam uknują na Twoją głowę, masz we mnie orędownika i przyjaciela. Ja spieszę pod Przybysław. Praga uspokojona. Ty odbierz Niemcom Karłowy Tyn.Bóg z Tobą.
W parę dni znalazł się Korybut pod Karłowym-Tynem, ale Karłowy-Tyn to twierdza niezdobyta, obsadzona silnie Zygmuntowem wojskiem. Po kilkodniowem oblężeniu musiał odstąpić. Ten sam los spotkał go pod Opocznem.Obiecana pomoc Taborytów nie przyszła, a polska i litewska jazda wraz z czeską szlachtą i Prażanami nic nie mogli dokazać. Mimo to młody kniaź pierwszy wdarł się na mury i byłby śmierć poniósł, gdyby nie nagła pomoc Hynka z Kolsztyna, który uniósł rannego i omdlałego młodzieńca.
Otoczono go staranną opieką. Sympatya ku niemu rosła z dniem każdym. Zda się, że wszystkie stronnictwa stanęły po jego stronie.
Niewiasty szeptały po cichu i głośno, że takiemuby należała korona czeska, nie staremu Jagielle, albo nieco młodszemu Witoldowi.
Na Wawelskim zamku grzmi kapela.
Tańcuje cesarz Zygmunt, tańcuje król Eryk duński, książę Ludwik bawarski, Ziemowit, Władysław, Kazimierz, Aleksander mazowieckie, Bernard opolskie, Bolesław cieszyńskie książęta.
Tańcują komturowie krzyżaccy, elblągski i toruński, zastępcy mistrza wielkiego Pawła z Rusdorfu, tańcują panowie polscy i litewscy.
Nadobne panie, jak cesarzowa Barbara, Jadwiga duńska, Anna bawarska, Elżbieta raciborska pląsają obok swoich rycerzy. Gdy im mury Wawelskie się sprzykrzą, wypływa cała falanga na miasto i oto Zawisza Czarny, świeżo uwolniony z opałów husyckich, zawsze wierny sługa Zygmuntów, przyjmuje ich suto na Ś-to Jańskiej ulicy i obdarza upominkami.
Wspaniały był ten pochód. Całe miasto świętowało i brało w nim udział. Od Wawelu do Ś-to Jańskiej ulicy przestrzeń nie duża, a jednak trwał on kilka godzin. Z każdej bocznej ulicy wysuwał się szereg śmiesznych maszkar, wesołków i muzykantów, tamując drogę. Trzeba się było opłacać. Więc sypały się monety srebrne i złote. Dopieroż uciechy, dopieroż śpiewy i koncepty rubaszne z obojga stron. Bawili się królowie, bawił się lud z niemi. Było to jak gdyby starożytne circenses na sposób średniowieczny.
Piętnaście dni temu odbyła się koronacya królowej Zofji i ani jeden dzień nie upłynął bez zabawy, a przykład daje i zachęca sam cesarz Zygmunt, bo niema pana tak zamiłowanego w uciechach i wszelkiej ochocie. W Czechach krew się leje potokiem, on pląsa, a kielicha z rąk nie puszcza, ale nie przepomina o interesach.
Zbity przez Taborytów ucieka na Węgry, zkąd na złocistych saniach przybywa do Krakowa, aby skłonić Jagiełłę do wycofania się z husyckiej sprawy i bawić się, bawić do upadłego.
Przy Jagielle siedzą stale: Branda, kardynał, poseł papieski i Julian Cesarius, sekretarz apostolski. Grupy tej dopełnia Zbigniew. Witold, rozgniewany na królowę, odmówił przyjazdu do Krakowa.
W gronie pań polskich, które się składa obecnie z Katarzyny Michałowskiej, wojewodziny sieradzkiej; Jadwigi Głowackiej, wojewodziny mazowieckiej; Anny z Brzezia Marszałkowej; Nawojowej z Mokrska, obraca się królowa Zofja, przy niej z zadumą na czole młodziutka nasza Jadwiga, której nie swojsko jest w tem gronie, to też rada ucieka do swej komnaty, gdzie czeka na nią pani Marcinowa Żórawiecka.
Czeszka wie o wszystkiem, co się dzieje w Pradze. Jakim sposobem? Czy jej gołąb te wieści przynosi? Czy z wiatrem lecą do niej? Czy mistrz Marcin w gwiazdach czyta? Dość, że niepowodzenia Korybuta, jak i tryumfy jego, wiadome jej, jakby na nie patrzała.
Jest w rynku sklep, którego z dawna jest właścicielem pan Józef Hajek, Czech z rodu.Sprzedaje on wszystko, o czem tylko zamarzyć mogą ówczesne głowy, a więc dostaniesz tam przedniego sukna, jedwabiu, drogich kamieni, wyrobów złocistych, narzędzi muzycznych, wina, siedzi, korzeni wszelkich, świec, lamp, butów.Nawet oręż przedni znaleść można w jego sklepie i niejeden z rycerzy chwalił sobie wyborne klingi, których trwałość wypróbował na łbach niemieckich.
Hajek przechodził częste zajścia z Hanzą niemiecką, ale opieka dworu osłaniała go swoją tarczą i wychodził z nich zawsze zwycięsko.Dzisiaj jej urąga. Niemcy spokornieli, porażeni przez mieszczan krakowskich.
Jest on głową czeskich braci. W jego domu odbywają się narady i dysputy. Garną się doń, jak na odpust, wszyscy zwolennicy husyckich nowinek. Jest on niejako agentem husyckiego ruchu. Co dzień prawie przybywa jakiś goniec z nowinami, a nie rzadko i strojna gromada przyleci i zniknie za drzwiami jego domostwa.
Policya biskupia zagląda pilnie we wszystkie szpary, ale Hajek potrafi się wykręcić, smarując iapy argusom.
On to wraz z Morawą, dworzaninem Jagiełły, Marcinem złotnikiem, Hniczem muzykiem, Andrzejem aptekarzem i całą czeską kolonią, oddawna osiadłą w Krakowie, założyli szkołę, w której wykładają język czeski.
Od niego to dowiedziała się Marcinowa, że Korybut przeszedł na husycką wiarę. Klasnęła w ręce uradowana, ale przezorny mistrz wytłómaczył jej, że to właśnie będzie jego zgubą.
