Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ 125



CECYLJA NIEWIADOMSKA




LEGENDY,  PODANIA

I OBRAZKI HISTORYCZNE

IX
KRÓLOWIE OBIERALNI. HENRYK. STEFAN BATORY




WARSZAWA

NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW G. GEBETHNER I SPÓŁKA

1909



KRAKOW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.




Elekcja.

Cóż to za obóz pod samą Warszawą? Jak okiem sięgnąć, na równinach Woli namioty, wozy, konie, tłumy ludzi, gwar głosów, rżenie, okrzyki, szczęk broni — co znaczą te tysiące pod stolicą?
To elekcja: obiór króla. Pierwsza elekcja w Polsce.
Kiedy wygasł ród Piastów, Kazimierz Wielki wyznaczył po sobie następcę, gdyż miał do tego prawo: był dziedzicznym panem ziem polskich. Jagiellonowie prawa tego już nie mieli: sami byli tu przybyszami. Co innego na Litwie, która była ich własnością, tej mógł Zygmunt August dać pana po sobie. Pragnąc jednakże, by oba narody miały pod każdym względem jednakowe prawa, zrzekł się dobrowolnie tego przywileju, pod warunkiem, że Litwa z Polską wspólnie króla obierać będą.
I nic więcej: nie obmyślono nikogo, nie obmyślono nawet, w jaki sposób obiór ma się odbywać.
To też po śmierci króla duchowieństwo, możni panowie i szlachta zjechali się, by wspólnie to wszystko uradzić i plan jakiś ułożyć raz na zawsze. Trzeba było odpowiedzieć na pytania: kto będzie obierał króla? gdzie i kiedy odbywać się będzie elekcja?
Kto? — Nie panowie! Na to nie zgodziłaby się szlachta, bardzo pragnąca władzy i niezmiernie o nią zazdrosna. Więc jak? Wszyscy razem, czy posłowie?
Wahano się. W Niemczech cesarza obierało tylko siedmiu elektorów czyli wyborców, a tymi byli trzej arcybiskupi i czterech książąt panujących. Ale w Polsce szlachta prawa swego się nie zrzecze, więc jak będzie?
Długi czas przypisywano Janowi Zamoyskiemu rozstrzygnięcie tego pytania niebacznem słowem, które smutne wydało następstwa, — dziś historja uwalnia go prawie stanowczo od tej bolesnej odpowiedzialności.
Ktoś pierwszy jednak wygłosił to zdanie:
— Każdy szlachcic broni kraju własnemi piersiami, niechże i własnym głosem wybiera sobie pana.
Wydało się to wszystkim bardzo słuszne, słowo stało się prawem, prawo nieszczęściem dla kraju, choć szlachta nazywała je swoim klejnotem.
Więc króla obierać będzie cała szlachta, może kilkakroć sto tysięcy ludzi: ilu zechce przyjechać. Mądry, głupi, biedny, bogaty, wykształcony i taki, co czytać nie umie, który nie ma pojęcia, co to znaczy rządzić, jakie kraj ma potrzeby, — każdy ma prawo wybierać, a wszyscy muszą przecież zgodzić się na jednego. Jeśli na sejmie wśród kilkuset ludzi trudno było nieraz o zgodę, to cóż będzie teraz?
Ale tak postanowiono.
A jeśli na elekcję ma zjeżdżać kraj cały, to musi być w takiem miejscu, żeby dla wszystkich było jak najbliżej. Dlatego wybrano pola pod Warszawą, i wszystkie elekcje odbywały się tutaj, na Woli.
I stąd właśnie ten obóz pod Warszawą.
W dniu oznaczonym zjeżdżają się ziemie, powiaty, województwa. Wielki pan jedzie hucznie i wspaniale, dwór za nim liczny: pojazdy, karety, dworzanie, służba, krewni, przyjaciele, parę tysięcy ludzi.
A biedak idzie z szabelką na sznurku, bo nie ma do niej pasa; ojciec nie zostawił mu ziemi i koni, więc idzie pieszo; nie ma pieniędzy, ale jeść mu dadzą, bo ma swój głos szlachecki, który odda temu, kto go uprzejmiej przyjmie i hojniej obdarzy. Będzie mu za to służył i wybierał tego, kogo mu wybrać każe, bo sam przecie o niczem nie wie: w szkole nie był, a teraz przyszedł na elekcję, bo tutaj łatwiej znajdzie dobrą służbę.
Szuka swoich. Z kaliskiego tu przybył, więc pyta spokojnie, gdzie leżą Kaliszanie, — tam i jego miejsce, tam powiedzą mu, co ma robić, jak gadać. Chleba nikt nie pożałuje.
