Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory/Jan Zamoyski
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
1541—1605.
Zupełnie śmiało można powiedzieć te słowa o wielkim praprawnuku Florjana Szarego, który pod Płowcami wzbudził współczucie Łokietka.
Jan Zamoyski okrył swe imię sławą nieśmiertelną, jako wzór obywatela, który na usługi kraju oddał wszystkie swe siły, nie szczędził mienia, ani trudu dla ojczyzny, jej dobro przedewszystkiem mając zawsze w pamięci.
Od lat młodzieńczych odznaczał się wielką powagą. Silny, zręczny, rycerski i wymowny, obok tego okazywał niepospolite zdolności do nauk i cenił je wysoko.
Nie wystarczyła mu też upadająca już wtedy akademja Krakowska i dla nauki prawa wyjechał do Padwy, jednego z najlepszych włoskich uniwersytetów. Tu pracą i zdolnościami zwrócił na siebie uwagę zarówno profesorów, jak kolegów. Mając rok 20, opracował dzieło »O senacie rzymskim«, w którem najuczeńsi mężowie ówcześni podziwiali głęboką naukę młodzieńca i piękne wysłowienie.
Koledzy, w dowód wielkiego szacunku dla jego charakteru i rozumu, obrali go »rektorem«, t. j. według panującego tam zwyczaju, powierzyli mu na rok kierownictwo spraw studenckich, a zarazem urząd sędziego.
Było to odznaczenie wysoce zaszczytne dla 19 letniego cudzoziemca, który zasłużył na nie tylko osobistą wartością.
Gdy powrócił do kraju, pomimo młodości znany już i ceniony przez najświatlejszych ludzi, Zygmunt August mianował go swym sekretarzem i polecił uporządkować od niepamiętnych czasów zaniedbane archiwum królewskie w Krakowie.
Była to ciężka praca. Składano tu od wieków wszelkie dokumenty: umowy, świadectwa, zobowiązania i t. p. bez najmniejszego porządku i ładu. Było ich tam tysiące, a trafić do niczego niepodobna, i nieraz w ważnych sprawach wynikały stąd wielkie przykrości. Mówiono i radzono o tem, że trzeba to uporządkować raz gruntownie, lecz nie było człowieka, któryby mógł i chciał się tego podjąć.
Cierpliwie i wytrwale zabrał się młody Zamoyski do pracy: — odczytywał każdy papier i wyznaczał mu odpowiednie miejsce podług daty i treści.
Po trzech latach pracę ukończył: dokonał ważnego dzieła, a przytem sam też skorzystał niemało, gdyż poznał doskonale sprawy państwa, i nikt się z nim nie mógł równać pod tym względem.
Nic też dziwnego, że po śmierci króla podczas pierwszej elekcji ważną odegrał rolę i bardzo się przyczynił do wyboru Henryka Walezjusza.
Znany już przedtem, jako znakomity mówca, wsławił się jeszcze więcej świetnem przemówieniem w Paryżu do obranego monarchy, w którem odmalował mu poważnie i szlachetnie przyszłe jego obowiązki.
Wiemy, iż zawiódł się na Walezjuszu, olbrzymie jednak pole pracy i zasługi otworzyło się przed nim, gdy znów dzięki jego pomocy, na tronie polskim zasiadł mądry Stefan Batory.
Prawie od pierwszego spojrzenia ocenił Batory wielką wartość Zamoyskiego, a potrzebując w nieznanym sobie jeszcze kraju rozumnego i życzliwego pomocnika, mianował go kanclerzem, a przez to nierozdzielnie przywiązał do swojej osoby.
Kanclerz i podkanclerzy piastowali t. zw. większą i mniejszą pieczęć, równe sobie co do znaczenia. Bez kanclerskiej pieczęci żaden królewski rozkaz nie był ważny, więc w każdej sprawie kanclerz porozumiewał się z królem, i na wspólnej naradzie rzecz decydowano. Bo kanclerz miał prawo odmówić królowi pieczęci, a wtedy król był bezwładny.
Na wysokiem tem stanowisku prawie do końca życia pozostał Zamoyski i za panowania Stefana złożył niemałe dowody rozumu, gorliwości i poświęcenia dla kraju. Można powiedzieć śmiało, iż rządził wspólnie z królem, i połowa zasługi świetnego tego panowania słusznie do Zamoyskiego należy.