— To będzie jego siłą — wrzasnęła Elżbieta — bo teraz udarują go koroną.
— Nie prawda, nie prawda, kobieto krótkowidząca. Teraz powstaną przeciwko niemu obaj stryjowie z biskupem. Daj Boże, daj Boże, aby cało wyszedł z tego zamętu.
— Żyżka mu przyjacielem. A czy ty wiesz, kto Żyżka?
— Żyżka jest potężny w Czechach, ale nie tu!..
Żyżka jest potężny wszędzie. Jego ramię, to ramię wielkoluda, sięga od wschodu do zachodu.
Nie było sposobu przekonać upartej husytki. Aż pewnego dnia wpadła cała wzburzona do pracowni męża, krzycząc:
— Zdradzili go, zdradzili klechy! Wysyłają do niego poselstwo, aby wracał natychmiast.Przeklęci Niemcy z ich cesarzem faryzeuszem uknuli z biskupem jego zgubę, ale się omylą! Korybut będzie królem i w proch deptać będzie po łbach pogańskich.
Goście wawelscy powoli opuszczali Kraków. Ucichła wrzawa i tany, poczynał się post wielki.
Przybył do Jagiełły poseł papieski, kardynał Ursinus, przywożąc w darze od ojca świętego gwóźdź z krzyża Chrystusowego. Z wielką dewocyą przyjęto ów dar. Poczęły się procesye ze wszystkich kościołów przy asyście całego duchowieństwa.
Umieszczono ten dar drogocenny w katedrze.
Po sutych libacyach i zabawach średnie wieki kajały się i pokutą srogą dręczyły ciało, dodawszy heretycką inwazyę, która coraz więcej podnosiła głowę, zapanowała w mieście niebywała skrucha. Zbigniew nakazał pokutne nabożeństwa. Ze wszystkich ambon grzmiały kazania, nawołujące wiernych i ciskające gromy na heretyków.
Król nosił się dawno z ofiarą dzwonu do katedry. Postanowiono tedy ofiarę tę wykonać.
Na dziedzińcu zamkowym zajęto się przygotowaniem do odlewu. Urządzono siedzenia dla dworu, panów, pań i miejsce dla wszelkiego pospólstwa. Piec wraz z kotłem, w którym wrzał metal, okrążyły do okoła panie i mieszczki, a każda z nich wrzucała do niego jakąś drogocenną ozdobę ze złota lub srebra.
Było to przyjętym z dawna zwyczajem.Ten dzwon miał dzwięczyć darem i niejako modlić się za ofiarodawczynię.
Jadwiga siedząca przy macosze ani się nie spostrzegła, jak ta zerwała z jej palca zaręczynowy pierścień Korybuta i wrzuciła do kotła.
Dziewica wydała okrzyk oburzenia, potem wybuchnęła płaczem wielkim.
— Wydarli mi go! wydarli, wołała, — łkając. Już nie ujrzę mego ukochanego. Ona, macocha, macocha mi go wydarła.
I upadła zemdlona.
Rozruch się zrobił w ciżbie. Król srogo zgromił królowę, która przyjęła to uśmiechem lekceważenia.
Wieść poleciała po mieście.
— Macocha! — wołano, macocha. — Koronę jej rzucić by trzeba! Toć ona należy się z prawa Jadwidze, Piastowej córze. Ładnego dyabła przywiózł sobie stary Jagiełło.
I odtąd cała sympatya tłumów zwróciła się ku dziewicy.
Urosło zaraz, że Rusinka przeciwna jest temu związkowi, że chce swatać Jadwigę jakiemuś Niemcowi, słudze znienawidzonego Luxemburczyka.
Tymczasem młoda księżniczka, zamknięta w czterech ścianach swojej komnaty, gorzkie spędzała chwile. Nie miała do kogo żalów swoich zwrócić, bo stara ochmistrzyni okazała się dziwnie dlań obojętną, a pani Marcinowej od niejakiegoś czasu wzbroniono do niej przystępu. Jedna tylko Agata dodana jej do służby umiała ją rozerwać i pocieszyć.
Korybut leczył się z ciężkiej rany zadanej w głowę.
Przymus siedzenia w domu ostudził trochę wrzącą krew młodzieńca. Począł się zastanawiać nad swojem położeniem. Czemże on jest właściwie? Namiestnikiem Witoldowym, a ten namiestnik niema ani władzy, ani siły. Dane mu instrukcye przez Witolda są ostrożne i wymijające, jak wszystko, co ten tajemniczy kniaź wysmaży w swojej głowie. Wreszcie te instrukcye przekroczył. Przystąpieniem do husyckiego obrządku zjednał sobie Czechów, to prawda, ale zerwał z Witoldem i królem tak dalece, że całe wojsko Witoldowe jest mu niechętne i tylko garstka Polaków wiernie przy nim stoi.
Dosyć!
On chce być panem, panem samowładnym, jakim jest Żyżka. Ten Żyżka straszny, ślepy, a przecież widzący wszystko, który jednem skinieniem palca prowadzi swoich żelaznych wojowników. On nie zniesie nad sobą młodego,, niedoświadczonego wodza, on nie zechce podzielić się władzą z nikim.
— Przekleństwo! Przekleństwo!
Zerwał się, jak lew osaczony w klatce i mimo czujnej opieki dwóch husyckich mnichów i lekarza, rozwarł szeroko okno. Napływ świeżego, jesiennego powietrza, orzeźwił go. Popatrzył na snujące się gnuśnie tłumy, które jakby wyczekiwały hasła, aby ruszyć w bój.
Patrzał tak długo w ten gwar. Nareszcie coś się w nim zakłębiło, przyleciał jeździec jeden, drugi. Potem okrzyk: „Żiżka! Żiżka“!
— Co? jak?
— Zabity! Zginął pod Przybysławiem.
— Żyżka nie żyje!
Uderzono w dzwony.
Oto rajcy spieszą na ratusz. Na ich czele idzie Pytel, sukiennik, twórca Taboru.
Wieść lata z ust do ust.
Pod Przybysławiem padł obrońca Husytów.
Padł nie od ran, ale z zarazy, która wówczas straszliwie grasowała w obozie.
— Co będzie?
Na spienionym koniu przypada Jędrzej z Pardubic, niesie rajcom orędzie z obozu. Koń padł pod nim. Pospólstwo go otacza. Chciałoby z gardła wyrwać mu wieści, jakie niesie,boć każdy z nich, ilu ich jest, dla siebie coś uszczknąć pragnie.