Rozłożyły się ziemie jedna obok drugiej wielkiem, szerokiem kołem, więc Krakowska, Kujawska, Łęczycka, Kaliska, Płocka i t. d. i t. d. Tu Litwa. Przy każdej zatknięto chorągiew, za nią bieleją namioty, płoną ogniska, ludzie siedzą gromadami, gwarzą, słuchają, radzą; — poza kołem pasą się konie na łąkach, stoją wozy z żywnością, bronią; — ci kłócą się, tych godzą, tamci zapraszają przyjaciół.
Pośród koła obszerne miejsce wolne. Tutaj wzniesiono szopę, dosyć obszerny budynek drewniany, o trzech szerokich bramach: dla Wielkopolski, Małopolski i Litwy. Tu zasiądą senatorowie, urzędnicy państwa z prymasem czyli arcybiskupem gnieźnieńskim na czele, i posłowie, wybrani na sejmikach.
Posłowie stanowią łączność pomiędzy szopą a kołem.
W szopie obrady cichsze i zgodniejsze: ci lepiej rozumieją, o co chodzi, i wiedzą, czego chcą.
Ułożyli warunki, które przyjąć musi, kto chce być obrany królem, — musi je zaprzysiądz, bo w nich są wyraźnie wymienione wszystkie prawa i wolności, tak wielką wagę mające dla szlachty, np. że nie będzie prześladował ludzi innej wiary (jak robiono, w Niemczech, we Francji), że będzie spełniał, co sejm postanowi, — albo inne, mające przynieść krajowi korzyść, np. że zbuduje fortecę w miejscu oznaczonem, gdzie właśnie jest potrzebna, — że uzbroi swoim kosztem pewną ilość wojska i t. p. Warunki te po łacinie nazwano pacta conventa.
Teraz rozpatrują, kto się stara o koronę, czyli kto jest kandydatem. Każdy, kto pragnie zostać królem polskim, przysłał swojego posła, który w jego imieniu daje różne obietnice i wylicza korzyści, jakie obiór jego pana przyniesie krajowi.
Więc każdy mówi długo, pięknie, zachęcająco, a słuchacze notują jego obietnice, które muszą powtórzyć kołu.
Teraz cudzoziemscy posłowie odjeżdżają z Woli, gdzie im polecono: do Warszawy albo gdzieindziej, i niewolno im więcej pokazać się na polu elekcyjnem. Senatorowie radzą dalej w szopie, posłowie ziemscy udali się do swoich powiatów, aby im rzecz przedstawić i odebrać głosy.
Pierwej jednak już w szopie rozpatrzyli tę rzecz z senatorami, bo jeśli tu nie zgodzą się wszyscy na jednego, to do zgody nie dojdzie nigdy.
Więc kogo wybrać? Ten dobry, tamten lepszy, o tym mowy być nie może i t. d. zastanawiają się długo nad każdym: ci chcieliby tego, tamtym inny wydaje się odpowiedniejszy.
Trwa to naturalnie dni kilka. Gdy w szopie uchwalono już, kogo popierać, posłowie ziemscy wracają do koła, i każdy radzi ze swoim powiatem. Wyliczają zalety, wady kandydatów, ich obietnice i spodziewane korzyści, jaki każdy z nich przynieść może.
Trwają narady, spory, przekonywania się wzajemne. Panowie też spraszają wyborców do siebie, ujmują ich grzecznością, podarkami, poją, karmią u swego stołu, tłumaczą rzecz, jak sami rozumieją, jakby chcieli, ażeby rozumiała szlachta.
Wreszcie posłowie odbierają głosy, każdy od swego powiatu, a w szopie je obliczają.
I rozmaicie bywa: czasem zgadzano się łatwo od razu na jednego z kandydatów, a niekiedy do zgody nie mogło dojść wcale, — obierano dwóch królów, przychodziło do walki między nimi, i dzielił się kraj cały, niszczyła go wojna domowa.
Pierwsza jednak elekcja skończyła się dosyć prędko i szczęśliwie. Gdy z obrachunku głosów zrozumiano, że wszyscy zgodzą się na jedno, sprawa była skończona.
Następowała uroczysta ceremonja: prymas siada w kolasę, zaprzężoną białymi końmi, i zwolna objeżdża koło. Staje przy każdej ziemi, zapytuje, kogo wybrali, sekretarz notuje zaraz odpowiedzi.
Gdy wszystkie ziemie zgodnie głosowały, niema już wątpliwości: wówczas marszałek państwa staje kolejno w 3-ech bramach, otoczony senatorami i posłami, i ogłasza Wielkopolanom, Małopolsce i Litwie, kto został obrany królem.
Na znak radości grzmią strzały armatnie, huczą salwy w kole szlacheckiem, echo powtarza tysiączne okrzyki: Niech żyje Henryk, niech żyje król Henryk!
Uderzono we wszystkie dzwony, w kościołach i na polu elekcyjnem rozległ się hymn dziękczynny: Te Deum laudamus, — Ciebie, Boże, chwalimy.


