Królestwo Polskie 1815—31/Warszawa po roku 1815

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królestwo Polskie 1815—31
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Warszawa po roku 1815.

Nawet starożytny Kraków nie był nigdy świadkiem tylu wypadków historycznych, tak szybko następujących po sobie, nie widział tylu zmian w tak krótkim czasie — jak Warszawa od koronacji Stanisława Poniatowskiego.
Wyliczmy tylko najważniejsze:
Koronacja Poniatowskiego — pierwsza koronacja w Warszawie.
Porwanie i wywiezienie senatorów.
Sejm z Reytanem i Ponińskim, potwierdzający pierwszy rozbiór kraju.
Trzeci maj i konstytucja.
W rok potem dzień żałobny: król przystąpił do Targowicy.
Kiliński i wypędzenie Moskali.
Kościuszko w Warszawie, radość i nadzieje.
Rzeź płonącej Pragi.
Obce wojska zajmują stolicę. Wyjazd króla.
Rządy pruskie.
Wkroczenie wojsk francuskich, powitanie Napoleona.
I znowu własny książę w stolicy Księstwa Warszawskiego.
Żałobny powrót wojsk ze zwłokami ks. Józefa.
A teraz znowu inaczej:
Monarchowie na zjeździe w Wiedniu po upadku Napoleona uczynili Warszawę stolicą Królestwa Polskiego, które oddano zgodnie pod opiekę cesarza-króla, Aleksandra I.
Więc jest znowu stolicą i ma swego króla, — chociaż tym królem obłudny monarcha, który nie dotrzymał i nie chciał dotrzymać danej w młodzieńczych latach księciu Czartoryskiemu obietnicy, że Polskę odbuduje i naprawi krzywdy, wyrządzone temu krajowi przez Katarzynę II.
Przyjaciel młodości, książę Adam Czartoryski, żyje i czeka jeszcze na spełnienie carskiego słowa, lecz car woli o tem dzieciństwie zapomnieć.
I tak jest wspaniałomyślny: wszak Królestwo Polskie istnieje, sam został nawet królem tego państwa, daje mu konstytucję.
Przyjęli to niektórzy z dobrą wiarą, a inni musieli się zgodzić. Cóż poczną? Rosja zwycięska, potężna i w świętem przymierzu z Niemcami, któż jej się oprze teraz? Trzeba czekać.
Czekają.
Cesarz namiestnikiem czyli zarządcą kraju mianuje generała Zajączka. Dobrze sobie wybrał, bo zajączek — chociaż generał — siedzi sobie cicho, bardzo cichutko pod miedzą i słucha tylko, czy jemu nie grozi jakie niebezpieczeństwo, czy jego nie wypłoszy jaki groźny hałas z wygodnej, ciepłej i miłej kotlinki.
Nie, nie wypłoszy, bo od niego właśnie nic więcej nie żądają, tylko żeby siedział cicho. Od rządzenia jest tu kto inny.
Któż taki?
Rodzony brat cesarza, wielki książę Konstanty, najwyższy wódz wojsk polskich.
Nie jest on namiestnikiem, tylko wodzem, ale jako brat cesarski naturalnie pierwszą osobą. Gdzieżby tam pan Zajączek śmiał mu w czem stanąć na drodze! Brat cesarski!
Co prawda, nie cesarską twarz ma wcale: małe i chytre oczki dzikiego Tatara, wystające szczęki buldoga i jakiś tam ślad nosa. O jego charakterze mówi poeta Słowacki:

Brat się wściekł carowi,
Więc go rzucił na Polskę, niech pianą zaraża,
Zębem wściekłym rozrywa.