Nietylko radą jednak służył Zamoyski ojczyznie, okazało się wkrótce, że na polu walki orężnej jest równie wielkim wodzem, jak mądrym doradcą w senacie.
Podczas trzyletniej wojny o Inflanty najlepiej ujawniły się jego zdolności: przezorność obok męstwa, bystrość umysłu obok wytrwałości, nieskończona ofiarność krwi, trudu i złota, dar pozyskania miłości żołnierzy przez hojność i sprawiedliwość, wreszcie umiejętność prowadzenia walki. Nikt go zastąpić nie mógł, on kierował wszystkiem wraz z królem; to też gdy stary hetman zrzekł się swej godności, nie mogąc skutkiem wieku podołać ciężkim trudom obozowego życia, Batory Zamoyskiemu oddał najwyższe dowództwo.
Zastanowił się kanclerz, czy je przyjąć może: miał już tyle tak poważnych obowiązków. Lecz z drugiej strony — widział doskonale, że w rozpoczętej wojnie nikt go nie zastąpi, czuł, jak wiele dobrego zrobić może, i przyjął nową służbę.
Odtąd nie miał już wcale wypoczynku, nie miał chwili dla siebie. Wszystkie godziny życia oddał na usługi kraju. Trzy lata prawie spędził pod namiotem, nie wracając do domu, dzieląc z żołnierstwem przykre trudy obozowe, znosząc zimna i niewygody, poprzestając wraz z nimi nieraz na zgniłej wodzie i kawałku suchara.
A gdy brakło pieniędzy na zapłatę wojska, oddawał swój majątek. Otrzymane od króla dobra i dochody uważał za powierzone sobie skarby, którymi rozporządzał na rzecz kraju, a nie dla własnej korzyści. Więc wynagradzał rannych i kaleki, płacił wojsku żołd zaległy, zakładał szkoły, budował fortece.
Gdy król odjeżdżał na sejm do Warszawy, jemu zostawił wojsko z władzą nieograniczoną, a nawet z prawem zawarcia pokoju, który też rzeczywiście przyszedł do skutku tej zimy.
Nic więc dziwnego, że po skończonej wojnie król chciał mu wynagrodzić tyle poświęcenia, chciał okazać przed całym światem, jak go ceni, ile ma dla niego przyjaźni. Dlatego dał mu za żonę własną synowicę, córkę zmarłego brata, który życzył sobie, aby oddaną była rycerzowi
Wesele naturalnie odbyło się bardzo wspaniale: biskup krakowski ślub dawał oblubieńcom, gości podejmowano na Wawelu, a byli nimi wszyscy dostojnicy państwa wraz z królem i królową, Anną Jagiellonką.
Po tygodniu nastąpiły przenosiny, i znów tydzień zabawy: »gonitwy« na rynku krakowskim, czyli t. zw. turnieje, a nakoniec »maszkary«, czyli wspaniały pochód świetnie przebranych masek, w bogatych, malowniczych i oryginalnych kostjumach, na które przez kilka godzin najpoważniejsi widzowie patrzyli z przyjemnością i zajęciem.
Najpierw na złocistym wozie jeden z możnych panów jechał, przebrany za Murzyna, otoczony wspaniałym dworem w bardzo kosztownych szatach, a 8 trębaczy, też w murzyńskich strojach, trąbiło, stojąc na wozie.
Dalej szedł słoń ogromny, na którym była wieża, a z niej wyrzucano sztuczne ognie i rakiety.
Potem ukazał się wóz, ciągniony przez 24 godziny. 12 godzin były to dzieci biało ubrane, idące z prawej strony, a z lewej szło 12 w czarnych sukniach, usianych srebrnemi gwiazdami; wszystkie miały na głowach zegarki. Na wozie siedział Saturn, pogański bóg czasu, z siwą brodą i kosą w ręku, a za wozem szło Słońce i Miesiąc; — wszystko to połączone srebrnymi łańcuszkami dla okazania, że stanowi jedną całość.
Następnie wjechał wóz, ciągniony przez trzy orły, osłonięty białym obłokiem (z waty i bawełny). Na wozie siedział Jowisz, pogański władca nieba i piorunów, i rzucał błyskawice. Skutkiem tego zapalił się obłok bawełniany, i sam Jowisz uciekać musiał.