Otrząsnął się pan Jędrzej, odgarniając potężnym ramieniem tę ćmę, i idzie na ratusz.
Godzina oczekiwania.
Wrzaski tłumu...
— Wieści! Wieści!
Z ratusza padają słowa:
— Prokopi! Obaj Prokopi wodzami!
Tabor podzielił się odrazu na dwa stronnictwa.
Najskrajniejsza część husytów przybrała nazwę Orfanitów, albo osieroconych i nad niemi objął władzę Prokop Mały. Druga połowa poszła pod rozkazy Prokopa Wielkiego.
I Praga przeżuwa owo orędzie Taborytów.
Trwają narady tygodnie całe.
Niezgoda szarpie wszystkich.
Panowie układają się z cesarzem. Utrakwiści stają przy Korybucie.
Mnich husycki Gedeon grzmi z ambony przeciw Moabitom i Filistynom i woła, aby się łączyć z Prokopami.
— Precz z namiestnikiem polskim! nie chcemy króla!
Wtedy wpada przychylny Korybutowi Rohiczana i zagrzewa go do czynu.
Wydano rozkaz Wilhelmowi Kostce, aby buntowników ścinać kazał na ratuszowym placu.
Pięciu ich padło, gdy Kostka opuścił plac egzekucyi i ozwał się do Korybuta: „Pełń sam urząd kata, kiedy w tem tak lubujesz“.
Zaprzestano mordów.
Niemcy korzystają z niezgody i z Karłowego Tynu podchodzą pod Pragę, ale zbici przez Korybuta cofają się z niedobitkami do twierdzy.
I znów jak jeden mąż stanęły do boju wszystkie poróżnione stronnictwa.
Skazańcy z pod miecza katowskiego prażyli Filistynów tak dobrze, jak Kalikstyni i Prażanie. I znów Niemcy przekonali się, że nie są w stanie rozerwać tej jednoty. Korybut raz jeszcze się dowiedział, że fanatyzmu husytów nie ujmiesz w żadne karby. I dopóki on wstrząsać będzie tłumami, dopóty tłumy te będą niezwyciężone.
Z niezagojoną jeszcze raną, zadaną mu pod tym samym Karłowym Tynem wjeżdżał do Pragi smutny i przygnębiony, coraz bardziej wątpiący w swoje posłannictwo, co raz bardziej przekonany, że nie srogością kary, ale duchem ich przejęty zapanować może nad niemi. Wcielić się niejako w ich fanatyzm, wierzenia, wyrwać z siebie aż do ostatniej żyłki starego człowieka i stać się czechem, husytą. Nie przeczuwał bynajmniej, że właśnie w takiej chwili okrzyknięty przez wszystkie stronnictwa królem Czech.
Zdumiał. Patrzał niedowierzająco na te tłumy, które go niosły w tryumfie na stolicę Wacławów.
Była to najpiękniejsza dlań chwila.
Marzenie tak długo pieszczone w duszy spełniło się i w takiej właśnie chwili.
Pobiegł myślą do swej ukochanej, a potem do starca Żelaznej Głowy. Oh, jakże chciałby ich mieć przy sobie.
Zapragnął się modlić.
Uklęknął, ale modlitwa, której go matka nauczyła, nie szła mu z duszy. Plątały się myśli i słowa z husyckiego katechizmu, które mu mnichy czasu choroby w głowę kładli.
Zerwał się z klęczek, siadł i ukrywszy głowę w dłoniach, zamyślił się głęboko.
Po chwili powstał i począł mierzyć komnatę szerokim krokiem.
— Ha, rozpoczynam nowe życie. Mam-że tamto rzucić od siebie jak przenoszony łachman? Tak trzeba. Jestem królem. Tamten Zygmunt Korybut, biedny, wydziedziczony syn Dymitra, umarł. Tu staje nowy. Wszystkich wspomnień złotej młodości, wiary, tego wszystkiego, co serce tak błogo w swoich zakątkach chowa, wyrzec się trzeba... i modlić się po husycku trzeba!..Modlić się po husycku ha! ha! ha! — Zaśmiał się gorzko. — I kogóż to ja oszukać pragnę? Więc tam jutro w kościele modlić się będą po husycku dla ludzi... ale tu wobec Boga inna modlitwa z duszy wypłynie... ale czyż wypłynie? Ha! ha! ha! Oszukiwać będą siebie i drugich. Dobrze powiedział zuchwały Dorohostajski. Jestem farbowanym lisem. I nie mogłem mu tej obelgi do gardła wtłoczyć. Nie mogłem, bom w życiu mojem całem szedł zawsze prawdą. Bo mnie tego matka uczyła. Więc tak? Czyż każda zdobycz ludzka zawsze tylko z fałszem się rodzi?...
I tak młody Korybut w rozterce z sobą przebył tę noc królewskę.
Słońce zajrzało przez okrągłe szyby Wyszehradzkiego zamku, a on jeszcze walczył. Nareszcie już uspokojony zawołał: Ha, niech czyny za mnie mówią. Dobry czyn to przecie także modlitwa. Więc modlić się będę, czyniąc dobrze.
Sklecony na prędce dwór Korybutów wszedł do komnaty po rozkazy, a między niemi znalazł się Siestrzeniec, ale jakiś znękany, przybity.Wcale nie było radości na jego twarzy z kniaziowego tryumfu. Już na progu spostrzegł go nowy król.
— Co ci się stało, przyjacielu?
— Wasza Królewska Mość, złe nowiny.
— Mów.
— Przybyło poselstwo od Jagiełły i Witolda, żądające natychmiastowego Waszego powrotu
— Powrotu? teraz? Zwarjowali!
— Dorohostajski ma rozkaz wyruszenia z Wami. A ot idą.
Do komnaty wtoczył się w ciężkiej zbroi Dorohostajski, a za nim posłowie królewscy z Zyndramem na czele.
Zyndram wręczył Korybutowi listy Jagiełły i Witolda.
Książę wziął papiery, popatrzył w nie i zaśmiał się szydersko.
— Ha! ha! ha! Ot biskup Zbigniew dobrze mierzył w samo serce. — Potem zwrócił się do posła.
— Czy wiecie, żem ja tu królem?
