Królestwo Polskie 1815—31/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królestwo Polskie 1815—31
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ, Nr. 145




CECYLJA NIEWIADOMSKA




LEGENDY, PODANIA

I OBRAZKI HISTORYCZNE


XVI
(dawniej XV)

KRÓLESTWO POLSKIE 1815 — 31

WYDANIE II UZUPEŁNIONE






NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA

WARSZAWA====LUBLIN====ŁÓDŹ
KRAKÓW====G. GEBETHNER I SPÓŁKA





Druk. F. Wyszyńskiego i S-ki, Warszawa, ul. Zgoda 5.



Warszawa po roku 1815.

Nawet starożytny Kraków nie był nigdy świadkiem tylu wypadków historycznych, tak szybko następujących po sobie, nie widział tylu zmian w tak krótkim czasie — jak Warszawa od koronacji Stanisława Poniatowskiego.
Wyliczmy tylko najważniejsze:
Koronacja Poniatowskiego — pierwsza koronacja w Warszawie.
Porwanie i wywiezienie senatorów.
Sejm z Reytanem i Ponińskim, potwierdzający pierwszy rozbiór kraju.
Trzeci maj i konstytucja.
W rok potem dzień żałobny: król przystąpił do Targowicy.
Kiliński i wypędzenie Moskali.
Kościuszko w Warszawie, radość i nadzieje.
Rzeź płonącej Pragi.
Obce wojska zajmują stolicę. Wyjazd króla.
Rządy pruskie.
Wkroczenie wojsk francuskich, powitanie Napoleona.
I znowu własny książę w stolicy Księstwa Warszawskiego.
Żałobny powrót wojsk ze zwłokami ks. Józefa.
A teraz znowu inaczej:
Monarchowie na zjeździe w Wiedniu po upadku Napoleona uczynili Warszawę stolicą Królestwa Polskiego, które oddano zgodnie pod opiekę cesarza-króla, Aleksandra I.
Więc jest znowu stolicą i ma swego króla, — chociaż tym królem obłudny monarcha, który nie dotrzymał i nie chciał dotrzymać danej w młodzieńczych latach księciu Czartoryskiemu obietnicy, że Polskę odbuduje i naprawi krzywdy, wyrządzone temu krajowi przez Katarzynę II.
Przyjaciel młodości, książę Adam Czartoryski, żyje i czeka jeszcze na spełnienie carskiego słowa, lecz car woli o tem dzieciństwie zapomnieć.
I tak jest wspaniałomyślny: wszak Królestwo Polskie istnieje, sam został nawet królem tego państwa, daje mu konstytucję.
Przyjęli to niektórzy z dobrą wiarą, a inni musieli się zgodzić. Cóż poczną? Rosja zwycięska, potężna i w świętem przymierzu z Niemcami, któż jej się oprze teraz? Trzeba czekać.
Czekają.
Cesarz namiestnikiem czyli zarządcą kraju mianuje generała Zajączka. Dobrze sobie wybrał, bo zajączek — chociaż generał — siedzi sobie cicho, bardzo cichutko pod miedzą i słucha tylko, czy jemu nie grozi jakie niebezpieczeństwo, czy jego nie wypłoszy jaki groźny hałas z wygodnej, ciepłej i miłej kotlinki.
Nie, nie wypłoszy, bo od niego właśnie nic więcej nie żądają, tylko żeby siedział cicho. Od rządzenia jest tu kto inny.
Któż taki?
Rodzony brat cesarza, wielki książę Konstanty, najwyższy wódz wojsk polskich.
Nie jest on namiestnikiem, tylko wodzem, ale jako brat cesarski naturalnie pierwszą osobą. Gdzieżby tam pan Zajączek śmiał mu w czem stanąć na drodze! Brat cesarski!
Co prawda, nie cesarską twarz ma wcale: małe i chytre oczki dzikiego Tatara, wystające szczęki buldoga i jakiś tam ślad nosa. O jego charakterze mówi poeta Słowacki:

Brat się wściekł carowi,
Więc go rzucił na Polskę, niech pianą zaraża,
Zębem wściekłym rozrywa.


Taki wódz chce pokazać przecież, że ma władzę, a więc codzień na Saskim placu przegląd wojska. Stają karne szeregi, sprawne, nieruchome, wyćwiczone w legjonach i okryte chwałą zarówno pod Somosierra[1] jak pod Moskwą. Nadjeżdża wódz i patrzy, śledzi bystrym wzrokiem każdy ruch, wyraz twarzy; coś w nim kipi, coś w nim się burzy wobec tego wojska, które zapewne nie uznaje w nim wyższości. Ha, chciałby je podeptać, zmiażdżyć! Niech czuje jego siłę!
I nagle rzuca się na oficera, zdziera mu szlify, depcze, policzkuje go, szarpie. Za co? Trzeba powodu.
Guzik miał źle przyszyty, noga niedość wysunięta, — wszystko jedno, naprawdę nie o to chodziło.
Znieważony oficer stoi sztywny, blady, na wodza ręki podnieść mu niewolno, więc wyjmuje pistolet i błyskawicznym ruchem odbiera sobie życie.
Tak ginęli najszlachetniejsi, najdzielniejsi, — nie mogli patrzyć na to, co się działo, — śmierć lepsza.
Wielki książę jest tchórzem: wieść o samobójstwach przeraża go. Co to będzie? Wojsko go znienawidzi, — a on ma pretensję, ażeby go kochało! Cesarz się może skrzywi? Może duchy pomordowanych ukażą mu się w nocy?
Zrywa się, biegnie, pędzi sam do koszar, przeprasza, płacze, całuje się z oficerami, zapewnia, że ich kocha, że z polskiego żołnierza jest dumny. A że zbyt żywy czasem, wybaczyć należy, to nie z serca!

I na jakiś czas spokój, wielki książę się hamuje, na Saskim placu brzmi podczas przeglądów:

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały
I tarczą swojej zasłaniał opieki
Od nieszczęść, które przywalić ją miały,

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Naszego króla zachowaj nam, Panie!

To modlitwa za króla, Aleksandra I, bo za Ojczyznę modlić się niewolno, w duszy tam może każdy inaczej rozumie i śpiewa.
Złym duchem Konstantego był dodany mu przez cesarza, jako szpieg i doradca, senator Nowosilcow. Cesarz niedowierzał bratu i uważał go za szaleńca, kto wie, co taki zrobić może! A Nowosilcow najzawziętszy wróg Polaków, ich uciskiem się żywi, na takiego można rachować. Troskliwy „król“, za którego płyną głośne modły, takiego przysłał Polsce opiekuna. Naturalnie, że się z tem kryje, dał mu niewinny urząd przy boku Konstantego, i niech sam sobie radzi.
Pan Nowosilcow radzi sobie doskonale: jest przyjacielem księcia, donosi mu wciąż o strasznych zamiarach Polaków, o spiskach na jego życie, budzi podejrzenia, obawy, nienawiść.
Więc zaczynają się aresztowania. Znika nagle młodzież uniwersytecka, najdzielniejsze jednostki, najszlachetniejsi ludzie. Aresztują ich na ulicy i zamykają w więzieniu, urządzonem w klasztorze Karmelitów na Lesznie. Niejeden już stamtąd nie wyjdzie. Rodzina nawet nie wie, gdzie się podział. Tam umrze lub wywiozą go w głąb Rosji, jak Łukasińskiego, uwolnią może niedołężnym starcem.
Zmarniał uniwersytet, usunięto najlepszych profesorów, rozproszyła się młodzież. Coraz ciemniej i ciężej w Polsce, która niby ma konstytucję, sejmy, nietykalność obywateli.
A przecież są i tacy, którzy się garną do Nowosilcowa. Jak on umie się bawić! Jakie wspaniałe bale urządza na zamku, gdzie piękne Polki mają dużo sposobności okazać swój gust, dowcip, wdzięk, uprzejmość. Ocenią je łaskawie carscy urzędnicy.
Polak bawić się lubi, często, niestety, zanadto. Kiedy mu zabrzmi mazur, zapomina, że może niedaleko krew się leje, a męczennicy jęczą po więzieniach, giną w lodach katorgi. Znajdzie zawsze wymówkę na usprawiedliwienie ochoty do zabawy.
Więc w zimie świecą okna, brzmi muzyka, wesoło znowu bawi się Warszawa. Zjeżdża zamożna szlachta do stolicy, kipi w niej gwar i życie, w salonach suknie francuskie, kontusze i mundury wojskowe, a w tańcu zapomina się o wszelkich troskach i promienieją twarze jak w najszczęśliwszych czasach.



Lecz niewszyscy szaleją. Nigdy w społeczeństwie naszem nie brakowało ludzi zdolnych do wielkich poświęceń, ani cichych, wytrwałych pracowników, którzy niestrudzenie budowali przyszłość.
W Towarzystwie Przyjaciół Nauk inne życie: tu uczeni, poeci czytają swe dzieła; tu młodzież czerpie wiedzę; tu znajduje pomoc, aby się kształcić wyżej; sędziwy Staszyc pomaga każdemu, w kim widzi chęć do pracy i zdolności; tutaj w zacisznej bibljotece spokój, i myśl ludzka odrywa się od gwaru miasta, szuka w przeszłości wielkich prawd i czynów, chce dla przyszłości nowe zdobyć prawdy; tu pracuje duch nieśmiertelny nad własnem udoskonaleniem.
Nie złożył także pióra zasłużony Ursyn Niemcewicz, człowiek-Polska, jak o nim mówią, bo życie jego to historja kraju już przeszło od pół wieku. Jako poseł pracował na czteroletnim sejmie, walczył obok Kościuszki, po upadku kraju osiadł w Ameryce, lecz na pierwsze wezwanie wrócił, aby znów służyć ojczyźnie. Teraz starzec sędziwy osiadł w cichym Ursynowie, tuż pod Warszawą, i żyje jej życiem, otoczony powszechną miłością, szacunkiem; pragnie jeszcze zostawić po sobie pamiątkę i zaczął pisać Śpiewy historyczne. Da w nich obraz najpiękniejszych chwil przeszłości: niech jaśnieją jak gwiazdy przyszłym pokoleniom.
Dar poety kraj cały przyjmuje radośnie; dorabiają do niego muzykę i śpiewają o Piaście, Chrobrym, Łokietku, Żółkiewskim, Sobieskim, księciu Józefie, — śpiewa młodzież w salonach i po wiejskich dworach, i mocniej biją serca na wspomnienie chwały, a obraz klęski łzy z oczu wyciska.


