<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska

Ale i to życzenie Maciusia nie miało się spełnić. Zamiast minuty cierpień, gotował mu los srogi całe godziny upokorzeń i bólu, a potem lata bolesnej pokuty.
Wojsko się poddało, z całego państwa Maciusia jedno zostało tylko wolne miejsce: kwadrat, gdzie stała klatka ze lwami.
Probowano zająć budynek siłą, ale nadaremnie. Probowano wysłać parlamentarjusza. Ale wystarczało, że szedł do Maciusia, jak to jest we zwyczaju, pod osłoną białej flagi, żeby właśnie dlatego otrzymać dwie śmiertelne rany: kula zdruzgotała mu czaszkę, a strzała Klu–Klu przeszyła serce.
— Zabił parlamentarjusza.
— Podeptał prawo międzynarodowe.
— Popełnił zbrodnię.
— To rzecz niesłychana.
— Stolica musi być ukarana surowo za zbrodnię swego króla.
Ale stolica przedtem już powiedziała:
— Maciuś nie jest naszym królem.
Kiedy aeroplany nieprzyjacielskie zaatakowały miasto, zebrali się obywatele miasta bogaci i znakomici na naradę.
— Dość mamy rządów niesfornego dzieciaka, dość tyranji tego szalonego chłopca. Jeżeli i tym razem zwycięży, będzie gorzej jeszcze, niż gdy zostanie pobity. Czy można przewidzieć, co mu do głowy strzeli? Jemu i jego Felkowi?
Byli tacy, którzy bronili Maciusia.
— Bądź co bądź, zrobił i wiele dobrego. Błędy jego płynęły z braku doświadczenia. Ale że głowę ma otwartą, więc skorzysta z nauk, które mu życie daje.
I kto wie, możeby stronnicy Maciusia zwyciężyli, ale w tej chwili właśnie jedna bomba tak blisko upadła, że wyleciały naraz wszystkie szyby sali posiedzeń.
— Wywiesić białe chorągwie — krzyknął ktoś przestraszony.
Nikt nie miał odwagi nie zgodzić się na podłą zdradę. A co było potem, wiadomo.
Zawieszono hańbiące sztandary poddania — i spisano akt, że miasto wyrzeka się Maciusia i nie chce odpowiadać za jego szaleństwa.
— Dość tej komedji — krzyknął młody król. Całe państwo Maciusia zdobyliśmy, a ten kurnik nie chce się poddać. Panie generale artylerji, postaw pan armatę — i strzelić dwa razy po obu stronach budy, a jeśli nie wylizie uparty Maciuś, trzema strzałami rozwalić legowisko tego złośliwego wilczka.
— Rozkaz — powiedział generał artylerji.
Ale w tej chwili rozległ się donośny głos smutnego króla:
— Hola, wasza królewska mości: Proszę nie zapominać, że nie jesteś sam. Tu są trzy armje i trzej królowie.
Młody król zagryzł wargi:
— To prawda, że jest nas trzech. Ale niejednakowe są nasze prawa. Ja pierwszy ogłosiłem wojnę, ja brałem główny udział w bitwie.
— I wojska waszej królewskiej mości pierwsze zaczęły z pola bitwy uciekać.
— Ale je wstrzymałem.
— Bo wasza królewska mość wiedział, że w razie niebezpieczeństwa my zdążymy na pomoc.
Młody król nic nie odpowiedział. To prawda. Zwycięstwo wiele go kosztowało: połowa wojska była zabita lub ranna i niezdatna do boju. W tych warunkach trzeba było bardzo być ostrożnym, żeby dwaj sprzymierzeńcy rychło nie zmienili się w wrogów.
— Więc co chcecie robić? — zapytał niechętnie.
— Nie mamy potrzeby się spieszyć. Niema obawy, aby Maciuś siedząc w domku dzikich zwierząt, zrobił nam coś złego. Otoczymy ogród zoologiczny strażą, może głód zmusi Maciusia do poddania. A tymczasem spokojnie się naradzimy, co z nim zrobić, gdy go żywcem weźmiemy do niewoli.
— Ja myślę, że go bez ceremonji rozstrzelać.
— A ja myślę — odparł hardo smutny król — że historja nie przebaczyłaby nam tej wieczystej hańby, gdyby jeden włos spadł z głowy tego biednego dzielnego dziecka.
— Historja jest sprawiedliwa — krzyknął wściekły młody król — i jeśli ktoś jest winien tylu zabitych, tyle przelanej krwi, ten nie jest dzieckiem, a — zbrodniarzem.
Trzeci król i przyjaciel żółtych królów milczał. I dwaj kłócący się królowie dobrze wiedzieli, że będzie tak, jak on zechce. A on był mądry:
— Po co draźnić czarnych królów, których Maciuś jest przyjacielem — myślał sobie. — Zabijać Maciusia niema potrzeby, można go umieścić na bezludnej wyspie, i niech tam sobie siedzi. I wilk będzie syty i owca cała.