— Od wczoraj dopiero — odrzekł Zyndram.
— Nasze prawa są starsze. Wasza Miłość zostajesz zawsze pod rozkazami króla Jagiełły i Wielkiego księcia Witolda.
— Nie słucham rozkazów niczyich... od Boga tylko rozkazy przyjmuję.
— Bóg husytów nie jest naszym Bogiem.Wasza Wysokość złamałeś Mu wiarę.
— Zamilcz!
— Nie zamilczę! Hufce Witolda opuszczają Was. Taboryci nie chcą Was uznać królem. Na kimże Wasza Wysokość swój tron zbudujesz?
— Wierna mi Praga. Wierni mi Utrakwiści.Wierna mi szlachta czeska.
— Szlachta przeszła do cesarza Zygmunta, który jest naszym sojusznikiem. Ojciec święty rzucił na Was klątwę, jak na odszczepieńca, heretyka i zdrajcę.
— Hej, do mnie rycerze! Tu znieważają Waszego króla — krzyczał Korybut przez otwarte okna komnaty, ale za oknami nie odezwał się głos żaden. Zamek otoczyli murem rycerze Witoldowi. Po za niemi mała garstka Prażan stała oniemiała i bezradna. Gdzie niegdzie podnosiły się okrzyki, ale nieśmiałe i trwożne.
Przedarła się przez szeregi jakaś niewiasta zakwefiona i wpadła do komnaty księcia.
— Pani Marcinowa? wy tu?
— Jam to, najmiłościwszy królu. Dowiedziałam się o zdradzie, jaką Wam zgotowano i spieszę, aby Was umocnić na duchu. Nie opuszczajcie Waszego tronu! Cała Praga stoi za Wami!
— Daremnie. Nie ujdę przeznaczeniu. Oni nie chcą, abym królował Czechom. Stryj Witold dla siebie korony pragnie.
— Stryj Witold, król Jagiełło, to starcy, któremi obraca przebiegły biskup. Wam się należy korona, Wyście ją krwią zdobyli!.. O mój królu! mój Panie, nie opuszczajcie tak marnie Waszej sprawy!
Padła mu do kolan, ściskając jego nogi i oblewając łzami.
Podjął ją z dobrocią.
— Jakież wieści mi więcej niesiecie? Księżniczka Jadwiga czy w zdrowiu?
— Zdrowa i miłuje Was gorąco. Tęskni za Wami, ale czekać będzie, dopóki jej na tron nie wezwiecie.
— To się teraz nie stanie.
— Stanie się.
— Czyż nie widzisz, opuścili mnie wszyscy? Strach powiał na nich przed powagą moich stryjów. Wnet zwalą się Sierotki z Prokopami. Jakże im stawię czoło? — Mała garstka moich przyjaciół nie podoła husyckim cepom.
— Podoła!
Wybiegła szybko.
— Kto ona? — pytali zdziwieni.
— Żona astrologa królewskiego Marcina z Żorawic, urodzona Czeszka, córka Zbyszka, rajcy pragskiego.
— Daj go katu, ryzykowna niewiasto.
— Jak wszystkie Czeszki.
— Czas nam w drogę, Mości Książe — przemówił Dorohostajski.
— Więc jestem Waszym więźniem?
— Jesteś panie zawsze księciem Zygmuntem Korybutem, panem na Brańsku i Nowogrodzie, — a my Twoi wierni słudzy.
— Ha! ha! ha! Ot komedya mięsopustna.Ha cierpliwości! cierpliwości jeszcze — jak mawiał stary Żelazna Głowa.
Na dziedzińcu zamkowym powstał tumult i okrzyki:
— Karol Zygmunt! Karol Zygmunt! Niech nam żyje! Nie damy wywieść naszego króla! Precz słudzy biskupi! W sak z nimi!
Wielki zastęp białych głów wtargnął do Korybutowej komnaty i nim się opamiętać zdołali rycerze, zdumieni i otumanieni, uprowadziły Korybuta.
Gotowano się do wojny z krzyżactwem.
Cesarz Zygmunt Luxemburczyk, choć tańcował na weselu i pił potężnie, wynurzając kordyalnie swe sympatye dla Jagiełły i Witolda, znosił się z Krzyżakami.
Nie tajnem mu było, że odwołano Korybuta z Czech, o co mu tak bardzo chodziło, wiedział, że Jagiełło wycofał się ze sprawy husyckiej, burzył jednak krzyżaków, obiecując im posiłki, a jednocześnie paktował z Witoldem i wyrabiał mu koronę króla Litwy, byle go oderwać od Polski.
Jest to ciekawy typ matacza i szalbierza, a nieubłaganego wroga Polski. Wszak on to pierwszy w spółce z krzyżactwem chciał ją rozdrapać i gdyby nie Husyci, Bóg wie, jak ciężkie zadałby jej ciosy.
Nienawidzony przez cały świat ówczesny, frymarczący wszystkiem, co było drogiem ludzkości zdeprawował ją i na długie wieki stał się wzorem wszystkich politycznych oszustów.
Nie znamy artysty, który uwiecznił go na płótnie, ale, patrząc na tę twarz tak żywą z mefistofelesowskim uśmiechem w galeryi wiedeńskiej, musiał to być mistrz, który mu czytał w głębi duszy.
Odpłacili mu się też srogo Husyci za jego przeniewierstwo.
Nigdy jeszcze historya nie zapisała świetniejszego tryumfu, nigdy jeszcze akt zemsty tak się wspaniale nie uwydatnił, jak w walce Husytów z Zygmuntem.
Od owego soboru w Konstancyi, gdzie wydał mędrca w ręce katów, poprzysiągłszy mu bezpieczeństwo; po przez cały prawie wiek, to na kartach historyi w pożarze i strugach krwi wypisany dokument boskiej sprawiedliwości nad szatanem.
W dziejach słowiańskiego ducha niezatarte nigdy wyrazy błyszczeć będą do końca świata: Grunwald i Husyci, a zdeptanym jadowitym smokiem cesarz Zygmunt.
Sprawy domowe gorąco zaprzątały Jagiełłę.
Urodził mu się syn Władysław. Ten objaw Opatrzności powitał starzec z wielką radością, ale jednocześnie smutek go trapił.