Czy to już cały obraz?
Niezupełnie.
Drży i wścieka się tchórz-tyran w Belwederze, na Saskim placu rozgrywają się sceny okropne, pracują w domu Staszyca uczeni, jęczą u Karmelitów więźniowie, a w królewskim zamku staje czasem cesarz, odbywają się sejmy, bo mamy przecież konstytucję.
Bardzo to różne sejmy od tych dawnych. Zbierają się posłowie, kiedy „król“ pozwoli, i wolno im mówić o potrzebach państwa, lecz broń Boże niewszystko. Nie do nich dziś należy prawodawstwo, i tak wiele swobody, że mogą zastanawiać się głośno nad projektami rządu. A zresztą i bezpieczeństwo zbyt śmiałego posła niebardzo pewne na tym sejmie.
Ale i to niewszystko.
W miejsce dawnej Szkoły Rycerskiej wódz najwyższy wojska polskiego założył w Warszawie Szkołę Podchorążych. Musi przecież kształcić sobie oficerów. Chętnie się tutaj garną bracia i synowie walecznych legjonistów, gdyż wierzą, że Ojczyźnie trzeba służyć orężem. Co oni czują i myślą?
Łatwo zgadnąć, co wre i kipi w młodych duszach. Ponurem okiem patrzą na plac Saski, z boleścią spoglądają w stronę Leszna, ściskają oręż, który mają w ręku, i w stronę Belwederu groźne rzucają spojrzenia. Czyż długo mają milczeć i cierpieć bezczynnie? patrzeć na okrucieństwa, na komedję sejmu, intrygi Nowosilcowa i obłudne zbrodnie?

Czy długo?


Więzień.

Znałem go, będąc dzieckiem. Był on wtenczas młody,
Żywy, dowcipny, wesół i sławny z urody;
Był duszą towarzystwa: gdzie się tylko zjawił,
Wszystkich opowiadaniem i żartami bawił;
Lubił dzieci i często brał mię na kolana,
U dzieci miał on tytuł wesołego pana.
Pamiętam włosy jego: nieraz ręce moje
Plątałem w jasnych włosów kędzierzawe zwoje;
Wzrok pamiętam: musiał być wesoły, niewinny,
Bo kiedy patrzył na nas, zdawał się dziecinny;
I patrząc na nas, wabił nas do swej źrenicy,
Patrząc nań, myśleliśmy, żeśmy rówieśnicy.
On wtenczas miał się żenić; pomnę, że przynosił
Dzieciom dary swej przyszłej i na ślub nas prosił.
Potem długo nie przyszedł, i mówiono w domu,
Że nie wiedzieć gdzie zniknął, umknął pokryjomu,
Szuka rząd, ale śladu dotąd nie wytropił;
Nakoniec powiedziano: zabił się, utopił.
Policja dowodem stwierdziła domysły:
Znaleziono płaszcz jego nad brzegami Wisły.
Przyniesiono płaszcz żonie; poznała: on zginął;
Trupa nie znaleziono, i tak rok przeminął.
Dlaczego on się zabił? — pytano, badano,
Żałowano, płakano, wreszcie zapomniano.
I minęło dwa lata... Jednego wieczora
Więźniów do Belwederu wieziono z klasztora.
Wieczór ciemny i dżdżysty; nie wiem, czy przypadkiem,
Czy umyślnie ktoś był tej procesji świadkiem:
Może jeden z odważnych warszawskich młodzieńców,
Którzy śledzą pobytu i nazwiska jeńców.
Warty stały w ulicach, głucho było w mieście...
Wtem ktoś z za muru krzyknął: — Więźnie, kto jesteście? -
Sto ozwało się imion: śród nich dosłyszano
Jego imię i żonie nazajutrz znać dano.
Pisała i latała, prosiła, błagała,
Lecz prócz tego imienia nic nie posłyszała...


I znowu lat trzy przeszło bez śladu, bez wieści,
Lecz nie wiedzieć kto szerzył w Warszawie powieści,
Że on żyje, że męczą, że przyznać się wzbrania,
I że dotąd nie złożył żadnego zeznania;
Że mu przez wiele nocy spać nie dozwalano,
Że karmiono śledziami i pić nie dawano;
Że go pojono opjum, nasyłano strachy,
Larwy; że łaskotano w podeszwy, pod pachy...
Lecz wkrótce innych wzięto, o innych zaczęli
Mówić; żoną płakała, wszyscy zapomnieli.

Aż niedawno przed domem żony w nocy dzwonią
Otworzono: oficer i żandarm pod bronią,
I więzień... On! każą dać pióra i papieru,
Podpisać, że wrócony żywy z Belwederu.
Wzięli podpis i palcem pogroziwszy: — jeśli
Wydasz... — i nie skończyli: jak weszli, odeszli.
To on był. Biegnę widzieć; przyjaciel ostrzega:
Nie idź dzisiaj, bo spotkasz pod wrotami szpiega.
Idę nazajutrz: w progu policyjskie draby;
Idę w tydzień: on sam mię nie przyjmuje, słaby.
Aż niedawno za miastem w pojeździe spotkałem.
Powiedziano, że to on, bo go nie poznałem.
Utył, ale to była okropna otyłość:
Wydęła go zła strawa i powietrza zgniłość;
Policzki mu nabrzmiały, pożółkły i zbladły,
W czole zmarszczki pół wieku, włosy wszystkie spadły.
Witam: on mnie nie poznał, nie chciał mówić do mnie.
Mówię, kto jestem: patrzy na mnie bezprzytomnie;
Gdym dawnej znajomości szczegóły powiadał,
Wtenczas on oczy we mnie utopił i badał...
Ach, wszystko, co przecierpiał w swych męczarniach dziennych,
I wszystko, co przemyślał w swych nocach bezsennych,
Wszystko poznałem w jednej chwili z jego oka!...
Bo na tem oku była straszliwa powłoka:
Źrenice miał podobne do kawałków szklanych,
Które zostają w oknach więzień kratowanych,
Których barwa jest szara jak tkanka pajęcza,

A które, patrząc z boku, świecą się jak tęcza:
I widać w nich rdzę krwawą, iskry, ciemne plamy,
Ale ich okiem nawskroś przebić nie zdołamy,
Straciły przezroczystość, lecz widać po wierzchu,
Że leżały w wilgoci, w pustkach, w ziemi, w zmierzchu...

W miesiąc poszedłem znowu; myślałem, że zdoła
Rozpatrzyć się po świecie i pamięć przywoła.
Lecz tyle tysięcy dni był pod śledztwa próbą,
Tyle tysięcy nocy rozmawiał sam z sobą,
Tyle lat go badały mękami tyrany,
Tyle lat otaczały słuch mające ściany
A całą jego było obroną milczenie,
A całem towarzystwem jego były cienie, —
Że już się nie udało wesołemu miastu
Zgładzić w miesiąc naukę tych lat kilkunastu.
Słońce zda mu się szpiegiem, dzień donosicielem.
Domowi jego strażą, gość nieprzyjacielem.
Jeśli do jego domu przyjdzie kto nawiedzić,
Na trzask klamki on zaraz myśli: idą śledzić;
Odwraca się i głowę na ręku opiera:
Zdaje się, że przytomność, moc umysłu zbiera,
Ścina usta, by słowa same nie wypadły,
Oczy spuszcza, by szpiegi z oczu co nie zgadły.
Pytany, myśląc zawsze, że jest w swem więzieniu,
Ucieka w głąb pokoju i tam pada w cieniu,
Krzycząc zawsze dwa słowa: — Nic nie wiem, nie powiem! —
I te dwa słowa stały się jego przysłowiem.
I długo przed nim płacze na kolanach żona
I dziecko, nim on bojaźń i wstręt swój pokona.[2]


Adam Mickiewicz.

Tę prawdziwą historję o więźniu Cichockim opowiada wielki poeta Mickiewicz.


Z życia młodzieży w Wilnie.

Jesteśmy w Wilnie. Tutaj skupiło się życie młodzieży, gdyż tutaj pod opieką i kierunkiem przyjaciela młodości cesarza Aleksandra, ks. Adama Czartoryskiego, najlepszy uniwersytet.
Wieczór zimowy, na ulicach miasta zapalono rzadkie olejne latarnie, ruch dzienny ustał, i praca skończona, długi wieczór trzeba teraz czemś zapełnić.
O zabawę nietrudno, gdzie tyle młodzieży, lecz jaka to zabawa?
Wejdźmy do skromnej izdebki studenta. Dwóch tu widocznie mieszka, bo dwa łóżka, stolik, szafka, kilka krzeseł, — krzeseł nawet dziś dużo: dopożyczył ich od gospodyni, bo ma gości: zebranie koleżeńskie. Przyjdzie tylu, ilu stancyjka pomieści: 12 czy 15, więcej się nie zbiera, bo nie mogą przecież bawić się za drzwiami. I na samowar miejsca trochę trzeba, na chleb, bułki, wędliny, tytuń — rozkoszy będzie co niemiara. Wódki i kart tylko niema ani tutaj, ani na żadnem zebraniu studenckiem. Wódka odbiera rozum, karty marnują czas drogi, najdroższy skarb człowieka, bo za żadne pieniądze kupić go nie można. Kto chce należeć do związku studentów, wyrzeka się kart i wódki, a zobowiązuje uczciwem słowem do sumiennej nauki i pracy nad sobą, aby stał się rozumnym i zacnym człowiekiem, dobrym obywatelem kraju.
Już zaczynają schodzić się koledzy, gwarnie, wesoło, śmiech słychać na schodach, ten i ów śpiewa głośno.
Coraz ich więcej, a każdy coś mówi, każdy coś opowiada, wszyscy palą krótkie fajeczki, i w pokoju aż ciemno od obłoków dymu. Ale to nie przeszkadza im do wesołości, do rozmowy i śmiechu.
Znów się drzwi otwierają — wchodzi trójka. Pierwszy średniego wzrostu, smagłej cery, brunet z kędzierzawą i bujną czupryną, o rozumnem, łagodnem, ale stanowczem spojrzeniu: to Tomasz Zan, kierownik i twórca kółek studenckich, najszlachetniejsza dusza w uniwersytecie. Obok niego młodzieniec rumiany i świeży, szaro-niebieskooki, o bujnych ciemnych włosach — to Mickiewicz. Trzeci mniej znany, z płonącą źrenicą, z pełną zapału twarzą i spojrzeniem.
Gwar się podniósł i powitanie.
— Spóźniliście się, — czekamy! czekamy! co się stało?
— Przepraszam was, koledzy, choć kilka minut tylko się spóźniłem. Usprawiedliwi mię wielkie odkrycie. Fajki na bok, i posłuchajcie. Wstąpiliśmy po niego, a ten nam prawi, prawi — pieśń — muzyka, cud! — posłuchajcie. Aż serce boli, że to nie po polsku.
— Mówcie! Słuchamy!
Cisza, — ostatni z przybyłych staje przy stole, wspiera się o krzesło, i widocznie wzruszony, silnym, dźwięcznym głosem deklamuje rosyjski przekład z niemieckiego strasznej ballady o pannie, co czarami sprowadziła ducha zabitego kochanka, a ten ją porwał, uwiózł na piekielnym koniu i wraz z nią w grób się zapadł.
Cisza taka, że zda się — słychać uderzenia serca; wszystkie oczy wpatrzone w mówiącego, zachwyt na wszystkich twarzach.
— Cud! cud! Ależ to piękne! Kto napisał? Śpiew, muzyka, czarodziejstwo! Co to?
— Cud, — poezja, — a my jej nie znaliśmy! Rosyjski poeta znalazł, a my nie wiemy o niczem. Tak dzisiaj ludzie piszą — a my? Poeta powinien grać na duszy ludzkiej.
— Co to jest? Kto tak pisze?
— Poezja niemiecka, — ale żeby ją poznać, trzeba się uczyć języka, który za mało znamy. I w angielskim są takie skarby, Niemcewicz próbował tłumaczyć.
— Poznamy je! — zaczniemy się uczyć i czytać.
— Bardzo dobrze, podzielimy się zaraz robotą. Kto zna dobrze niemiecki?
— Ja! ja! — wołają głosy.
— Oto książka, — kto się podejmie powiedzieć nam coś o niej na przyszłem zebraniu?
— Ja! ja! — wołają głosy, wyciągają się chciwe ręce.
— To niedosyć: trzeba pomówić o tem z profesorem, niech nam wskaże, gdzie czego szukać. — A kto może, niech śpiewa na tę nutę; na ciebie liczymy, Adasiu.
— Spróbuję.
— A kto może, niech się uczy po angielsku: wielcy są tam poeci i wspaniałe dzieła.
— Dobrze, moi kochani, ale się posilcie — nawołuje gospodarz. — Herbata ostygnie! masło stopnieje, tak tu dziś gorąco! Uprzątnijmy ten bufet, a potem nam Frejent zaśpiewa!
— Potem? Czemu nie zaraz? Tylko pomóżcie chórem.