I tak właśnie spisali umowę.
Punkt pierwszy. Króla Maciusia trzeba wziąć żywego do niewoli.
Punkt drugi. Zesłany będzie na wyspę bezludną.
Przy punkcie trzecim znów się pokłócili, bo smutny król żądał, żeby Maciuś miał prawo wziąć ze sobą dziesięć osób, kogo zechce, żeby mu towarzyszyli, a młody król się nie zgadzał:
— Pojechać ma z Maciusiem tylko trzech oficerów i trzydziestu żołnierzy, po jednym oficerze i dziesięciu żołnierzy od każdego z królów zwycięzców.
Dwa dni nie mogli dojść do zgody, wreszcie każdy trochę ustąpił:
— Więc dobrze — mówi młody król — niech jedzie do niego dziesięciu przyjaciół, ale dopiero po roku. I powiedzieć Maciusiowi, że jest skazany na śmierć, a dopiero w ostatniej chwili go ułaskawić. Trzeba koniecznie, żeby naród widział, jak Maciuś płacze i prosi, żeby ten głupi naród, który tak pokornie dawał się wodzić za nos, raz na zawsze zrozumiał, że Maciuś, to nie żaden bohater, a zuchwały ale bojaźliwy zarazem smyk. Bo inaczej, naród może za lat parę urządzić powstanie i zażądać powrotu Maciusia. A wtedy Maciuś będzie starszy, więc jeszcze niebezpieczniejszy, niż teraz.
— Nie kłóćcie się tak długo — powiedział król przyjaciel żółtych — bo tymczasem Maciuś umrze z głodu, i cała wasza kłótnia będzie na nic.
Smutny król ustąpił. I wpisano do umowy dwa nowe punkty:
Punkt trzeci: Maciusia sądzić będzie sąd polowy i skaże go na śmierć. A dopiero w ostatniej chwili trzej królowie go ułaskawią.
Punkt czwarty: Pierwszy rok niewoli spędzi Maciuś sam pod strażą, a po roku pozwolą mu wziąć do siebie dziesięć osób, które zechcą do niego pojechać.
Przystąpiono do dalszych punktów. Ile kto z królów weźmie sobie miast i pieniędzy. Co zostawić stolicy, jako wolnemu miastu, i tak dalej.
Aż tu nagle mówią, że jakiś pan chce wejść koniecznie na naradę w bardzo ważnej sprawie.
A to był chemik, który wymyślił taki gaz usypiający. Puści się ten gaz na ogród — i Maciuś, zapewne osłabiony z głodu, zaśnie — i będzie można go związać i okuć w kajdany.
— Można sprobować na zwierzętach działanie mojego gazu — powiedział chemik.
Zaraz przynieśli jeden syfon, ustawili o pół wiorsty od królewskiej stajni i puścili strumień jakby wody, która szybko parowała — i cała stajnia osłoniła się jakby dymem. To trwało pięć minut.
Wchodzą do stajni, a wszystkie konie śpią. I nawet chłopak stajenny, który leżał na sianie i drzemał, nie wiedząc nic o próbie, też spał tak głęboko, że choć nim potrząsano i strzelano nad uchem, nie drgnął nawet powieką. Po godzinie chłopiec i konie się obudzili.
Próba się znakomicie udała. To też postanowiono dziś jeszcze zakończyć oblężenie Maciusia.
A był czas najwyższy. Bo Maciuś przez całe trzy dni nic nie jadł, żywiąc tylko garstkę swych wiernych towarzyszy.
— Musimy być gotowi bronić się cały miesiąc — mówił.
Bo Maciuś nie tracił nadziei, że stolica pożałuje tego, co zrobiła, że wytnie do nogi nieprzyjacielskie wojsko.
I kiedy Maciuś zauważył, że w ogrodzie kręcą się jacyś cywilni, już myślał, że to delegacja ze stolicy, i nie kazał strzelać.
Ale co to?
Deszcz nie deszcz, — jakiś zimny płyn uderzył tak mocno w okna, że parę szyb aż popękało. Potem mgła czy dym. W ustach i w nosie jakiś słodki smak i duszny zapach. Maciuś sam nie wie, czy to przyjemne czy przykre. Chwyta karabin, bo się domyśla podstępu. Ale ręce mu zaczynają ciężyć. Wytęża wzrok, by przez tę chmurę dojrzeć, co tam się dzieje.
— Baczność! — krzyczy z wysiłkiem.
Chwyta powietrze coraz szybciej. Oczy mu się przymykają. Karabin wypada z ręki. Maciuś nachyla się by go podnieść, ale już wstać nie może.
Robi mu się wszystko jedno.
Zapomina, gdzie jest.
Zasnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.