Taki wódz chce pokazać przecież, że ma władzę, a więc codzień na Saskim placu przegląd wojska. Stają karne szeregi, sprawne, nieruchome, wyćwiczone w legjonach i okryte chwałą zarówno pod Somosierra[1] jak pod Moskwą. Nadjeżdża wódz i patrzy, śledzi bystrym wzrokiem każdy ruch, wyraz twarzy; coś w nim kipi, coś w nim się burzy wobec tego wojska, które zapewne nie uznaje w nim wyższości. Ha, chciałby je podeptać, zmiażdżyć! Niech czuje jego siłę!
I nagle rzuca się na oficera, zdziera mu szlify, depcze, policzkuje go, szarpie. Za co? Trzeba powodu.
Guzik miał źle przyszyty, noga niedość wysunięta, — wszystko jedno, naprawdę nie o to chodziło.
Znieważony oficer stoi sztywny, blady, na wodza ręki podnieść mu niewolno, więc wyjmuje pistolet i błyskawicznym ruchem odbiera sobie życie.
Tak ginęli najszlachetniejsi, najdzielniejsi, — nie mogli patrzyć na to, co się działo, — śmierć lepsza.
Wielki książę jest tchórzem: wieść o samobójstwach przeraża go. Co to będzie? Wojsko go znienawidzi, — a on ma pretensję, ażeby go kochało! Cesarz się może skrzywi? Może duchy pomordowanych ukażą mu się w nocy?
Zrywa się, biegnie, pędzi sam do koszar, przeprasza, płacze, całuje się z oficerami, zapewnia, że ich kocha, że z polskiego żołnierza jest dumny. A że zbyt żywy czasem, wybaczyć należy, to nie z serca!

I na jakiś czas spokój, wielki książę się hamuje, na Saskim placu brzmi podczas przeglądów:

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały
I tarczą swojej zasłaniał opieki
Od nieszczęść, które przywalić ją miały,

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Naszego króla zachowaj nam, Panie!

To modlitwa za króla, Aleksandra I, bo za Ojczyznę modlić się niewolno, w duszy tam może każdy inaczej rozumie i śpiewa.
Złym duchem Konstantego był dodany mu przez cesarza, jako szpieg i doradca, senator Nowosilcow. Cesarz niedowierzał bratu i uważał go za szaleńca, kto wie, co taki zrobić może! A Nowosilcow najzawziętszy wróg Polaków, ich uciskiem się żywi, na takiego można rachować. Troskliwy „król“, za którego płyną głośne modły, takiego przysłał Polsce opiekuna. Naturalnie, że się z tem kryje, dał mu niewinny urząd przy boku Konstantego, i niech sam sobie radzi.
Pan Nowosilcow radzi sobie doskonale: jest przyjacielem księcia, donosi mu wciąż o strasznych zamiarach Polaków, o spiskach na jego życie, budzi podejrzenia, obawy, nienawiść.
Więc zaczynają się aresztowania. Znika nagle młodzież uniwersytecka, najdzielniejsze jednostki, najszlachetniejsi ludzie. Aresztują ich na ulicy i zamykają w więzieniu, urządzonem w klasztorze Karmelitów na Lesznie. Niejeden już stamtąd nie wyjdzie. Rodzina nawet nie wie, gdzie się podział. Tam umrze lub wywiozą go w głąb Rosji, jak Łukasińskiego, uwolnią może niedołężnym starcem.
Zmarniał uniwersytet, usunięto najlepszych profesorów, rozproszyła się młodzież. Coraz ciemniej i ciężej w Polsce, która niby ma konstytucję, sejmy, nietykalność obywateli.
A przecież są i tacy, którzy się garną do Nowosilcowa. Jak on umie się bawić! Jakie wspaniałe bale urządza na zamku, gdzie piękne Polki mają dużo sposobności okazać swój gust, dowcip, wdzięk, uprzejmość. Ocenią je łaskawie carscy urzędnicy.
Polak bawić się lubi, często, niestety, zanadto. Kiedy mu zabrzmi mazur, zapomina, że może niedaleko krew się leje, a męczennicy jęczą po więzieniach, giną w lodach katorgi. Znajdzie zawsze wymówkę na usprawiedliwienie ochoty do zabawy.
Więc w zimie świecą okna, brzmi muzyka, wesoło znowu bawi się Warszawa. Zjeżdża zamożna szlachta do stolicy, kipi w niej gwar i życie, w salonach suknie francuskie, kontusze i mundury wojskowe, a w tańcu zapomina się o wszelkich troskach i promienieją twarze jak w najszczęśliwszych czasach.