Hej! użyjmy żywota,
Wszak żyjem tylko raz!
Niechaj ta czara złota
Niepróżno wabi nas!
Hejże do niej wesoło!
Niechaj obiega wkoło,
Chwytaj i do dna chyl
Zwiastunkę słodkich chwil!


Chór brzmi donośnie i porywająco, zapomnieli o herbacie i przekąskach. Ale po śpiewie szturm do wędliny i chleba, aż miło! Młody apetyt odezwał się dzielnie.
A po posiłku znowu śpiewy, deklamacje, spory.

Młodości! ty nad poziomy
Wylatuj, a okiem słońca
Ludzkości całe ogromy
Przeniknij z końca do końca....

Hej! ramię do ramienia![3]


Pieśni nie ustają, zapałem płoną twarze, błyszczą oczy. Dobrze im, — czują się braćmi, przyjaciółmi: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, — takie było ich hasło.
A przed północą każdy już u siebie, bo noc bezsenna pracy uczciwej przeszkadza. Więc dla zabawy nie poświęca się spoczynku; — co innego w potrzebie.



Zielone Świątki i cudna pogoda, — młodzież urządziła majówkę. Należą do niej nietylko studenci, lecz i dawni koledzy, którzy opuścili Wilno, np. Mickiewicz, już dziś nauczyciel w Kownie.
Wychodzą z miasta wcześnie, prawie o wschodzie słońca, raźni, rzeźwi, weseli, bo dzień taki jasny, niebo błękitne, a łąki zielone, brylanty rosy świecą na drzewach, na trawie, a z góry płyną złociste promienie i obejmują wszystko „okiem słońca“.

Hej, użyjmy żywota!


wyrywa się z kilkuset młodych piersi, i wszystkie oczy śmieją się do życia, a wszystkie serca biją uczuciem radości, że weselą się razem, że czują się braćmi.
Maszerują ochoczo, gromadkami, z których każda ma swoją barwę, bo stanowi oddzielne kółko, — więc błękitnym przygrywa Frejent — to są literaci, — granatowi — medycy, — naturaliści i matematycy dzielą się na trzy kółka: zielonych, amarantowych  i  różowych, — prawnicy — biali  i  liljowi, — Zan nazywa się Arcy i idzie na czele, każde kółko ma jeszcze swego przewodnika.
Otóż przybyli na miejsce wybrane. Jakże tu świeżo, zielono i cudnie! Las młody, wzgórze i błękitna rzeka, — doprawdy piękniej nie mogło być w raju.
Ale trzeba się zabrać do roboty: na wózkach nadciągnęła żywność, samowary, — trzeba je ponastawiać, rozpakować prowjanty i przygotować wszystko, nim przyjadą goście: Mickiewicz przybędzie około południa, — nie czas przy nim gospodarować.
Rozpalono na łące ogromne ognisko, pod staremi drzewami rozłożono bufet: chleb, wędliny, owoce, garnki z mlekiem, talerze, łyżki, noże, dzbany z wodą. Kto głodny, może się zaraz posilić.
Posilają się chętnie, bo marsz dodał apetytu. Potem gonitwy, śpiewy. Niektórzy pospieszyli na spotkanie gościa, inni wyglądają na drogę ze wzgórza.
Na drodze tuman kurzu. — Jedzie! jedzie!
Wszyscy biegną w tę stronę, zatrzymują bryczkę, biorą Adama, prowadzą ze śpiewem, z okrzykami radości. Dzisiaj już wiedzą, że to chluba kraju: wielkie serce i wielki talent.
Przyjechał z Kowna, aby uczcić Zana, tego twórcę jedności i przyjaźni, ducha wytrwałej pracy i energji. Właściwie oni obaj są twórcami kółek studenckich, Promienistych, a głównie Filaretów. Uniwersytet niby o tem nie wie, bo niewolno mu dać pozwolenia na szlachetne związki młodzieży. Jakże? Studenci pracują uczciwie i bawią się bez hulanki, łączy ich wzajemna miłość, poczucie obowiązku i chęć służenia ojczyźnie — czyż na to rząd może pozwolić?
Ale młodzież rozumie, jak wiele zawdzięcza tym swoim przewodnikom i starszym kolegom, to też otacza ich czcią i miłością. Starszych z młodszymi łączy najściślejsza przyjaźń, i choć skończyli studja, należą do związków i biorą w nich udział, o ile tylko mogą.
Po radosnem, serdecznem powitaniu — cisza. Wszyscy się zbiegli i stanęli kołem, otaczają Adama i Tomasza. Mickiewicz w prostych słowach wypowiada wszystko, co czują i co myślą, mówi, ile mu zawdzięczają, czem był i jest dla nich dotąd, wreszcie na pamiątkę wręcza mu od kolegów i przyjaciół pierścień z napisem: „Przyjaźń — zasłudze“.
Zan wzruszony dziękuje. Nie wiedział, co go spotka. Wszyscy się cisną, każdy chce dorzucić słówko, dłoń mu uścisnąć, okazać, co czuje.

Młodości, tobie nektar żywota
Natenczas słodki, gdy z innymi dzielę, —
Serca niebieskie poi wesele,
Kiedy je razem nić powiąże złota!


By nie poddać się rozrzewnieniu, ktoś proponuje żartem, ażeby przybrać się w wieńce dębowe. — Czemu nie? — Wszyscy stroją się zielenią, i znów śpiewy, gry, żarty.
Po wspólnej uczcie humor jeszcze lepszy, zabawom niema końca; to znów serdeczne słowo, przemówienie, przejmuje wszystkie serca rzewnem, głębokiem wzruszeniem i ściślej łączy je — na całe życie.
W jasną noc księżycową wracają w porządku, gromadkami, jak przyszli. Idą z muzyką, śpiewem. Świat piękny w srebrnym blasku. Ale dzień upłyniony już nie wróci!... Szkoda go, wielka szkoda!



Tak bawiła się i pracowała młodzież w uniwersytecie wileńskim pomiędzy rokiem 1815-1823. Książę Adam Czartoryski najtroskliwszą opieką otaczał tę uczelnię, sprowadzał tu najlepszych profesorów, przyrodników — braci Śniadeckich, Jana i Andrzeja, historyka Joachima Lelewela, którego przysyłano i znów zabierano; dopomagał uboższej a zdolnej młodzieży. Lecz jakaż praca pod moskiewskim rządem mogła się czuć bezpieczną!


Pogrom uniwersytetu w Wilnie.

Senator Nowosilcow gorliwie pracował w Warszawie, szczególniej nad oświatą czuwał z wielkiem zamiłowaniem, z uniwersytetu potrafił usunąć najlepszych profesorów, rozproszyć lub uwięzić najdzielniejszą młodzież, pozostałych resztek wcale się nie lęka. Chciałby, żeby takiemi były w Polsce wszystkie szkoły, — Wilno spać mu nie daje.
Wie o wszystkiem, co się tam dzieje, i nieraz zgrzyta poprostu zębami. Czyta np. takie sprawozdanie:
„W uniwersytecie wielka uroczystość, dziedziniec gości pomieścić nie może, pełne sale i korytarze, obok studentów widać ludzi starszych, obywateli z Wilna i okolic, duchowieństwo“.
Co to jest? — Pierwsza lekcja profesora historji Lelewela, któremu pozwolono powrócić do Wilna. Naturalnie, że onby nie pozwolił, lecz książę Czartoryski znalazł jakiś sposób, i oto piękne skutki!
Od trzech dni bawi już Lelewel w Wilnie, a lekcji dotąd nie rozpoczął, gdyż żadna sala objąć nie może słuchaczów. Postanowił zaczekać, aż się trochę znudzą: może to słomiany zapał.
Ale się nie znudzili, — trzeba zacząć.
Miło mówić, kiedy słuchają tak chętnie, gdy okazują taki zapał do nauki. Nic dziwnego, że profesor jak największych dokłada starań, by uczniowie z wykładu korzystali, — że pomiędzy nim i uczniami najserdeczniejszy zawiązuje się stosunek.
Mickiewicz na powitanie ukochanego profesora napisał piękny wiersz, w którym mówi o jego mądrości, zasługach, o piękności wykładu, o tem, że sława mistrza

„wybiegła za Chrobrego szranki,
Między teutońskie męże i bystrzejsze Franki",


t. j. że nietylko Polacy znają i cenią prace Lelewela, lecz poznali się na nich Niemcy i Francuzi.

O tem wszystkiem Nowosilcow wie dokładnie, utrzymuje tam szpiegów, śledzi młodzież, uwięziono już kilkunastu za to, że jakiś uczeń 3-ej klasy napisał w dniu 3-go maja na tablicy: Niech żyje Konstytucja 3-go maja!
Ale to jeszcze nie uniwersytet, o który chodzi mu przecież najbardziej.
Nakoniec w roku 1823 zdobył jakiś list studencki, w którym była mowa o związkach młodzieży. Nareszcie!
Zjawił się natychmiast w Wilnie i rozpoczęły się aresztowania. Brano wszystkich, którzy w ciągu lat ostatnich uczęszczali do uniwersytetu, — porywano ich ze wsi, z domów, nie tłumacząc się za co i po co.
Gdy znaleźli się wszyscy w więzieniu, przerobionem z klasztoru Bazyljanów, jeden z nich opisuje tak swoje porwanie:

Oddawna słyszałem
O jakiemś w Wilnie śledztwie; dom mój blisko drogi:
Widać było kibitki, latające cwałem,
I co noc nas przerażał poczty dźwięk złowrogi.
Nieraz gdyśmy wieczorem do stołu zasiedli,
I ktoś żartem uderzył w szklankę noża trzonkiem,
Drżały kobiety nasze, staruszkowie bledli,
Myśląc, że już zajeżdża feldjeger ze dzwonkiem.
Lecz nie wiedziałem, kogo szukają i za co,
Nie należałem dotąd do żadnego spisku,
Sądzę, iż rząd to śledztwo wynalazł dla zysku,
Że się nasi więźniowie porządnie opłacą,
I powrócą do domu.


Tomasz Zan.

Taką masz nadzieję?