Rozchorowała się obłożnie księżniczka Jadwiga. Dwóch lekarzy: Janusz i Drużnik z Wielkopolski czuwali bezustannie przy jej łożu, ale ulgi żadnej nie przynieśli. Dziewica nikła z dniem każdym. Marcin z Żórawic popadł w niełaskę i nie chciano go przypuścić do chorej, dopiero po długich staraniach marszałka Zbigniewa pozwolono mu się doń zbliżyć.
Klasnęła w rączki z radości, gdy go ujrzała przy sobie.
— Ach ratuj mnie, mistrzu, bo czuję, że umieram.
— Przy pomocy Bożej nie dopuścimy do tego. I gdzież to zło, które Was gnębi miłościwa księżniczko?
— Tu we wnętrzu czuję ogień, który mnie trawi. Ich leki przynoszą mi tylko chwilową ulgę, po której ból zażarciej jeszcze mnie chwyta.
— I odkąd to Wasza Miłość podległa tej chorobie?
— Ach, odkąd mnie opuścili wszyscy, których kochałam. Czyż już świat cały nienawiścią tylko zieje? Widzę twarze obojętne i nieżyczliwe. Znikąd pocieszenia, znikąd wieści radosnej.
Wszyscy dobrzy usunęli się od sieroty.
— Zawierucha to tej przeklętej wojny sprawiła. Moja Elżbieta zniknęła. Jam prawie że nie pod klątwą biskupią. Łaska tylko króla trzyma mnie jeszcze. Wszakże mi wzbroniono do Was przystępu. Czyż mógłbym wyżyć tak długo, wiedząc o Waszej niemocy? Nie miałem godziny spokojnej, nie widząc Waszego oblicza.
Alem tu jest wreszcie i życie moje dla Was gotów poświęcić, abym mógł Wam je wrócić, miłościwa księżniczko.
— Oh tak! w was, w was tylko nadzieja moja. Już sam wasz widok ulgę mi sprawia.Nie chcę widzieć więcej tych dwóch naszych doktorów, którzy nie wiedzą nic... nic...
— Wiedzą oni może i dużo, ale nie miłują Was tak, jak my, miłościwa księżniczko.
Po krótkich badaniach mistrz Marcin skonstatował truciznę.
Wezwał Grzegorza z Szadka, najlepszego medyka owych czasów, który potwierdził zdanie Marcina.
Księżniczka Jadwiga otruta — gruchnęło na dworze.
— Mistrzu Marcinie, na ciężkie słowo się ważysz — rzekł król.
— Ważę się, Miłościwy Panie. Ważymy się obaj z Grzegorzem z Szadka i głowy swoje składamy u stóp Waszych. Księżniczka truta powoli trucizną, zwaną w pospolitej mowie blekotem, albo mordownikiem. Aethusa go nazywamy. Podawano go częściowo w małych ilościach w pokarmach, jakie pożywała.
— A cóż wy mówicie — zwrócił się król do Grzegorza?
— Potwierdzam zdanie Marcina — Miłościwy Panie. Jest trucizna.
— I kogoż podejrzywacie?
— Racz Wasza Królewska Mość rozkazać, aby przeprowadzono badanie.
Badanie w owych wiekach, to tortura. Torturowano więc służbę męską i żeńską i nic z nich nie wydobyto, tymczasem ta, o którą głównie chodziło, Agata, rusinka, zniknęła jak kamień w wodę i zaraz urosło podejrzenie, że sprawczynią nikt inny, tylko królowa.
— Królowa kazała otruć księżniczkę Jadwigę!
Tak mówił ogólny głos ludzki, któremu trzeba się było poddać i wymierzyć sprawiedliwość.
Królowa musiała przysiądz, że jest niewinną.
Pod troskliwą i baczną opieką mistrza Marcina, skrzepiona jego lekami i serdecznem ciepłem, Jadwiga zaczęła powoli wracać do życia.
W tydzień potem zjawił się na dworze Korybut.
Jakże innym stanął przed królem.
Już teraz nie kornym a uległym młodzieńcem, ale mężem, co siłę niesie w sobie. Zdało się, że płaszcz królewski do ramion mu przywarł.
— Złamałeś wiarę — rzekł mu na powitanie chmurno Jagiełło. — Jam cię posłał, abyś Husytów przywiódł do zgody z kościołem, a tyś się oblekł w skórę heretyka.
— Jam nie mnichem, ale rycerzem. Aby nawracać Husytów, macie całe legiony prałatów i biskupów, ich trzeba było wysłać, gdy takie było życzenie Wasze. Poszedłem, aby bić Niemców, odwiecznych wrogów braci Słowian i biłem ich — i bić będę, dopóki duch się w piersi kołacze.
— Zamilcz zuchwały, jesteś buntownikiem.
— Jestem królem Czechów.
— Królem słomianym.
— Nie. Królem z Bożej i ludów łaski, tak, jak Jagiełło na swoim tronie.
— Precz!
— Darujcie stryju! — przypadł mu do kolan. — Toć jam krew Wasza! Czyż chcielibyście mnie widzieć pohańbionym i zdeptanym? mnie nieodrodną gałąź wielkiego Olgierda? Prawda, złamałem wiarę, i za to w sumieniu mojem pokutuję srodze, ale to był krok nierozważny, którym okupił rycerskiemi czyny. Bierzcie tę koronę, którą mi dał naród z wdzięczności, nie wyżebraną pochlebstwami i szalbierstwem, ale zdobytą krwią moją i miłością dla tego ludu.
który jest jednym z najszlachetniejszych, z najwaleczniejszych na ziemi. Bierzcie ją, stryju.Pod Waszemi rozkazami służyć będę wiernie, jak pies, i nie pokuszę się o nią, dopóki Bóg Was przy życiu trzymać będzie. Darujcie mi i nie przestańcie miłować tak, jak ja Was miłuję całą duszą.
— Niebaczny! — rzekł wzruszony Jagiełło — a toć zawichrzyłeś królestwami! Przez ciebie Krzyżaka mamy na karku, a nie długo cała siła Niemców i Rzymu zwali się na nas.
— Nie damy się, miłościwy stryju. Ty nie wiesz, jaka potęga w nich się mieści. Zalejemy Niemców i tych wszystkich, co z nimi trzymać będą.
— Zamilcz! Z Czechami zerwano! Nie wspominaj imienia heretyków.