Lecz niewszyscy szaleją. Nigdy w społeczeństwie naszem nie brakowało ludzi zdolnych do wielkich poświęceń, ani cichych, wytrwałych pracowników, którzy niestrudzenie budowali przyszłość.
W Towarzystwie Przyjaciół Nauk inne życie: tu uczeni, poeci czytają swe dzieła; tu młodzież czerpie wiedzę; tu znajduje pomoc, aby się kształcić wyżej; sędziwy Staszyc pomaga każdemu, w kim widzi chęć do pracy i zdolności; tutaj w zacisznej bibljotece spokój, i myśl ludzka odrywa się od gwaru miasta, szuka w przeszłości wielkich prawd i czynów, chce dla przyszłości nowe zdobyć prawdy; tu pracuje duch nieśmiertelny nad własnem udoskonaleniem.
Nie złożył także pióra zasłużony Ursyn Niemcewicz, człowiek-Polska, jak o nim mówią, bo życie jego to historja kraju już przeszło od pół wieku. Jako poseł pracował na czteroletnim sejmie, walczył obok Kościuszki, po upadku kraju osiadł w Ameryce, lecz na pierwsze wezwanie wrócił, aby znów służyć ojczyźnie. Teraz starzec sędziwy osiadł w cichym Ursynowie, tuż pod Warszawą, i żyje jej życiem, otoczony powszechną miłością, szacunkiem; pragnie jeszcze zostawić po sobie pamiątkę i zaczął pisać Śpiewy historyczne. Da w nich obraz najpiękniejszych chwil przeszłości: niech jaśnieją jak gwiazdy przyszłym pokoleniom.
Dar poety kraj cały przyjmuje radośnie; dorabiają do niego muzykę i śpiewają o Piaście, Chrobrym, Łokietku, Żółkiewskim, Sobieskim, księciu Józefie, — śpiewa młodzież w salonach i po wiejskich dworach, i mocniej biją serca na wspomnienie chwały, a obraz klęski łzy z oczu wyciska.


Czy to już cały obraz?
Niezupełnie.
Drży i wścieka się tchórz-tyran w Belwederze, na Saskim placu rozgrywają się sceny okropne, pracują w domu Staszyca uczeni, jęczą u Karmelitów więźniowie, a w królewskim zamku staje czasem cesarz, odbywają się sejmy, bo mamy przecież konstytucję.
Bardzo to różne sejmy od tych dawnych. Zbierają się posłowie, kiedy „król“ pozwoli, i wolno im mówić o potrzebach państwa, lecz broń Boże niewszystko. Nie do nich dziś należy prawodawstwo, i tak wiele swobody, że mogą zastanawiać się głośno nad projektami rządu. A zresztą i bezpieczeństwo zbyt śmiałego posła niebardzo pewne na tym sejmie.
Ale i to niewszystko.
W miejsce dawnej Szkoły Rycerskiej wódz najwyższy wojska polskiego założył w Warszawie Szkołę Podchorążych. Musi przecież kształcić sobie oficerów. Chętnie się tutaj garną bracia i synowie walecznych legjonistów, gdyż wierzą, że Ojczyźnie trzeba służyć orężem. Co oni czują i myślą?
Łatwo zgadnąć, co wre i kipi w młodych duszach. Ponurem okiem patrzą na plac Saski, z boleścią spoglądają w stronę Leszna, ściskają oręż, który mają w ręku, i w stronę Belwederu groźne rzucają spojrzenia. Czyż długo mają milczeć i cierpieć bezczynnie? patrzeć na okrucieństwa, na komedję sejmu, intrygi Nowosilcowa i obłudne zbrodnie?
Czy długo?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Samosierrą.