Zegota.[4]

Juści przecież bez winy w Sybir nas nie wyślą,
A jakąż winę naszą znajdą lub wymyślą?
Milczycie? Wytłumaczcież, co się tutaj dzieje?
O co nas oskarżono? jaki powód sprawy?


Tomasz Zan.

Powód, że Nowosilcow przybył tu z Warszawy.
Znasz zapewne charakter pana senatora,
Wiesz, że już był w niełasce u imperatora,
Że zysk dawniejszych łupiestw przepił i roztrwonił,
Stracił u kupców kredyt i ostatkiem gonił,
Bo pomimo największych starań i zabiegów
Nie może w Polsce spisku żadnego wyśledzić,
Więc postanowił świeży kraj, Litwę nawiedzić,
I tu przeniósł się z całym głównym sztabem szpiegów.
Żeby zaś mógł bezkarnie po Litwie plądrować
I na nowo się w łaskę samodzierżcy wkręcić,
Musi z naszych towarzystw wielką rzecz wysnować
I wiele nowych ofiar carowi poświęcić.


Żegota.

Lecz my się uniewinnim.


Tomasz Zan.

Bronić się daremnie:
I śledztwo i sąd cały toczy się tajemnie,
Nikomu nie powiedzą, za co oskarżony,
Ten, co nas skarży, naszej ma słuchać obrony;
On gwałtem chce nas karać: nie unikniem kary. —
Został nam jeszcze środek smutny — lecz jedyny:
Kilku z nas poświęcimy wrogom na ofiary,
I ci na siebie muszą przyjąć wszystkich winy.
Ja stałem na waszego towarzystwa czele,
Mam obowiązek cierpieć za was, przyjaciele.
Dodajcie mi wybranych jeszcze kilku braci,
Z takich, co są sieroty, starsi, nieżonaci,
Których zguba niewiele serc w Litwie zakrwawi,
A młodszych, potrzebniejszych z rąk wroga wybawi.


I tak też Zan uczynił: starał się wszystkie winy wziąć na siebie, byle ocalić innych. Rozumie się, że Nowosilcow nie mógł poprzestać na jednym, on właśnie pragnął dowieść, że wszyscy są winni, że studenci i profesorowie knują spiski, że najlepiej wszystkich wywieźć na Syberję, zamknąć uniwersytet.

Więc śledztwo toczyło się długo, w więzieniach bito i morzono głodem, zwożono aresztowanych coraz więcej, jak gdyby całą młodzież chciano wytępić na Litwie, Żmudzi, Wołyniu, Podolu. Jeden z więźniów, którego wyprowadzono na śledztwo, tak opowiada za powrotem to, co widział w mieście.
Zarzucają go pytaniami: jakie nowiny?
Jan Sobolewski odpowiada:

Niedobre... Dziś — na Sybir — kibitek dwadzieścia
Wywieźli...


Żegota.

Kogo? Naszych?


Jan Sobolewski.

Studentów ze Żmudzi.
Sam widziałem... Wracając, prosiłem kaprala
Zatrzymać się; pozwolił chwilkę. Stałem zdala,
Skryłem się za słupami kościoła. W kościele
Właśnie msza była, ludzi zebrało się wiele:
Nagle cały lud runął przeze drzwi nawałem
Z kościoła ku więzieniu. Stałem pod przysionkiem,
I kościół tak był pusty, że w głębi widziałem
Księdza z kielichem w ręku i chłopca ze dzwonkiem.
Lud otoczył więzienie nieruchomym wałem;
Od bram więzienia na plac, jak w wielkie obrzędy,
Wojsko z bronią, z bębnami stało we dwa rzędy;
W pośrodku nich kibitki... Patrzę, z placu sadzi
Policmajster na koniu; z miny zgadłbyś łatwo,
Że wielki człowiek wielki tryumf poprowadzi:
Tryumf cara północy, zwycięzcy — nad dziatwą!


Wkrótce znak dano bębnem i ratusz otwarty.
Widziałem ich: za każdym z bagnetem szły warty;
Małe chłopcy, znędzniałe, wszyscy jak rekruci
Z golonemi głowami, na nogach okuci.
Biedne chłopcy! Najmłodszy, dziesięć lat niebożę,
Skarżył się, że łańcucha podźwignąć nie może,
I pokazywał nogę skrwawioną i nagą.
Policmajster przejeżdża, pyta, czego żądał;
Policmajster człek ludzki: sam łańcuch oglądał,
„Dziesięć funtów, zgadza się z przepisaną wagą“.
Wywiedli Janczewskiego — poznałem: oszpetniał,
Sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał.
Ten przed rokiem swawolny, ładny chłopczyk mały,
Dziś poglądał z kibitki, jak z odludnej skały
ów cesarz — okiem dumnem, suchem i pogodnem.
To zdawał się pocieszać wspólników niedoli,
To lud żegnał uśmiechem gorzkim, lecz łagodnym,
Jak gdyby chciał im mówić: niebardzo mię boli.
Wtem zdaje mi się, że mnie napotkał oczyma,
I nie widząc, że kapral za suknię mię trzyma,
Myślał, żem uwolniony; dłoń swą ucałował
I skinął ku mnie, jakby żegnał i winszował.
I wszystkich oczy nagle zwróciły się ku mnie,
A kapral ciągnął gwałtem, ażebym się schował.
Nie chciałem, tylkom stanął bliżej przy kolumnie,
Uważałem na więźnia postawę i ruchy:
On spostrzegł, że lud płacze, patrząc na łańcuchy,
Więc wstrząsnął nogą łańcuch, że mu niezbyt ciężył
A wtem zacięto konia, kibitka runęła:
On zdjął z głowy kapelusz, wstał i głos natężył
I trzykroć krzyknął: Jeszcze Polska nie zginęła!
Wpadli w tłum — ale długo ta ręka ku niebu,
Kapelusz czarny, jako chorągiew pogrzebu,
Głowa, z której włos przemoc obdarła bezwstydna,
Głowa niezawstydzona, dumna, zdala widna,
Co wszystkim swą niewinność i hańbę obwieszcza
I wystaje z czarnego tylu głów natłoku
Jak z morza łeb delfina, nawałnicy wieszcza, —
Ta ręka i ta głowa zostały mi w oku,

I zostaną w mej myśli i w drodze żywota
Jak kompas mi pokażą, powiodą, gdzie cnota;
Jeśli zapomnę o nich, Ty Boże na niebie,
Zapomnij o mnie!


Ksiądz.

Amen!


Jan Sobolewski.

Tymczasem zajeżdżały inne rzędem długim
Kibitki: ich wsadzano jednego po drugim
Rzuciłem wzrok po ludu ściśnionego kupie,
Po wojsku: wszystkie twarze pobladły jak trupie;
A w takim tłumie taka była cichość głucha,
Żem słyszał każdy krok ich, każdy dźwięk łańcucha
Dziwna rzecz: wszyscy czuli, jak nieludzka kara:
Lud, wojsko, czuje, milczy — tak się boją cara.
Wywiedli ostatniego; zdało się, że wzbraniał,
Lecz on biedny iść nie mógł, co chwila się słaniał,
Zwolna schodził ze schodów i ledwie na drugi
Szczebel stąpił, stoczył się i upadł jak długi.
To Wasilewski: siedział tu, w naszem sąsiedztwie,
Dano mu tyle kijów onegdaj na śledztwie,
Że mu odtąd krwi kropli w twarzy nie zostało.
Żołnierz przyszedł i podjął z ziemi jego ciało,
Niósł w kibitkę na ręku, ale ręką drugą
Tajemnie łzy ocierał: niósł powoli, długo.
Wasilewski nie zemdlał, nie zwisnął, nie ciężał,
Ale jak padł na ziemię prosto, tak otężał;
Niesiony, jak słup sterczał, i jak z krzyża zdjęte
Ręce miał nad barkami żołnierza rozpięte,
Oczy straszne, zbielałe, szeroko otwarte.
I lud oczy i usta otworzył, i razem
Jedno westchnienie, z piersi tysiąca wydarte,
Głębokie i podziemne jęknęło dokoła,
Jak gdyby jękły wszystkie groby z pod kościoła.
Komenda je zgłuszyła bębnem i rozkazem:
Do broni, marsz! Ruszono; a środkiem ulicy
Puściła się kibitka lotem błyskawicy.

Jedna pusta: był więzień, ale niewidomy.
Rękę tylko do ludu wyciągnął z pod słomy,
Siną, rozwartą, trupią; trząsł nią, jakby żegnał.
Kibitka w tłum wjechała. Nim bicz tłumy przegnał,
Stanęli przed kościołem: i właśnie w tej chwili
Słyszałem dzwonek, kiedy trupa przewozili.
Spojrzałem w kościół pusty i rękę kapłańską
Widziałem, podnoszącą Ciało i Krew Pańską.
I rzekłem: — Panie! Ty, co sądami Piłata
Przelałeś krew niewinną dla zbawienia świata,
Przyjm tę z pod sądów cara ofiarę dziecinną,
Nie tak świętą, ni wielką, lecz równie niewinną.[5]

Adam Mickiewicz.

W taki sposób zburzony został uniwersytet wileński. Najlepszych profesorów, naturalnie i Lelewela, usunięto, studenci wywiezieni zostali w głąb Rosji, między nimi Zan i Mickiewicz. Mickiewicz, wielki poeta, opisał później ten pobyt w więzieniu, nocne zebrania więźniów w jednej celi, dzięki pomocy straży wojskowej lecz polskiej, wreszcie całą dzikość okrutnego prześladowcy, który dopiął celu i zniszczył oświatę na Litwie.
Książę Czartoryski widząc, że cesarz mu nie ufa, że jego zdanie nie ma już znaczenia, a wszystko zależy od Nowosilcowa, podał się do dymisji.


Rok 1830.

Lat 15 trwał pokój w nowem Królestwie Polskiem, chociaż niejedna chmura w ciągu tego czasu zasłaniała pogodny błękit nieba, choć nieraz głuchy pomruk nadchodzącej burzy zwiastował nową nawałnicę.
Warszawa jednak napozór spokojna, i wszystko w niej, jak było: mustra na Saskim placu, Niemcewicz pisze w Ursynowie, uczeni pracują i radzą w Towarzystwie Przyjaciół Nauk, tylko w królewskim zaniku nowy portret panującego cesarza i króla, Mikołaja I.
Czy to nie wszystko jedno?
Niezupełnie. Aleksander I przynajmniej udawał przyjaciela Polaków, nie śmiał występować przeciw nim otwarcie, — Mikołaj I jest zaciętym wrogiem Polski i jej konstytucji. Koronował się wprawdzie na króla polskiego, bo przed wojną turecką pragnął zjednać sobie Polaków, może uśpi ich czujność, ale za to ustępstwo mścić się zamierzał srogo przy pierwszej sposobności.
Więc wszędzie tropią spiski, wszędzie szpiegów pełno, a więzienie u Karmelitów przepełnione. Nie zmieszczą się tam oskarżeni o to, że kochają ojczyznę i dążą do przywrócenia jej wolności.
Okropna zbrodnia!
Za tę zbrodnię sądzić ich będą Polacy: sąd sejmowy. Są dowody, że należeli do związku Wolnych Braci Polaków, niechże ich za to karzą właśni bracia. Nie car, ale Polacy muszą wydać wyrok, a za takie przestępstwo śmierć albo katorga.
Niewolno w Polsce marzyć o odbudowaniu ojczyzny, — sędziowie Polacy sami to potwierdzić muszą.
Wszystkie serca zabiły lękiem: czyż się taka straszna rzecz stanie? Czy sąd sejmowy polski potępi pragnienie wolności? Wszyscy z niepokojem czekają wyroku, car Mikołaj uśmiecha się szyderczo: według prawa osądzić muszą!
Sądzą, badają, — nadszedł dzień wyroku: jakie słowa zabrzmią w zamku królów polskich?
Marszałek sądu sejmowego głosi:
Oskarżeni nie popełnili zbrodni stanu: zawinili tem tylko, że należeli do towarzystw zabronionych. Za to kara więzienia podług prawa.
Warszawa odetchnęła, w całym kraju spadł ludziom z serca ciężki kamień. Ale sza! cicho! radości objawiać nie można: cesarz pieni się z gniewu, nie chce zatwierdzić wyroku, do Petersburga wzywća[6] oskarżonych.
Niewszyscy pojadą, niejeden już umarł w więzieniu. Ale Polak i o tem śpiewa:

Czego tęsknisz za chatą, za chatą,
Gdy ci dobrze za kratą, za kratą — Jest!