Turniej.

I znowu dzień powitań, Kraków wyległ na ulice: król przybywa.
Otoczony poselstwem polskiem, które do Paryża jeździło po niego, z garstką francuskich dworzan i rycerzy, zbliża się Henryk do stolicy kraju, w którym ma odtąd panować.
Arcybiskup, biskupi, kasztelan krakowski, wojewodowie i senatorowie, w otoczeniu kilku tysięcy rycerzy, w zbrojach, na pysznych koniach, złocisto i świetnie wyjechali na drogę aż za Łobzów. Litwa przybyła w 3000 jazdy, — szlachta, mieszczanie, tłum nieprzeliczony, a strojny, wspaniały, w futrach sobolich, w kołpakach z piórami, husarja w srebrnych skrzydłach, rzędy na koniach drogimi kamieniami wysadzane, kolasy purpurowe aksamitne z ozdobami złotemi.
Niechże król obcy, który wyobrażał sobie, że w jakimś dzikim kraju rządzić będzie, pozna, że tutaj nie zbywa na niczem, że w skarbcach polskich pełno, a w głowach niepusto.
Już się przekonał trochę o tem i w Paryżu, gdzie posłowie polscy przemawiali z równą biegłością po łacinie, jak i po francusku, on zaś nawet łaciny nie znał.
Uroczystości trwają przez dni kilka, lecz jakoś obco między królem i narodem. Razi rycerstwo i strój cudzoziemski, i mowa obca, i zwyczaje króla, — a jemu także duszno na Wawelu. Inny był dwór francuski.
Więc aby rozweselić i rozerwać króla, uprzyjemnić mu pobyt na obczyźnie, pokazać, że nie obce i Polakom zabawy, do których przywykł od dzieciństwa, postanowiono podczas koronacji urządzić turniej, czyli rycerską zabawę.
Zabawy takie urządzano często w Europie zachodniej na dworach królów, książąt, możnych panów. Ogradzano znaczną przestrzeń parkanem z ostrych kołów, aby nikt nieproszony nie mógł widzieć, co się tam dzieje, — pospólstwo odpędzano nawet od parkanu, a to głównie z obawy czarów i złych oczu, w które wówczas wierzyli wszyscy.
W takich zamkniętych szrankach toczyły się walki.
Rycerze wjeżdżali tutaj w pełnej zbroi, niekiedy ze spuszczoną przyłbicą, aby nie dać się poznać nikomu przed walką. W takim razie jednak musieli heroldom powiedzieć imię, ażeby ktoś podstępem nie przywłaszczył sobie praw rycerza. Mógł rycerz także mieć przy sobie giermka, za którego uczciwość odpowiadał.
Nad porządkiem turnieju czuwali heroldowie, ludzie doświadczeni w tych sprawach i znający wszelkie prawa i przepisy, według których odbywały się takie zabawy. Na znak herolda walka się rozpoczynała, on mógł przerwać ją każdej chwili; herold znał nazwiska walczących rycerzy i ogłaszał je po zwycięstwie.
Szranki otaczała galerja dla widzów. Tu zasiadali sędziowie turnieju, którzy przyznawali zwycięzcom nagrody, goście, damy, rycerze, dworzanie.
Na turniej dla Henryka Walezjusza ogrodzono równe i szerokie błonie za Kleparzem, — galerję widzów ozdobiono kobiercami, złotogłowiem i chorągwiami. Obok białego orła i pogoni powiewały z wiatrem i lilje królewskie, białe w błękitnem polu.