— Heretyków! Wiecznież to słowo słyszeć będę, to słowo ukute w papieżników mowie. — Oni przestaną być heretykami, kiedy już tak koniecznie być musi, ale pozostaną wiecznie wrogami szalbierzy i krzywoprzysiężców. Nie o komunię pod dwiema postaciami walczą Czechy... Nie... Dziś walczą o swoje prawa, o swój język, który im wydarto, o swoje swobody, o życie swoich rodzin, które hańbią wrogowie...
— Dosyć! Pod utratą mojej łaski zabraniam ci takiej mowy. Możesz odejść.
— Czy pozwolisz mi stryju powitać moją narzeczoną?
— Nigdy! Zerwane związki. Kościół nie pobłogosławi takiego małżeństwa.
— Ha! Dosyć upokorzenia, dosyć słówt Czyny, mówcie!
— Czekaj! Coś powiedział?
— To są słowa! Posłyszycie o mnie!
Wybiegł szybko, jak rażony piorunem.
Jagiełło popatrzał długo na drzwi, któremi trzasnął Korybut.
— Krew Olgierdów! Toć jest w nim ona.Pradziadów siła i animusz. Nie ugniesz go.
Przywołać kazał Zbigniewa.
— Tuszę, żeście słyszeli, co tu wyrzucił ten śmiałek?
— Tak. I znów dobroć Wasza zepsuła wszystko. Należało go uwięzić, inaczej wichrzyć będzie.
— To jest syn mego brata.
— Za dużo serca. Racz pamiętać królu na słowa ewangelii: „Jedna parszywa owca zaraża wszystkie“.
— To nie jest parszywa owca — powstał z oburzeniem Jagiełło — to bohater!.. Zapominacie się, księże.
— Jestem stróżem praw tego królestwa.
— Znajdę więcej takich stróży.
— Nie wątpię. Roi się dziś na dworze od pochlebców i zauszników, możecie z pośród nich wybierać dogodne dla siebie narzędzie, ale dopóki ja dzierżę pastorał, tępić będę heretyków gdziekolwiek ich nadybię, choćby obok Waszego tronu... Racz pamiętać, panie, że to sprawa groźna dla Was w swych skutkach. Nigdy jeszcze na polskim tronie nie zasiadł król, któryby śmiał walczyć z potęgą duchowną kościoła.Pamiętajcie, że klątwa dotknąć może i Waszego następcę.
Wzdrygnął się król na te słowa, które jak gdyby ostrze strzały dotknęły jego serce. Następca! Popatrzył na groźnego biskupa, potem schylił głowę.
— Więc cóż mam czynić?
— Wydać rozkaz uwięzienia niezwłocznie.
— Niech się stanie.
Mistrz Marcin otrzymał listy z Pragi.
Zajadła Czeszka pisała mu, że dopóty do niego nie powróci, dopóki nie ujrzy na tronie Korybuta.
Obracał na wszystkie strony papier, który palił mu ręce.
— Szalona niewiasta. I co ja biedny człowiek mam robić z sobą. Mamże rzucić to wszystko tu? — popatrzył z bólem na swoje księgi i sprzęty. — Mam rzucić i polecieć za tą nieszczęśnicą? boć czuję, że bez niej już żyćbym nie mógł. Niech dyabli porwą wszystkich Husytów!
Przestraszył się słów własnych i obejrzał na wszystkie strony.
— Korybuta ona chce widzieć na tronie. Korybuta, którego ścigają jak dzikie zwierzę, aby go zamknąć w lochu. Mam lecieć do niej w chwili, kiedym znów odzyskał łaskę krfólewską, kiedy mi tu dobrze, jak nigdy jeszcze nie było. Ha, to dyabelska sprawa. Toć ta ananke przeklęta, która mi widać pisana.
I wciąż biedny Marcin odczytywał list Elżbiety po raz może dwudziesty, kiedy na progu ukazała się postać owinięta płaszczem i zasłonięta kapturem.
— Kto tu?
— Cicho! to ja!
— Wasza Wysokość?!
— Mistrzu Marcinie, użyj jeszcze twojej cudownej sztuki i spraw to, abym ją mógł widzieć choć na chwilę.
— Księżniczkę? Jest że to w mojej mocy? Takiej siły ja nie posiadam.
— Ty musisz to sprawić. Widzisz, co ze mną uczynili, wydarli mi wszystko, ją truli, aby odemnie oderwać i mamże odejść, nie ujrzawszy jej więcej? Pomyśl, że to może jej wrócić zdrowie, a mnie szczęście zapewnić. Ona, to gwiazda mojego życia, bez niej niema dla mnie korony, niema szczęścia na tym świecie. Bez niej stanę się złym, okrutnym, pomyśl!
— Ach, czegożbym ja dla Was i dla Niej nie uczynił, Mości Książe... ale jak? Wszakże Ona jeszcze nie opuszcza komnaty. Strzeżona bacznie przez nową ochmistrzynię, panią sędzinę z Kurozwęk.
— Choćby stu czartów trzymało ją na uwięziach — syknął z wściekłością książę — ja widzieć ją muszę, bo inaczej podpalę was, zniszczę, z ziemią zrównam. Po za murami stoją moje zastępy, gotowe się rzucić na każde moje skinienie. Radź! myśl, wszakże masz do niej przystęp?
— Cóż z tego.
— Powiedz jej, żem tu przybył dla niej! tylko dla niej, bo żadna siła nie byłaby mocną wywieść mnie z Pragi, że chcę słów parę rzec nadziei na przyszłość. Ona mnie zrozumie i przyjdzie. Idź, spiesz! Każda chwila droga. Mogą mnie odkryć. Tu w tej pracowni czekać będę.
Mistrz Marcin, wypchnięty z domu, znalazł się na dziedzińcu zamkowym bezradny. Załamał ręce z rozpaczy, patrząc w niebo, jakby tam szukał natchnienia. Na raz coś sobie przypomniał, uderzył się ręką w czoło i pobiegł szybko do zamku.
Jadwiga wiedziała o przybyciu Korybuta.Wiedziała, że król przyjął go gniewnie i srogo, ale nie przeczuwała, co go czeka. Już chciała biedź do mistrza Marcina, jedynego jej dziś powiernika. Zamknięta w swej komnacie, chodziła po niej niespokojna, gdy ukazał się Marcin.