Nie boim się złodziei, złodziei,
Bo pilnuje z kolei, z kolei — Moch!

Mamy pokój książęcy, książęcy,
Łóżko, miotłę i więcej i więcej — Nic!

Mamy wszelką wygodę, wygodę,
Chleb, kapustę i wodę i wodę — Wciąż!

Więc nie tęsknij za chatą, za chatą,
Gdy ci dobrze za kratą, za kratą — Jest!





A co się dzieje w Szkole Podchorążych?
Tam najgoręcej kipią młode serca oburzeniem[7] bólem, rozpaczą. Czyż godnem jest Polaka patrzy,[8] na to, co się dzieje? Czyż nie lepiej zginąć w szlachetnej walce o wolność?

Mierz siły na zamiary,
Nie zamiar podług sił!


powtarzają słowa Mickiewicza. Niegodzien ten wolności, komu nie jest droższa nad życie. Wszak oręż mamy w ręku. —
— Ciszej, ciszej — szepczą rozsądni — Tu ściany mają uszy, szpiegów pełno.
— Więc na latarnię szpiegi! Śmierć tyranom! Już ich nic nie powstrzyma. Na ich czele gorący młodzian, Piotr Wysocki, nie generał, lecz podporucznik i instruktor. Łatwo domyślić się, że dobrze uczy! I tuż pod bokiem księcia, bo Szkoła Podchorążych w parku łazienkowskim, w jednym z oddzielnych budynków. Tu, tak blisko, w wojskowej szkole, książę nie podejrzewał polskich uczuć, które tropił zaciekle w całem mieście.
Musieli jednak młodzi mieć się na baczności, tembardziej, że przyjaciół mieli wszędzie: w wojsku i pomiędzy cywilnymi. Zamiar rósł i dojrzewał, wszyscy czekali hasła.
— Czas! czas! — powtarza zapał. — Dość niewoli!
— Czas! czas! — powtarza ból.
— Czekajcie! — przemawia rozsądek — zastanówcie się jeszcze. Czy macie prawo kraj cały narażać na zgubę? — Gdzież pewność zwycięstwa? A co będzie po klęsce?
Więc się zbierają, radzą. Trzeba wreszcie coś postanowić. Zrzec się mrzonek, albo przystąpić do czynu. Puste słowa są śmieszne.
Zebranie liczne, niech przemówią wszyscy: i cywilni, i starsi, co kto myśli. Przed tak poważnym krokiem trzeba wysłuchać każdego.
Więc okok[9] podchorążych widzimy poetę Goszczyńskiego i przyjaciela jego Nabielaka, Mochnacki, dzielne pióro, mądra głowa, dalej siwe włosy, mundury wojskowe. Wielkiem niebezpieczeństwem jest samo zebranie, ale — muszą się porozumieć.
Przemawia Piotr Wysocki. Wiele mówić nie potrzebuje, bo wszyscy wiedzą, widzą, pamiętają: zdeptana konstytucja, ucisk, bezprawie, krzywdy, Wilno, więzienie karmelickie, szpiegi, upodlenie narodu, który do niewoli przywyka, aż przestanie czuć, że to hańba! Czas, czas! tak żyć nie można, lepiej umrzeć

Hej, bracia, dzieci, żołnierze,
Za broń, za broń, za broń!
Przyszedł czas, gdy zrywamy obroże!
Śmierć przywłaszczycielom,
Tyranom![10]

(p. S. Wysp.).

Wszyscy tak samo czują, wszyscy podnoszą ręce:

Jednością silni — rozumni szałem —
Razem, młodzi przyjaciele!


— Więc dziś — hasłem pożar, — śmierć tyranom! Książę zamordowany i cały kraj musi zerwać się do walki, bo niema ucieczki przed zemstą. Bóg śmiałym sprzyja. Jeszcze Polska nie zginęła! Zwyciężymy.
Lecz podnosi się starzec.
— Posłuchajcie, bracia. Mam obowiązek powiedzieć, co myślę, choć może pogardzicie tem, co powiem. — Na co się porywacie, dzieci bezbronne i słabe? Chociażby całe wojsko stanęło za wami, cóż może znaczyć 30.000 wobec silnego państwa? I skądże wiecie, że was naród nie potępi, gdy narazicie go na stratę swobód, jakie dziś mamy dane i zaprzysiężone? Cesarz Mikołaj może jest surowy, lecz ludzie przemijają, a prawa zostają. Praw strzeżmy i nie zrywajmy się do walki, niepewnej i nierównej. Straszną odpowiedzialność bierzecie na siebie.
Milczenie — szmer niechęci...

....................

Nie przekona uczucia zimny i ostrożny rozsądek: spełnią, co postanowili...



Listopad.


My w nieszczęściu razem —
Albo wytępim wroga tem żelazem,
Lub za najświętszą wielkich Bogów wolą
W grobie się wolni schronim przed niewolą.

K. Ujejski.

Na drzwiach pałacu w Belwederze ktoś przylepił żartobliwe ogłoszenie:
Mieszkanie do wynajęcia!
Książę się niepokoi: czyż niewszyscy jeszcze pod kluczem? Gdyby można w jakiem więzieniu zamknąć całą Warszawę? cały naród? Jaka szkoda, że niema takiego więzienia!
Szpiegi gorliwie węszą i szukają, ostrożny Nowosilcow wyjechał z Warszawy, coś przeczuwa.
Nadszedł dzień oznaczony, 29 listopada.
Plan ułożony. Garstka najodważniejszych wpadnie do Belwederu i zamorduje księcia lub go weźmie jako zakładnika, — podchorążowie w porozumieniu z wojskiem polskiem rozbroją pułki rosyjskie i opanują Warszawę.
A potem?
Mochnacki żąda, aby utworzono zaraz rząd rewolucyjny, który po wybuchu powstania natychmiast obejmie władzę; ale plan jego wydaje się przedwczesny. Skoro naród cały powstanie, to sam rząd sobie wybierze.
Nadszedł wieczór: wydane hasła, serca uderzają mocniej: wybiła godzina czynu.
Zmrok zapadł wcześnie, wieczór pochmurny i mglisty. Łazienki toną we mgle.
Jak tu dziwnie w pustce i ciszy. Coś szumią nagie drzewa, coś szepczą głucho, trwożnie, wicher niesie wieść jakąś tajemniczą...
W mroku jaśnieje biały pomnik Sobieskiego: tutaj mają zgromadzić się spiskowi. O 6-ej ujrzą łuny podpalonego na Solcu browaru i młyna na Nowolipiu — to hasło.
Ciemno, pusto, mglisto i cicho. Jakaś postać przy pomniku króla. Zbliża się druga — trzecia —
Stoją — milczą — nie szepczą nawet. Oczekują. Jedna łuna błysnęła, lecz zagasła, drugiej nie widać wcale. Co to znaczy?
Upływają minuty i kwadranse. Jest ich szesnastu tylko, a miało być przeszło trzydziestu. Tam zdala świecą okna Belwederu.
Goszczyński z Nabielakiem decydują się podejść do Szkoły Podchorążych. Może się czego dowiedzą. Przecież tak stać bezczynnie niepodobna.
Spotkali Wysockiego, który szedł właśnie do nich: dodaje im dwóch podchorążych. Czas zacząć.
Szczupły zastęp dzieli się na dwie kolumny: dziewięciu, tak, dziewięciu! wedrze się od frontu, ażeby zabić księcia. Druga dziewiątka zabezpieczy tyły, gdyby „ptaszek“ chciał uciec ku Łazienkom.
— Śmierć tyranowi! — rozlega się okrzyk, i garstka śmiałków wpada do pałacu.
Ktoś drzwi zatrzasnął, wysadzają je ramieniem, jedne, drugie — tam w kącie kryje się szpieg — ciemiężyciel, wice-prezydent miasta — Lubowidzki. Pchnięcie bagnetem. Dalej, do komnaty księcia!
Ale komnata pusta, łoże rozrzucone, jeszcze ciepłe, — spał tu przed chwilą. Gdzież uciekł?
— Śmierć tyranowi! — rozlega się znowu i biegną dalej przez szereg pokoi, pustych, milczących — Oto sypialnia księżnej. Otwierają drzwi gwałtownie: w komnacie pełno kobiet, wszystkie na kolanach, modlą się głośno ze wzniesionemi ku niebu rękami.
Spiskowcy zatrzymali się na chwilę.
— Książę zabity! — dolatuje okrzyk tryumfu z podwórza. — Śmierć tyranowi!
Cofnęli się natychmiast: zadanie ich spełnione. Nie przyszli tu wojować z kobietami.
Nie wiedzieli, że między niemi klęczał książę, w bieliźnie, jak w śmiertelnej trwodze wyskoczył z łóżka, nieprzytomny, drżący ze strachu.
Na podwórzu zabito uciekającego generała Gendra, zausznika wielkiego księcia, którego w zmroku wzięto za tyrana.

Opuścili Belweder z przekonaniem, że książę Konstanty nie żyje. Czas był wielki, gdyż pomoc nadbiegała.