Jadą od strony miasta złociste kolebki i strojne tłumy konno. Henryk, otoczony swymi dworzanami, w hiszpańskim stroju: spodnie krótkie do kolan, z białego atłasu, i takaż bufiasta westa, rodzaj bluzy i kamizelki zarazem, ozdobiona kosztownemi koronkami; na tem płaszcz aksamitny purpurowy, krótki, a na głowie czapeczka, zwana tokiem, do której olbrzymi djament przytwierdzał kitę z piór czaplich; na szyi złoty łańcuch z hiszpańskim orderem złotego runa; buty czerwone, krótkie i białe cienkie pończochy[1].
Jechał na białym koniu z czarną grzywą, ogonem i kopytami, którego dostał od króla hiszpańskiego, — rząd na koniu, siodło, uzda i strzemiona wysadzane były gęsto rubinami, a na czapraku orzeł polski i trzy lilje, djamentami wyszyte.
Książę Radziwiłł, panowie Zborowscy, książę Wiśniowiecki jechali przy królu, olśniewając bogactwem swego stroju i mnogością drogich kamieni. Niektórzy z panów polskich i litewskich przywdzieli strój hiszpański, za przykładem króla; suknie dam dworu perłami naszyte, mieniły się barwami tęczy, na głowach miały kosztowne ozdoby z brylantów, pereł i rubinów; szaty aksamitne, atłasy, złotogłów, futra kosztowne.
Wszyscy zajęli miejsca na galerji, w loży sędziów wojewoda Opaliński, kasztelanowie Tęczyński i Wapowski, obok w bogatych strojach heroldowie.
Rycerze uroczyście składali przysięgę, iż żaden nie posiada talizmanu, któryby dopomagał jego szczęściu i wspierał męstwo wrodzone; iż każdy walczyć będzie według praw rycerskich, Boskiej jedynie wzywając pomocy; iż na głos surmy w najzaciętszej bitwie natychmiast walki zaprzestanie.
Po skończonej przysiędze król skinął, i w tej chwili heroldowie wystąpili na środek placu, aby odczytać głośno warunki turnieju i przypomnieć rycerzom prawa, które obowiązują w tej zabawie.
Teraz rozpoczęły się igrzyska.
Pierwszy wystąpił w szranki książę Janusz Radziwiłł, w zbroi połyskującej jak zwierciadło i złocistym szyszaku, — i Samuel Zborowski w zbroi z błękitnej stali. Obaj na pysznych koniach stanęli naprzeciwko siebie i starli się w największym pędzie, uderzając kopjami o pancerze. Kopje rozprysnęły się w kawałki, lecz żaden z nich nie zachwiał się na siodle, nie wypuścił strzemion.
Na tem poprzestali w tem pierwszem spotkaniu.
Teraz francuscy i polscy rycerze mierzyli się z sobą kolejno, z różnem szczęściem, lecz żadna strona przewagi otrzymać nie mogła. Według przepisanego porządku, kto raz opuścił siodło, nie miał prawa już walczyć, więc coraz ktoś z rycerzy ustępował i ze spuszczoną głową stawał na uboczu. Ale siły stron obu zostawały równe.
Wreszcie według programu przyszło do bitwy ogólnej na ostre, — każdy mógł w niej użyć według własnej woli kopji, topora, czekanu i miecza.
Wystąpiło po 15 rycerzy z każdej strony, przedstawiając obóz polski i francuski, i uderzyli na siebie z łoskotem.
W pierwszem starciu skruszyli kopje i w mgnieniu oka odrzucono wszystkie razem, całe i połamane.