Teraz ukazała się najwspanialsza część pochodu: na Rynku stanęła brama tryumfalna, a z niej zaczęło występować wojsko: piechota, trębacze, chorągwie, jazda i rycerze różnych pułków, giermkowie i chorążowie, dalej trzy wozy wojenne, oznaczające trzy lata wojny, na nich wieziono podobieństwa zamków i miast zdobytych, zbroje i łupy wielkie. Ziemia Inflancka występowała w postaci kobiety z wieńcem zielonym na głowie, — potem wóz olbrzymi w cztery białe konie, otoczony niewolnikami i więźniami z ostatniej wyprawy, — na ostatku muzyka. Dokoła szły kobiety, niosąc lampy, z których płynęły wonności, — straż pochodu puszczała na cisnący się tłum strugi wody, zaprawionej pachnidłami.
Długo jeszcze ciągnął się ten wspaniały korowód, — dopiero z zapadnięciem nocy rozeszli się znużeni i zachwyceni widzowie, i opustoszał znów krakowski Rynek, świadek odwieczny tylu chwil wielkich, pięknych i szczęśliwych.
Zaćmiło się jednak słońce pożytecznej pracy i chwały Zamoyskiego, kiedy na tronie polskim zasiadł Zygmunt Waza.
Śmierć Batorego ciężkim była ciosem dla hetmana. Stracił w nim przyjaciela, a kraj stracił pana, którego nie tak łatwo mógł zastąpić inny. I to w chwili, gdy wspólnie układali zmiany i nowe prawa, niezbędne dla spokoju, bezpieczeństwa i trwałości potęgi Polski.
Śmierć zdruzgotała wszystko.
Ażeby nie dopuścić do tronu księcia austryjackiego, Maksymiljana, którego się obawiał jako Niemca, przeprowadził Zamoyski obiór Zygmunta Wazy, Jagiellona po matce Katarzynie, ale zresztą nikomu nieznanego. Dla niego osłaniał Kraków przeciw Maksymiljanowi, bronił korony całą swą energją.
Lecz skoro przybył Zygmunt, milczący, posępny i skryty, kanclerzowi opadły ręce. Cóż to za »nieme djablę«, szeptał przerażony, — któż zgadnie, co on myśli?
Nowy król nie pytał nikogo o radę, robił, co dla siebie uważał za dobre, podstępnie, skrycie, chytrze. Zamoyski mógł jeszcze z chwałą walczyć w obronie kraju, gdy groził mu Wołoszyn, Tatarzy lub Turcy, ale wpływu na rządy nie miał.
To bolało go najdotkliwiej, dlatego zwłaszcza, że gorąco pragnął dwie rzeczy przynajmniej widzieć za życia swego ustalone: — rozstrzyganie na sejmie wszystkich spraw większością głosów, i zmianę sposobu elekcji.
Lecz król nie chciał tych reform i łatwo mu było podburzyć ciemną szlachtę, by im się oparła.
To zasępiło smutkiem i żałobą ostatnie lata życia wielkiego wodza i męża. Widział upadek kraju bez silnego rządu i dobrych praw, widział grożące mu niebezpieczeństwa, a zapobiedz im nie mógł, on silny, rozumny, który potężnem słowem tłumy porywał za sobą, nie mógł, bo przeciw niemu stał król niedołężny, a podstępny, którego sam umieścił na tym tronie.
Daremnie króla tego przed sąd narodu zapozwał i zmusił do zaparcia się własnych czynów na sejmie, — daremnie przemawiał doń surowem słowem, wzywając do poprawy, — »nieme djablę« milczało, robiąc swoje.
Zbolały hetman usunął się całkiem od dworu i życia publicznego, w nauce i czynieniu dobrze wkoło siebie szukając zapomnienia.
Umarł w Zamościu, prawie nagle, na rękach jedynego syna, któremu zostawił najpiękniejszy przykład cnót i zasług obywatelskich.
Słusznie też o nim powiedział Niemcewicz:
»Szczęśliwy, który w pokoju urzędzie
Rodakom słuszność wymierza;
Godzien zazdrości, kto w dzielnym zapędzie
Granice państwa rozszerza;
Ale ten wielkim, ten jest sławnym mężem,
Kto kraj swój wspiera radą i orężem«.