W Szkole Podchorążych godzina wykładu, — na progu staje Piotr Wysocki, przemawia silnym głosem:

— Polacy! godzina wybiła. Dziś zwyciężym lub zginiem!
— Do broni! do broni! — rozległy się okrzyki, i wszyscy już gotowi. Dawno oczekiwali na tę chwilę.
Garstka walecznych szerzy w mieście trwogę: wróg zaskoczony nie zna sił powstańców, nie wie, z kim walczyć będzie. Pułki rosyjskie otaczają dzielnice Belwederu i Łazienek, dwukrotnie przebił się przez nie Wysocki i na czele stu sześćdziesięciu dąży ku Nowemu Światowi.
Na placu Trzech Krzyży po raz pierwszy generał Polak zastępuje im drogę. Jest uczciwym Polakiem, patrjotą, lecz czyn ich nazywa szaleństwem, spieszy na pomoc księciu.
— Do broni! do broni! — wzywają powstańcy, idąc przez puste i ciemne ulice. Czyż Warszawa się z nimi nie połączy?
Tu i owdzie uchyla się zamknięta brama, wysuwa się z niej szybko ciemna postać i staje obok idących.
Szeregi zwolna rosną.
— Do broni! do broni! — rozlega się co chwila grzmiący okrzyk.
Dokąd idą?
Do arsenału po broń dla powstańców. Arsenał na ulicy Długiej, więc droga dość daleka. Tam ich czeka walka zacięta. Arsenał zdobyć muszą.
Do Belwederu na wezwanie księcia spieszą tymczasem polskie i rosyjskie pułki. Generałowie o spisku nie wiedzą, nie rozumieją, co to wszystko znaczy. Maszerująca garstka otacza każdego spotkanego na drodze:
— Generale, prowadź. Śmierć tyranom! Za wolność i Ojczyznę!
— Szaleńcy!
— Generale, błagamy!
— Dzieci! Szaleńcy! Coście uczynili!
— Prowadź nas do zwycięstwa!
— Do zguby.
Proszą, błagają. Opór ich rozdrażnia. Jakto! Polacy przeciw nim? z tyranem?
Jeszcze wzywają, proszą.
Nakoniec strzał pada.
Jednego zabijają przez pomyłkę, nie dosłyszawszy nazwiska.
W taki sposób zginęło siedmiu podczas marszu. Droga do arsenału krwią polską znaczona.
Tam rozpoczyna się walka.



Noc zapadła, pochmurna noc listopadowa, w ciemności wicher wyje pieśń zagłady, — ale dla kogo?
Powstanie opanowało część stolicy, więźniowie od Karmelitów wypuszczeni, arsenał zdobyty, broń rozdana, mieszczaństwo zbroi się z zapałem.
W mieście porządek: bank, gmachy rządowe, więzienia kryminalne — pod wojskową strażą.
Książę Konstanty z wojskiem rosyjskiem w Alejach Ujazdowskich. Ma przy sobie jeden pułk polski, który na pierwsze wezwanie pospieszył. Książę ochłonął z przerażenia, lecz nie wie, co czynić. Nie chce, czy nie śmie zaczepiać powstańców, — wyczekuje.
Zwycięzcy biwakują na ulicach. Na placach rozpalono ognie, przy nich obozują żołnierze i cywilni pod bronią. Słychać gwar rozmów, pieśni:

Hej, Chłopicki, wojak, dzielny, śmiały,
Powiedzie naszych zuchów w pole zwycięstw, chwały!

Huk armat, szczęk pałaszy,
Moskala wnet odstraszy,
Hej, bracia, w imię Boże,
Bóg nam dopomoże!


— Niech żyje Chłopicki!
— Niech żyje Lelewel!
— Chłopicki wodzem! Niech żyje naczelnik! Chłopicki na wszystkich ustach.
Któż to jest ten Chłopicki? Gdzież on dzisiaj? Żołnierz napoleoński i generał. Znają go legjoniści jako mężnego wodza, odznaczył się w Hiszpanji, potem — na Saskim placu.
Kiedy książę Konstanty zwrócił jego uwagę, że maszeruje złym krokiem, miał odpowiedzieć dumnie:
— Tym krokiem szedłem z Madrytu do Moskwy i nie zmienię go nawet na rozkaz jego wysokości!
Za tę odpowiedź księciu uwielbiała go Warszawa, we wszystkich sercach polskich wzbudził wdzięczność i nieograniczone zaufanie. Z wojska wystąpił i żył na uboczu, nie mieszając się do niczego. Rewolucjoniści widzieli w nim wodza.
Więc śpiewają pieśni na cześć Chłopickiego, lecz znaleźć go nie mogą. Niema go w domu, niema u znajomych, daremnie go szukają w całem mieście. Czyżby nie chciał przyjąć dowództwa? On? Ten wróg Konstantego?
— Hej, Chłopicki, wojak, dzielny, śmiały! — brzmi ciągle na ulicach: to nadzieja i radość, — może za wczesna jeszcze?
Wielki krok uczyniono, naród powstał, wstrząsnął łańcuchem, lecz pęta nie rozkute, książę żyje.
Chłopicki nie objął dowództwa i niewiadomo nawet, co myśli o powstaniu, — a gdzie rząd?
Ktoś przecież od początku rządzić musi, organizować ruch, przygotować kraj cały do obrony, — jak najspieszniej.
Bez rządu nic istnieć nie może, a tembardziej powstanie całego narodu przeciw potężnemu ciemięzcy. Lecz rewolucjoniści jakby o tem zapomnieli: ktoś tam sobie rząd weźmie, Polacy, ci postąpią, jak kraj zechce.
Inaczej rozumieją rzecz członkowie rządu, ludzie doświadczeni, starsi, patrjoci, lecz rządzący się rozsądkiem więcej, niż uczuciem.
Gdy tamci biwakują i śpiewają pieśni, oni się zebrali, by radzić. Noc upłynie, dzień przyjdzie: trzeba działać.
Jak? Co robić?
Jest między nimi poeta Niemcewicz, który służył ojczyźnie całe życie, walczył z Kościuszką pod Maciejowicami, dzielił z nim więzienie, a potem tułactwo. Jest dobry Polak książę Adam Czartoryski, jest minister Lubecki, który dzielnie bronił konstytucji, kilku innych; nie zdrajcy, tylko nie podzielają ani wiary, ani zapału młodzieży.
Drżą o los kraju. Jak go ratować, ocalić?
— Czy łączymy się z powstańcami?
— Szaleństwo! Dziecinne uniesienie, zguba. Mikołaj czeka tylko, żeby zmiażdżyć Polskę, dali mu broń do ręki. Całe szczęście, że książę żyje. Trzeba, aby mógł świadczyć, że to wybryk garstki szaleńców, dzieciństwo. Zginą ci nieszczęśliwi, lecz kraj ocalimy. Niewiadomo dziś, co powie o tem cały naród. Czyż możem brać na siebie taką odpowiedzialność? czy nam wolno?
— Cóż zatem uczynimy?
— ?
— ?
Noc długa, długa noc listopadowa upływa na wahaniu, niepewności. Co czynić?
Poranek ich zastaje znużonych, wybladłych, o spojrzeniu przygasłem, czołach zoranych troską niepokoju. Podpisują odezwę do narodu w imieniu Mikołaja I, wzywając do spokoju i rozwagi.
...Tak im się zdaje najbezpieczniej.



Grudzień.

W salach redutowych na Krasińskim placu pełno, głowa przy głowie: ludzie wszystkich sfer, wojsko, rewolucjoniści, studenci, uczniowie, kobiety: to zebranie Towarzystwa Patrjotycznego, które stworzyła rewolucja, aby postawić je przeciw rządowi.
Bo rząd od pierwszej chwili stanął przeciw rewolucji, i w kraju są dwie władze.
Rewolucja wzywa kraj cały, by powstał; chce zwyciężyć lub zginąć; głosi hasło, że śmierć lepsza od niewoli.
Rząd dąży do pojednania się z księciem Konstantym, do uzyskania przebaczenia cara za chwilowy wybryk szalonej młodzieży.
A Chłopicki?
Chłopicki oburzony na „warjatów“, którzy zrobili taką awanturę, wymyśla na nich i zgrzyta zębami, ale przyjmuje naczelne dowództwo, aby nie dopuścić do walki.
Jednak wszyscy mu wierzą; tłumy z entuzjazmem pozdrawiają go na ulicy, widzą w nim zbawcę ojczyzny. Przeniknął go tylko Mochnacki. Ale jak zedrzeć maskę z bóstwa tłumu?
Rzuca strzał pierwszy: w salach redutowych, na zebraniu Towarzystwa Patrjotycznego stawia publicznie żądanie, by Chłopicki niezwłocznie uderzył na księcia, który z wojskiem rosyjskiem stoi w Wierzbnie pod Warszawą i prowadzi układy z rządem.
Propozycję przyjęto z uniesieniem. Wszyscy odczuli, że to prosta droga, to rozstrzygnięcie wahań, to nakoniec — walka.
Rząd przyjmuje żądanie, przyrzeka je spełnić, lecz nazajutrz wieść się rozchodzi, że wielki książę cofnął się ku Litwie.
I nikt mu nie przeszkodził. Uprowadził nawet więźnia, jednego z najlepszych Polaków, Walerjana Łukasińskiego. Nieszczęśliwej ofiary nie wydarto z paszczy tygrysa.
Zawrzał gniewem Mochnacki: to wyraźna zdrada! Niechże chociaż tym kosztem naród się przekona, komu ufa i wierzy. Wypuścić zakładnika! — pozwolić mu zabrać 7 tysięcy wojska! Czegóż w przyszłości można się spodziewać od podobnego wodza?
I na zebraniu wobec tłumów zgromadzonych oskarża go publicznie:
— Chłopicki zdradza rewolucję!
Nieopisany zamęt zrywa się wśród publiczności, oficerowie dobywają szabel, tłum ciśnie się ku mówcy pełen groźby, gotów rozszarpać go na sztuki.
— Precz z nim!
— Śmierć zdrajcy!
Wdzierają się z klątwami na mównicę, ale pogasły światła i Mochnacki zniknął w ciemności.
Zniknąć musiał na zawsze. Szukano go nazajutrz, aby skazać na śmierć. Chłopicki był zwycięzcą.

Grudzień i styczeń.

Biała zima ogłosiła się królową świata, zmęczona ziemia zasnęła pod śniegiem, chce odpocząć do wiosny. Biało, cicho, spokojnie. Czy długo tak będzie?
Ziemio polska, zbudzą cię strzały armatnie, napoi krew gorąca: losy twoje się ważą.
Czy pozostaniesz nadal niewolnicą, czy z wiosną na twych polach zakwitnie cudny kwiat wolności?
Po białych drogach jadą do stolicy posłowie z całego kraju: otwarcie sejmu 18 grudnia. Wtedy dopiero przedstawiciele narodu zdecydują o listopadowem powstaniu.
Tymczasem dyktatorem jest Chłopicki i robi wszystko, co jest w jego mocy, by nie dopuścić do walki. Nie powiększa liczby wojska, nie przyjmuje do niego ochotników, nie wyrabia broni, nie gromadzi zapasów, lecz śle do Petersburga pokorne poselstwo, starając się przejednać samodzierżcę, zbadać jego nieodwołalne wyroki.
Sejm chciałby odwlec aż do odpowiedzi, obawia się, co on powie. Otwarto go wbrew woli dyktatora.
Sejm nie potępia braci. Uznaje powstanie za dzieło narodu, sprawcom wyraża wdzięczność.
To hasło do walki.
Chłopicki się oburza, składa dyktaturę, nie chce być naczelnym wodzem.
Znowu błagają, — wydaje się widać, że bez niego wszystko stracone.
— Bić się nie bodę — powtarza Chłopicki — bo nie chcę być pobitym. Nie jestem waszym wodzem, znać was nie chcę. Szaleńcy!
— Musisz być wodzem, sejm ci rozkazuje.
— Szelmą będę, jeżeli przyjmę z rąk waszych dowództwo!
Zrozumieli nareszcie, kogo uwielbiali, komu ufali tak długo. Szkoda, ogromna szkoda, że nie wcześniej. Tyle czasu!
Cały naród spieszył z ofiarą serdeczną, by ją złożyć na świętym ołtarzu ojczyzny, chłopi dawali zboże, konie, bydło, mieszczanie pieniądze, kobiety złoto, srebro i klejnoty, młodzież garnęła się z zapałem do szeregów, lecz dotąd wszystko szło jakby na marne.
Więc trzeba wynagrodzić czas stracony. Lelewel wygłasza hasło: niech żyje Polska w odwiecznych granicach! to jest: z Litwą i Rusią. Oba kraje pragną się złączyć z powstaniem, lecz trzeba działać szybko.
Jeden z posłów do cesarza Mikołaja, wysłany przez Chłopickiego, powrócił właśnie z Petersburga i przynosi odpowiedź monarchy;
„Pierwszy strzał z waszej strony będzie zagładą dla Polski. Niema łaski dla buntowników“.
Posłowie słuchają w głębokiem milczeniu. Nagle zrywa się okrzyk:
— Niema Mikołaja!
— Precz z Mikołajem!
Niemcewicz pisze akt detronizacji.