Rozpoczął się groźniejszy bój na miecze. Walczono z zaciętością, zdumiewając sztuką i siłą; od czasu do czasu padał który z zapaśników jednej lub drugiej strony, wyniesiono już trzech Francuzów i pięciu Polaków, zdawało się przez chwilę, że zwycięstwo chyli się na stronę Francji, którą wspierał potężną siłą Samuel Zborowski, kiedy nieznany rycerz z polskiej strony ze spuszczoną przyłbicą rzucił się na pomoc swoim i potężnym ciosem obalił siostrzeńca Zborowskich.
Zawrzała straszna i zacięta walka: grzmiały ciężkie topory o żelazne blachy, pasowali się z sobą najsilniejsi przeciwnicy, i król strwożony nagle losem swoich dworzan, nie chcąc, ażeby z walki wyszli zwyciężeni, dał rozkaz, aby wszyscy opuścili szranki, oprócz Samuela i nieznanego rycerza, pojedynek między którymi miał być zakończeniem turnieju.
Na galerji zaległo pełne podziwu milczenie: uderzały topory, gięła się stal hartowna, każda chwila groziła śmiercią jednemu z walczących, kiedy nagle Zborowski, topór cisnąwszy o ziemię, rzucił się na przeciwnika, objął go wpół i siłą swych żelaznych ramion chciał zepchnąć z konia. Lecz nieznajomy rycerz chwycił go nawzajem, i po kilku sekundach szamotania runęli obaj z koni.
Samuel zerwał się pierwszy, przycisnął kolanami piersi leżącego i zawołał z wściekłością.
— Proś, żebym ci darował życie, bo zginiesz!
I podniósł nad nim puginał.
Nieznajomy tymczasem chwycił za miecz, gotów bronić się jeszcze, ale głos surmy zabrzmiał, walkę musiano przerwać.
Według praw rycerskich pokonany musiał zdjąć teraz szyszak i dać się poznać zwycięzcy. Wszystkie oczy zwróciły się na niego, wszyscy czekali na to z największą ciekawością.
Rycerz podniósł przyłbicę — nikt go nie znał!
Lecz poznał go Samuel: to dworzanin pana Tęczyńskiego.
Zawrzała w nim dumna krew panów: taki pachołek śmiał się z nim potykać! Z nim, ze Zborowskim! Pozbawić go tryumfu zwycięstwa!
I zamiast podać rękę godnemu przeciwnikowi, z zaciekłością i wzgardą zwrócił się ku Tęczyńskiemu.
— Nie śmiałeś się waszmość sam ze mną potykać, ale nasłałeś na mnie sługę swego. Potrafię to na waści powetować!
Nieopisany gwar powstał zewsząd na te słowa: to obraza całego stanu szlacheckiego! Służba na dworze pana — to szkoła szlachcica! Nikomu nie ubliża. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie! Precz ze Zborowskim! Niech zobaczy, czego dokaże bez szlachty.
Nadaremnie usiłowali bracia Samuela uspokoić powszechne oburzenie i skłonić go, aby obrażonych przeprosił. Samuel stał niewzruszony i wzgardliwy, jak gdyby wszystkich wyzywał do walki.
Aby przerwać to zajście, król kazał ogłosić Zborowskiego zwycięzcą i skinął na niego, aby się zbliżył po należną mu nagrodę.
Ponieważ jednak wielu przeciwników pozostało niepokonanych i zdolnych do dalszego boju, król obdarzał obie strony nagrodami, które stanowiły: spinki brylantowe, konie wielkiej wartości, złote łańcuchy, rzędy bogate, futra, — wkońcu zaprosił wszystkich do swojego stołu.