— Czekałam na was. Mówcie mi o nim...Co się stało? Jam spragniona wieści. Jabym go widzieć rada. Dlaczego mnie zostawiacie tak samą? Czyż i wy już opuszczacie mnie birdną?
Mówiła gorączkowo. Mistrz Marcin podziwiał tych dwoje tak jednakowo myślących i czujących w tej chwili.
Ona go wzięła za ręce i, trzęsąc niemi, domagała się odpowiedzi.
— Sto języków musiałbym mieć, nie jeden, aby Wam odpowiedzieć. Oto w tej chwili jest u mnie książę Korybut, który pragnie Was widzieć. Wypchnął mnie z domu, abym biegł do Was i oto jestem. Przyszło mi na myśl, żeście rada widzieć moje astrolabium.
— Już, już wiem! Pójdę z wami i zobaczę go...
— Sama?
— Z ochmistrzynią.
I tak mistrz Marcin pokazywał pani sędzinie gwiazdy, podczas gdy młodzi prowadzili rozmowę.
—...Drogi nasze nigdy się nie zejdą — mówiła Jadwiga. — Ja umrę, bo się nie dam okuć w żadne związki...
— Nie. My będziemy żyć i królować Czechom. Przyjdę tu z wojskiem mojem i wezmę was. Tymczasem ufajcie mistrzowi Marcinowi, on o was będzie miał staranie i jak raz was wybawił od śmierci, tak i nadal ustrzeże od złego. Gdy wrócę do Pragi, wyprawię do was je^o żonę. To dzielna kobieta... Kocha cię całem sercem...
— Pamiętajcie, że życie moje jakby na włosku tylko wisi. Wiadomości od ciebie, to balsam na me cierpienia. Okrutna macocha nie szczędzi mi dokuczliwych razów. Mści się za upokorzenie, jakiego doznała nie z mojej winy.
A ta zbrodniarka, która zniknęła, Agata? Jakże ona potrafiła mnie otumanić! Powiadają, że to przez zazdrość o was. Czy to prawda?
Korybut się zmieszał.
— Mogęż ja wiedzieć, co w duszy tej potwornej dziewki się kryło?
— Ja was tak bardzo miłuję... Niema dla mnie życia na tym świecie, gdy was nie stanie...
— O, droga Jadwigo! Toć ty jesteś moją gwiazdą przewodnią! Gdy patrzę na to niebo usiane gwiazdami, jak w tej chwili, ciebie tam szukam.
— A może-m ja tą oto, która leci gdzieś w przepaść?
Pokazała mu smugę na niebie.
— O nie! tyś tą, która błyszczy pięknie na zachodzie, darząc ludzi nadzieją...
Mistrz Marcin rzucił im w tej chwili znak ostrzegawczy. Korybut ucałował podaną rękę i znikł w ciemościach nocy.
Biedna Jagiellonka patrzała długo za uchodzącym cieniem swego ukochanego. Złowrogie przeczucie owładnęło jej duszę i jęk bolesny wyrwał się z piersi.
— Nigdy! nigdy go już nie zobaczę. O, czemuż nie mogę biedź za nim? Czemu nie mogę dzielić jego losów? Czemu?...
Rozpłynęła się we łzach. Stara ochmistrzyni była przestraszona. Mistrz Marcin począł uspakajać i napominać po cichu, wreszcie wziął ją w ramiona jak dziecię i poniósł do zamku.
— Do więzienia mnie niesiesz, — wołała. — Czemuś nie zostawił tam pod gwiazdami, gdziebym patrzeć mogła za nim i czekać?...
— Przez Boga żywego Was zaklinam.W imię tego, który dla Was tylko żyje i o Was myśli w każdej dnia godzinie, raczcie się opamiętać i uspokoić.
— Już będę spokojna, nie obawiajcie się.
— Będę tu czuwać nad Wami.
— O tak.
Księżniczka przebyła noc w gorączce. Marcin rwał włosy z głowy. Wschodzące słońce przyniosło pokrzepienie.
Na dworze nie zajmowano się nią. Stara ochmistrzyni przywykła do częstych objawów smutku i płaczu. Wreszcie mistrz Marcin uspokoił ją zupełnie, ale nie potrafił uspokoić własnego sumienia.
Wieść o powrocie Korybuta, jako króla Czech, lotem piorunu obiegła Polskę. Zagotowało się tak dobrze w dworach szlacheckich, jak i w pańskich zamkach. Cała plejada husyckich panów jak Spytek, Dziersław, Puchała, Abram ze Zbąszyna, Jakób Przekora, Władko z Domobarza, Siestrzeniec werbowała zaciężnych, garnęła stronników. Korybut objeżdżał zamki i dwory, przyjmowany jak król. Płonęły dobra duchowne. Napadano klasztory i zamki stronników biskupich. Istny sądny dzień nastał.
Dekret banicyi na Korybuta i konfiskata jego księstw na Litwie, rozżarzyła większy jeszcze ogień.
— Oto stryjaszkowie zajrzą korony młodemu księciu! — krzyczano głośno prawie na ucho królowi. — Nie chcemy nic słyszeć o Krzyżakach! Kto wywołał tę wojnę, niech ją prowadzi! Gdy pobijem Zygmunta w Czechach, pójdziemy z Husytami na Krzyżaków!
Tymczasem rabunki, pożoga duchownego dobytku szerzyły się straszliwie.
Korybut, nim pociągnął z siłą dziesięciotysięczną do Pragi na swoje królestwo, zapukał do celi ojca Mikołaja, Żelaznej Głowy w Tyńcu.
Starzec pochylił się bardzo, choć nie tak dawno żegnał Korybuta. Troski snać przybiły go do ziemi.
Na powitanie gorące księcia, chłodno podał dłoń, i posadził na twardym zydlu.
— Nim wrócę tam, gdzie mnie obowiązek powołuje, chciałbym was jeszcze widzieć i podziękować za wasze dobre słowa i rady, któreście mi tak życzliwie dawali.
Starzec patrzał nań długo, jak gdyby chciał uprzytomnić sobie w pamięci jego rysy, potem rzekł smutnie:
— Jeżeliś Wasza Książęca, czy Królewska Mość, bo nie wiem jakim tytułem mam mianować, przyszedł mi podziękować za moje dobre słowa i rady, to one nie warte Waszego trudu.Bierzcie je jak dotąd za próżne gawędy zrzędliwego starca, o których pamiętać nie warto.