Teraz wojna wypowiedziana: niema już pośredniej drogi, tylko zwyciężyć lub zginąć.




Luty.

Od rana wre bój krwawy pod Grochowem: 30.000 wojska polskiego dzień cały opiera się 100.000 nieprzyjaciół.
Bitwą kieruje Chłopicki. Nie jest naczelnym wodzem, nie przyjął dowództwa, lecz skoro niema już nadziei łaski, zrobił wielkie ustępstwo: przyrzekł kierować walką, gdyż naczelnym wodzem został książę Radziwiłł, jeden z napoleońskich generałów, który jednakże nie ma potrzebnego doświadczenia. Powierzono mu naczelne dowództwo ze względu na obietnicę Chłopickiego i pożądaną teraz łączność z Litwą. To przedstawiciel Litwy.
Zwycięstwo pod Stoczkiem, które przed 10 dniami odniósł generał Dwernicki nad większemi znacznie siłami Gejsmara, podniosło ducha w wojsku, nową wlało wiarę: Damy sobie radę z tą dziczą! — mówiono, chociaż armja rosyjska pod Grochowem przeszło dwukrotnie przewyższała siły polskie.
Chłopicki dowodzi. Zmienił się do niepoznania: wobec bitwy stał się żołnierzem, wodzem, wierzy w zwycięstwo, gotów zginąć śmiercią walecznych. Jest wszędzie, czujny, baczny. Dwa konie pod nim padły, podano mu trzeciego; płaszcz poszarpany strzałami, w oczach błyskawice, w twarzy stanowczość i niezłomne męstwo.
Patrząc na niego, żołnierz nie lęka się śmierci. Z takim wodzem zawsze zwycięstwo.
Książę Radziwiłł stoi na uboczu i potwierdza rozkazy Chłopickiego, bo niektórzy dowódcy w takiej chwili odmawiają mu posłuszeństwa. Dowódcy, nie żołnierze.
Najważniejszy punkt bitwy to lasek olszowy, Olszynka. Kto nią zawładnie, panem jest całego pola. Więc tu największe szturmy, najtęższa obrona. Olszynka dziesięć razy przechodzi z rąk do rąk: zajmuje ją wódz Dybicz, zwany Zabałkańskim od sławnych zwycięstw w wojnie tureckiej, to znowu wypierają go stamtąd Polacy.
Tu padł Żymirski bohaterską śmiercią, tu zdobył sławę generał Skrzynecki.
Grzmi blisko 400 armat, — Skrzynecki z bohaterską odwagą uderza znowu na Olszynkę, — pod Chłopickim pada koń trzeci, on sam ciężko raniony w obie nogi, dłużej dowodzić nie może.
Nikt nie kieruje bitwą, nikt nie rozkazuje, każdy walczy, gdzie widzi największe niebezpieczeństwo, opiera się i ginie lub zwycięża, ale takie zwycięstwo losu bitwy nie przeważy.
Padają generałowie i żołnierze, tysiące trupów na skrwawionej ziemi, tysiące rannych kona; dym, kałuże krwi w śniegu, kwik rannych, koni, gruchot armat, komenda, szczęk bagnetów, jęki, przekleństwa — i szary, mroźny zmrok...
Na drodze do Warszawy wozy broczące krwią, broczące krwią — to rannych wiozą. Krew spływa, krew na bruku, w powietrzu zapach krwi — krwawa droga dziś do stolicy.
Warszawa — jeden szpital. W każdym domu ranni, przed każdy zajeżdżają krwawe wozy, zdejmują ojców, mężów, synów, braci, niosą — niosą żołnierzy nieznanych nikomu: każdy dziś brat najbliższy. Kobiety opatrują, pomagają lekarzom, przewiązują okropne rany...
A przez most ciągną wozy, krwawe wozy, — szereg ich nieskończony, — ranni i konający obok siebie — na twarzach bladość, ból — jęk, płacz dokoła.
...Wiatr hula dzisiaj po Grochowskich polach i odgrzebuje z piasku białe kości, — deszcz je obmywa z kurzu, słońce suszy, białe kości poległych...

Noc zapadła. Na polu bitwy nieprzyjaciel. Polacy cofnęli się do Warszawy.




Na Litwie.
Śmierć pułkownika.

W głuchej puszczy, przed chatką leśnika
Rota strzelców stanęła zielona,
A u wrót stoi straż pułkownika:
Tam w izdebce pułkownik ich kona.
Z wiosek zbiegły się tłumy wieśniacze;
Wódz był to wielkiej mocy i sławy,
Kiedy po nim lud prosty tak płacze
I o zdrowie tak pyta ciekawy.
Kazał konia pułkownik kulbaczyć,
Konia w każdej sławnego potrzebie:
Chce go jeszcze przed śmiercią obaczyć,
Kazał przywieść do izby do siebie
Kazał przynieść swój mundur strzelecki,
Swój kordelas, i pas, i ładunki;
Stary żołnierz, on chce, jak Czarniecki,
Umierając, swe żegnać rynsztunki.
A gdy konia już z izby wywiedli,
Potem do niej wszedł ksiądz z Panem Bogiem,
I żołnierze od żalu pobledli,
A lud modlił się, klęcząc przed progiem.
Nawet starzy Kościuszki żołnierze,
Tyle krwi swej i cudzej wylali,
Łzy ni jednej — a teraz płakali
I mówili z księżami pacierze.
Z rannym świtem dzwoniono w kaplicy.
Już przed chatą nie było żołnierza,
Bo już Moskal był w tej okolicy.
Przyszedł lud widzieć zwłoki rycerza:
Na pastuszym tapczanie on leży,
W ręku krzyż, w głowach siodło i burka,
A u boku kordelas, dwururka.
Lecz ten wódz, choć w żołnierskiej odzieży,
Jakie piękne, dziewicze ma lica!
Jaka pierś! — Ach, to była dziewica,
To Litwinka, dziewica-bohater,
Wódz powstańców, Emilja Plater!

A. Mickiewicz.


Maj.

Od bitwy grochowskiej wodzem naczelnym Skrzynecki. Pyszny, zarozumiały, leniwy. Męstwo na polu walki nie okupi tych wad charakteru. Nieszczęsny wybór.
Wódz naczelny nie ma odwagi do czynu, nie ma wiary w zwycięstwo, nie ma dostatecznego wykształcenia wojskowego, ani nawet rozumu. Próbuje układów z Dybiczem.
A wojsko rośnie, jest pełne wiary i zapału, zdolni generałowie przedstawiają plany, zapewniające zupełne zwycięstwo, — lecz Skrzynecki ich nie rozumie.
Bardzo mu miło być naczelnym wodzem, odbierać honory, dobrze jeść, bawić się w gronie przyjaciół, — pocóż to wszystko psuć jakąś wyprawą, której rezultat niepewny? Ani żądania sejmu, ani rozumne namowy nie działają na niego. Boi się odpowiedzialności, nie ma umysłu wodza, nie rozumie niebezpieczeństwa i nie pojmuje swego obowiązku.
Dopiero wieść, że Dybicz idzie na Warszawę, przeraża go i zmusza wreszcie do działania.
Polacy zwyciężają Gejsmara pod Wawrem (30 marca), a Rosena pod Wielkiem Dembem, wbrew woli nawet Skrzyneckiego, który chciał przerwać bitwę. Lecz dzielny pułk czwartaków pod Bogusławskim nie posłuchał.
— Co? mam nocować w błocie? — zawołał Bogusławski, który stał na bagnisku.
— Hej, bracia-wiara, tam nocować będziemy! — i wskazał wielkie Dembe, gdzie kwaterowali Moskale.
Rosen zaledwie uszedł, dzięki ciemnej nocy, a Skrzynecki odjechał, zostawiwszy wojsko, bo czekała smaczna wieczerza, spoczynek.
Pod Iganiami nie stawił się na czas, bo zaspał. Obudził go dopiero huk wystrzałów. Naczelnego wodza!
Za te trzy zwycięstwa został bohaterem, on co się do nich wcale nie przyczynił i oparł się najlepszym planom zupełnego pokonania przeciwnika.
I teraz ani myśli ruszyć się z Warszawy, choć przeciwnik gromadzi siły i uderzy wkońcu na stolicę. Cesarskie gwardje oczekują chwili tryumfalnego wejścia do Warszawy.
Na te gwardje wyrusza wreszcie, zniewolony rozkazem rządu.
Stają naprzeciw siebie 18 maja pod Zambrowem. Skrzynecki przeważa ilością wojska i armat. Wojsko rwie się do boju, zwycięstwo prawie pewne.
Książę Michał, dowódca gwardji, zaskoczony, nie widzi dla siebie ratunku. Chyba, że Dybicz przybędzie na pomoc.
Ale Skrzynecki zwłóczy z uderzeniem. Nic pilnego. Daremnie błagają go generałowie, przekładają konieczność szybkiego działania. Daremnie!
Zostawia wojsko, wyjeżdża do Łomży, a książę Michał korzysta z takiej bezczynności i rozpoczyna odwrót. Cofa się najspokojniej, bo wojsku polskiemu niewolno uderzyć na wroga!
Dopiero na wieść o tem wstępuje męstwo w Skrzyneckiego, zrywa się do pościgu, niestety, za późno. Dybicz zachodzi z boku.
25 maja znalazł się Skrzynecki w Ostrołęce. Tu się zatrzyma. Rozproszone w pościgu wojsko musi się znów zgromadzić i wypocząć, on sam wyjeżdża do sąsiedniej wioski, gdzie czeka go miłe przyjęcie.
Na straży mostu w Ostrołęce pozostaje Bogusławski z czwartakami.
I spokój! Jakby żadne nie groziło niebezpieczeństwo; jakby Dybicza nie było na świecie.
Bawi się wódz naczelny: wieczerza, gra w karty, późne wstanie, śniadanie. Jakieś tam słychać strzały; po śniadaniu wyjdzie na wzgórek, skąd widać Ostrołękę, przekona się, co to znaczy.
Wtem na spienionym koniu wpada oficer z okrzykiem:
— Dybicz pod Ostrołęką! Most zajmuje!
Porwał się wódz, jak gdyby rażony postrzałem.
— Do broni! Naprzód! Piechota, jazda, artylerja, w ogień! Wszyscy naprzód! na wroga!
Sam na czele. Wiedzie ich do ataku z odsłoniętą głową, w poszarpanym kulami mundurze, wiedzie ich raz po razu, na kartacze, bagnety, na śmierć nieuniknioną, rozszalały, nieustraszony.
Most decyduje o wygranej bitwie: kto go zajmie, ten panem położenia; więc bój zapamiętały tu wre całą siłą. Skrzynecki raz po razu uderza na czele, żołnierz nie czuje głodu, pragnienia i trudu, podniecany komendą i przykładem wodza, biegnie naprzód i ginie; lecz nowe szeregi spieszą w ogień bez trwogi, a głos Skrzyneckiego rozlega się wciąż:
— Naprzód! naprzód! w ogień wszyscy!
Krwią spłynęły błękitne fale Narwi, pociemniały, — gęsto padają trupy do łożyska, woda je niesie het, z wieścią złowrogą. Aż słońce rozpalone pochyliło głowę, kryje się za bór czarny, a noc dobroczynna kładzie kres krwawym, morderczym zapasom.
Wódz naczelny zbiera starszyznę na radę.

Nieprzyjaciel most opanował. Dalszy opór tutaj daremny. Straty wielkie. Ostatni ratunek w Warszawie.




Wrzesień.

Książę Paskiewicz oblega Warszawę. Ostatni bój na Woli.
Żołnierze giną w szańcach z bronią w ręku, ale się nie poddają: nie chcą przeżyć klęski. Magazyn z amunicją wyleciał w powietrze. Piotr Wysocki ranny, wzięty do niewoli.
Wodza naczelnego niema. Skrzynecki usunięty od władzy zbyt późno, następcy jego nieudolni. Kraj sił ma jeszcze dosyć, i woli, i męstwa, — ale potrzeba wodza. Wodza niema.
Władzę, jako prezes rządu, objął człowiek marny, pyszałek, o sobie jedynie myślący, generał Krukowiecki. Ufają mu, jak niegdyś wierzono Skrzyneckiemu, a on szuka drogi dla siebie.
Mimo to wojsko nie traci nadziei: czuje w sobie tyle zapału. Warszawa może stać się grobem dla Moskali, tylko wytrwajmy wszyscy aż do śmierci.
Stary wojak Sowiński, generał bez nogi, którą stracił w r. 1812, sam prosi o dowództwo w miejscu najniebezpieczniejszem.
Powierzono mu Wolę.
Obiecuje, że fortyfikacji nie odda, chyba razem z życiem.
Sto dział moskiewskich grzmi tu nieustannie, sypie ogniem, gradem kartaczy. Czarne mrowie piechoty wdziera się na szańce, reduta Ordona wysadzona prochem, aby się nie dostała w ręce nieprzyjaciół.
Dokoła Sowińskiego zacieśniają się wrogie zastępy: dwadzieścia kilka bataljonów na trzy polskie.
Sowiński walczy oparty o mur kościółka, do obrony ma jedno działo, przy którem skupia się gromadka mężnych.
Tu zginąć muszą.

Bronią się rycerze śmieli,
Lecz co chwila ich niestaje;
Wreszcie wszyscy wyginęli —
I Sowiński sam zostaje!

Sam został, lecz nieugięty,
Przed przemocą się nie zniża.
Poszanowaniem przejęty
Dowódca wrogów się zbliża.

— Krzycz: pardon! — zdala go wzywa,
Szaleństwem jest śmiałość taka. —
Sowiński pierś mu przeszywa:
— Oto jest „pardon“ Polaka!


Zginął ostatni, wsparty na armacie, walcząc bez trwogi, póki serce biło.
Wola została zdobyta. Nagle grzmot dział umilknął. — —
Co to znaczy?
Warszawa się poddała...


Reduta Ordona.

Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo
I spojrzałem na pole — dwieście armat grzmiało.
Artylerji ruskiej ciągną się szeregi
Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi.
I widziałem ich wodza: — przybiegł, mieczem skinął
I jak ptak jedno skrzydło wojska swego zwinął.
Wylewa się z pod skrzydła ściśniona piechota
Długą, czarną kolumną, jako lawa błota,
Nasypana iskrami bagnetów. Jak sępy
Czarne chorągwie na śmierć prowadzą zastępy.
Przeciw nim sterczy biała, wąska, zaostrzona,
Jak głaz bodzący morze reduta Ordona.
Sześć tylko miała armat. Wciąż dymią i świecą,
I nietyle słów prędkich gniewne usta miecą,
Nietyle przejdzie uczuć przez duszę w rozpaczy,
Ile z tych dział leciało bomb, kul i kartaczy.

Patrz, tam granat w sam środek kolumny się nurza
Jak w fale bryła lawy, pułk dymem zachmurza;
Pęka śród dymu granat, szyk pod niebo leci,
I ogromna łysina śród kolumny świeci.
Tam kula, lecąc zdala, grozi, szumi, wyje,
Ryczy jak byk przed bitwą, miota się, grunt ryje,
Już dopadła: jak boa wśród kolumn się zwija,
Pali piersią, rwie zębem, oddechem zabija.
Najstraszniejszej nie widać, lecz słychać po dźwięku,
Po waleniu się trupów, po ranionych jęku:

Gdy kolumnę od końca do końca przewierci,
Jak gdyby środkiem wojska przeszedł anioł śmierci.

Gdzież jest król, co na rzezie te tłumy wyprawia?
Czy dzieli ich odwagę? czy pierś sam nadstawia?
Nie! On siedzi o pięćset mil na swej stolicy,
Król wielki, samowładnik świata połowicy.
Zmarszczył brwi — i tysiące kibitek wnet leci;
Podpisał — tysiąc matek opłakuje dzieci;
Skinął — padają knuty od Niemna do Chiwy.
Mocarzu, jak Bóg silny, jak szatan złośliwy!
Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą spiże,
Gdy poselstwo paryskie[11] twoje stopy liże:
Warszawa jedna twojej mocy się urąga,
Podnosi na cię rękę i koronę ściąga,
Koronę Kazimierzów, Chrobrych z twojej głowy,
Boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasylowy!

Car dziwi się — ze strachu drżą Petersburszczany,
Car gniewa się — ze strachu mrą jego dworzany;
Ale sypią się wojska, których Bóg i wiara
Jest car: car gniewny — umrzem, rozweselim cara!
Posłany wódz kaukaski z siłami pół świata,
Wierny, czynny i sprawny, jak knut w ręku kata.
Ura! Ura! Patrz, blisko reduty, już w rowy
Walą się, na faszynę kładąc swe tułowy,
Już czernią się na białych palisadach wałów.
Jeszcze reduta w środku jasna od wystrzałów
Czerwieni się nad czernią: — jak w środek mrowiska
Wrzucony motyl błyska, mrowie go naciska —
Zgasł: tak zgasła reduta... Czyż ostatnie działo
Strącone z łoża, w piasku paszczę zagrzebało?
Czy zapał krwią ostatni bombardjer zalał?
Zgasnął ogień. Już Moskal rogatki wywalał.
Gdzież ręczna broń?... Ach, dzisiaj pracowała więcej,

Niż na wszystkich przeglądach za władzy książęcej!
Zgadłem, dlaczego milczy, bo nieraz widziałem
Garstkę naszych, walczącą z Moskali nawałem.
Gdy godzinę wołano dwa słowa: pal, nabij;
Gdy oddechy dym tłumi, trud ramiona słabi,
A wciąż grzmi rozkaz wodzów, wre żołnierza czynność,
Nakoniec bez rozkazu pełnią swą powinność,
Nakoniec bez rozwagi, bez czucia, pamięci,
Żołnierz jako młyn palny nabija, grzmi, kręci
Broń od oka do nogi, od nogi na oko —
Aż ręka w ładownicy długo i głęboko
Szukała, nie znalazła — i żołnierz pobladnął!
Nie znalazłszy ładunku, już bronią nie władnął,
I uczuł, że go pali strzelba rozogniona —
Upuścił ją i upadł; nim dobiją, skona!...
Takem myślał, a w szaniec nieprzyjaciół kupa
Już lazła, jak robactwo na świeżego trupa.

Pociemniało mi w oczach, a gdym łzy ocierał,
Słszałem[12], że coś do mnie mówił mój generał.
Ony prze lunetę wspartą na mojem ramieniu,
Długo nazszturm[13] i szaniec poglądał w milczeniu;
Nakoniec rzekł: — Stracona! — Z pod lunety jego
Wymknęło się łez kilka; rzekł do mnie: — Kolego,
Wzrok młody od szkieł lepszy; patrzaj, tam na wale —
Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?... — Generale,
Czy go znam?... Tam stał zawsze, to działo kierował.
Nie widzę... znajdę... dojrzę... śród dymu się schował.
Lecz wśród najgęstszych kłębów dymu ileż razy
Wiidziałem[14] rękę jego, dającą rozkazy...
Wdzę[15] go znowu!... widzę rękę-błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świecę,
Biorą go... zginął! O nie! Skoczył w dół, do lochów...
— Dobrze — rzecze generał — nie odda im prochów. —
Tu blask... dym... chwila cicho... i huk jak stu gromów!

Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów,
Armaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach; lonty zapalone

Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam i w gęstej chmurze nas ochłonął.
I nie było nic widać, prócz granatów blasku,
I powoli dym rzedniał, opadał deszcz piasku.
Spojrzałem na redutę... Wały, palisady,
Działa, i naszych garstka, i wrogów gromady —
Wszystko jako sen znikło! Tylko czarna bryła
Ziemi niekształtnej leży — rozjemcza mogiła:
Tam i ci, co bronili, i ci, co się wdarli,
Pierwszy raz pokój szczery i wieczny zawarli.
Choćby cesarz Moskalom kazał wstać, już dusza
Moskiewska tam raz pierwszy cesarza nie słusza!
Tam zagrzebane tylu set ciała, imiona,
Dusza gdzie? Nie wiem; lecz wiem, gdzie dusza Ordona.
On będzie patron szańców! Bo dzieło zniszczenia
W dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia:
Bóg wyrzekł słowo: Stań się! Bóg i Zgiń! wyrzecze!
Kiedy od ludzi wiara i wolność uciecze,
Kiedy ziemię despotyzm i duma szalona
Obleją, jak Moskale redutę Ordona —
Karząc plemię zwycięzców, zbrodniami zatrute,
Bóg wysadzi tę ziemię, jak on swą redutę.

Adam Mickiewicz.











  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Samosierrą.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Fragment dramatu Dziady, cz. III.
  3. Wyjątki z „Ody do młodości" Adama Mickiewicza, napisanej w Kownie.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Żegota.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Fragment dramatu Dziady, cz. III.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wzywa.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinien być przecinek.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być patrzyć bądź patrzeć.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – obok.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Fragment dramatu Noc listopadowa Stanisława Wyspiańskiego w luźnym przytoczeniu.
  11. Nowy król francuski po rewolucji 1830 r. przysłał do Petersburga poselstwo z prośbą o uznanie go za monarchę Francji.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Słyszałem.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – na szturm.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Widziałem.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Widzę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.