— Jam jednak o nich pamiętał i w ciężkich trudach życia wspominałem ze czcią i żałowałem, żem was nie miał przy sobie.
Starzec spojrzał mu w oczy bystro, i jak gdyby wyczytał w nich szczerość rzekł łagodnie i z żalem.
— Tak, gdybym był przy Was, nie dałbym Wam popełnić ciężkiego grzechu, który na całem życiu Waszem kamieniem zacięży i będzie Was parł do coraz większych, bo pamiętajcie, że zło wszelakie tylko dobrem złagodzić można.
— I ja tak pragnę. Pragnę za ten grzech dobro działać.
— A idziesz ku złemu.
— Ja?
— W pogoni za tą koroną wleczesz po za sobą zastępy rozbójnicze. Śmierć i pożogę siejesz wraz z niemi i Ty dobro pragniesz działać na ziemi? Na zgliszczach pożogi, na stosach trupów, cóż się urodzić może?...
— Urodzi się nowa siła, która oczyści świat...
— I zrodzi zdrajców, krzywoprzysiężców, łupieżców! Oh, jakże mi Was żal!
— Nie żałujcie, a raczej błogosławcie moim czynom...
— Nie — ja Wam błogosławić nie będę.Jak podeptaliście wiarę swoją, tak dalej będziecie deptać wszystko, co czcić należy.
— Więc was żegnam. Nadchodzą czasy, których wy już pojąć niezdolni.
Wyszedł i zatrzasnął drzwi swego losu. Zastanowił się jeszcze po za temi drzwiami celi, jak gdyby niewidzialna ręka go powstrzymała, postąpił ku drzwiom, uczynił ruch, jak gdyby je otworzyć pragnął, gdy rozległ się odgłos trąbki długi, smutny i popłynął przez wzgórza, jary i lasy i odbił się gdzieś daleko u wrót Wawelskiego grodu. Wtedy się wstrząsnął, pobiegł z góry i złączył z oddziałem zbrojnym.
Starzec popatrzał przez otwarte okno swojej celi i widział, jak hufiec rozszalałej szlachty popędził z nim w górę Wisły, którą zachodzące słońce ubrało w krwawą wstęgę, otarł łzę rękawem habitu i wyszeptał:
— Zginiesz niesławnie, jak tylu, tylu innych, na których oczy moje patrzały. Szkoda! Dużo tam darów Bożych zmarnieje!.
Korybut pognał do Pragi, aby osiąść mocno na tym tronie, co mu go wydarli stryjowie.
Towarzyszyli mu wszyscy, których nęciły przygody, bogate łupy, rozboje, a których liczba temi czasy wzmogła się potężnie. Kilku możnowładców nawet, niezadowolonych z królewskich faworów, zbyt skąpo im niby wydzielanych, ruszyło ze swemi poplecznikami na awantury husyckie. Ogień ogarnął Małą i Wielką Polskę. — Gorzały dobra duchowieństwa, które znów ze swej strony odpłacało odwetem.
Oto Andrzej Zebrzydowski, biskup poznański, opanowawszy zamek Zbąszyn, siedzibę Abrahama Zbąskiego, zagorzałego husyty, pali na stosie pięciu heretyckich księży. W odpowiedzi na to spłonął klucz Uszwicki, należący do Zbigniewa Oleśnickiego.
Zawiązano konfederacyę w Korczynie. Zbigniew zgromadził panów, duchownych i świeckich. Wyklął Spytka z Melsztyna, Dziersława, Puchałę.
Stworzono z Dominikanów świętą inkwizycyę. Rozpoczęły się sądy potajemne i jawne.
Wojna z Krzyżactwem skończyła się pomyślnie, zawarto pokój zapośredniczony przez Zygmunta Luxemburczyka, aby go znowu, gdy przyjdzie okazya, zerwać.
W tej wojnie uczestniczyli i Husyci, ale tyle dokazywali okrucieństw, że zbrzydzili sobą polskie rycerstwo i zadali ostatni cios swej sprawie.
∗
∗ ∗ |
Korybut wjeżdżał do Pragi już nie takiej, jaką zostawił. Mała tylko garstka Utrakwistów stanęła po jego stronie, reszta przeszła do Sierotek, którzy nie chcieli słyszeć o żadnym królu.
Sfanatyzowani stokroć więcej, niż za Żyżki, pałający piekielną zemstą za ślepego wodza, pod rozkazami Prokopów, stali się strasznymi dla Niemców.
Zła gwiazda teraz stale przyświecała Korybutowym czynom. Opuszcza sprawę husycką i wdaje się w konszachty z Zygmuntem. Prokop Mały przejmuje jego listy i każe go uwięzić.
Patrzy z za kraty, jak jego przyjaciele w odwrocie do Polski złorzeczą mu, nazywając zdrajcą, obłudnikiem, krzywoprzysięzcą.
∗
∗ ∗ |
Na Wawelu odbyły się zaręczyny księżniczki Jadwigi z Brandenburczykiem, lecz, gdy jej kładziono na palec zaręczynowy pierścień, padła nieżywa. I jej powiernica i przyjaciółka nie uniknęła śmiertelnego ciosu. Padła z rany, zadanej jej w rozruchach praskich przez jednego z fanatyków.
Marcin z Żórawic płakał długo, ale z większą jeszcze energją i pieczołowitością przywracał zdrowie cierpiącym.
∗
∗ ∗ |
Śmierć Witolda położyła koniec husyckiej sprawie. Umarł w chwili, kiedy mu niesiono z Rzymu tak upragnioną koronę Litwy.
Korybut, za wstawieniem Jagiełły, uwolniony po to tylko, aby z drapieżcami napadał Częstochowski klasztor, gdzie zbrodnicze ręce nie uszanowały cudownego obrazu i strzałami zeszpeciły święte oblicze.
Ścigany ucieka na Litwę, do Świdrygiełły i tam ginie pod Wiłkomierzem nad rzeką Świętą W walce... przeciwko Polakom.
∗
∗ ∗ |
Na pobojowisku leżały długo niepogrzebione zwłoki księcia Korybuta. Gdy wreszcie przybyli z Wiłkomierza mieszczanie, aby pogrześć poległych, znaleziono przy kniaziu trupa kobiety w łachmanach żebraczych...
Biedny król husytów.
Warszawa, 4/XI — 911.