Nie był to jednak koniec tej zabawy: kilku rycerzy z ran odniesionych umarło, — Samuel zabił nazajutrz kasztelana Wapowskiego, gdy spotkał go z Tęczyńskim na ulicy i wznowił wczorajszą kłótnię, — za to wygnany z kraju, gdy lekceważąc prawa, powrócił za Stefana Batorego, — ścięty został w Krakowie.
Taki był smutny koniec i następstwa zabawy koronacyjnej. Nic dziwnego, że wkrótce potem duchowieństwo zabroniło turniejów najsurowiej, grożąc klątwą każdemu, ktoby w nich brał udział.


Nietylko rycerze do bohaterstwa zdolni.

Na polskim tronie po ucieczce Walezjusza zasiadł Stefan Batory, książę siedmiogrodzki. Niewielu mieliśmy królów tak rozumnych i energicznych, wielkie też nieszczęście, że krótko panował.
Obcy i nie znający praw krajowych, bardzo prędko zrozumiał, jak ma postępować, do czego dążyć, i umiał wybrać sobie pomocników.
Zaraz z początku, gdy przyzwyczajona do samowoli szlachta opierała się jego żądaniom i nie chciała uchwalić koniecznego na wojnę podatku, zawołał, uniesiony słusznem oburzeniem:
— Nie urodziłem się w stajni, lecz na tronie, — nim zostałem waszym królem, panowałem u siebie, — przybyłem tutaj, boście mię wezwali, — panuję, boście mi oddali władzę, — spełniam, do czego się zobowiązałem, szanuję wasze prawa, — szanujcie i wy moje i spełniajcie, co jest waszym obowiązkiem. Nie będę królem malowanym! raczej powrócę tam, skąd tu przybyłem.
Wspólnie z Janem Zamoyskim monarcha ten uczynił wiele, a zamierzał uczynić jeszcze więcej, gdy nagła śmierć przeszkodziła spełnieniu zamiarów.
Rozumiejąc wielkie znaczenie oświaty, dbał o szkoły i wykształcenie młodzieży. Przy każdej sposobności zwiedzał szkoły, sam zadawał uczniom pytania i zachęcał ich do nauki, zapewniając uboższych, że ona im otworzy wszystkie drogi. Podanie mówi, że raz podczas takiej wizyty jakiś ubogi żaczek lepiej odpowiadał od bogatych paniczów ze świetnemi nazwiskami, wówczas król miał powiedzieć:
Disce, puer, latine, ego te faciam mości panie (ucz się, chłopcze, łaciny, a zrobię cię mości panem t. j.: szlachcicem).
Za jego panowania toczyła się uparta walka o Inflanty. Król brał w niej udział osobiście, dzielił z wojskiem trudy i niebezpieczeństwa, odniósł nawet ranę, która może przyczyniła się do jego śmierci, lecz ani na chwilę nie stracił energji, potrafił wojsko utrzymać w karności, a sejm zmusić do posłuszeństwa.
W wojnie tej obok rycerzy i jazdy, walczyła piechota, z polskich chłopów złożona.
Był to też pomysł króla.
Dotąd w piechocie zwykle służyli obcy najemnicy, cudzoziemcy, za pieniądze, bo szlachta takiej służby podjąć się nie chciała i tworzyła tylko konnicę. Batory pomyślał jednak, że lepszą piechotę można utworzyć z chłopów i drobnego mieszczaństwa, otwierając tym stanom drogę do szlachectwa przez zasługi na polu walki.
Nie brakowało zuchów pomiędzy kmieciami, ani w mieszczańskim stanie, i lepszymi być mogli obrońcami kraju od tych, co się bili tylko dla zarobku. Więc przed wojną inflancką wybrano rekruta z dóbr królewskich do tak zwanej piechoty wybranieckiej. Wybierano naturalnie najśmielszych, najsilniejszych, to też nowa piechota sprawiła się tak pięknie, że niejedno nazwisko w historji zapisano, i niejeden chłop z wojny powrócił szlachcicem.
Trudna to była wojna: dla wojska trzeba było w puszczach wycinać drogi, zdobywanie warownych grodów wiele krwi kosztowało. Ciężka rozprawa była pod Połockiem. W twierdzy załoga broniła się mężnie, a miasto, prócz drewnianych murów — oblewały wody szerokie, broniąc oblegającym dostępu.
Trzeba było mury podpalić, inaczej niepodobna było zdobyć grodu. A niezdobytego zostawić nie można, bo nieprzyjaciel będzie szarpał armję z tyłu.
Lecz obrońcy czuwali pilnie, podłożony ogień zawsze ugasili, a podpalaczy kładli celnymi strzałami. Szturmy były daremne, szkoda wojska i krwi rozlewu; — zaczęto szeptać, że gród niezdobyty, że trzeba się cofnąć, innej szukać drogi, że tracą czas i siły.
Z rozkazu króla ogłoszono wówczas nagrodę dla zucha, co mury podpali.
I znalazło się zaraz kilku, ale udało się tylko jednemu.
Jakiś kotlarczyk, podobno ze Lwowa, Walenty Wąs, zabrał z sobą pochodnie i kociołek z żarem i szedł pod mury pod kulami armatniemi. Przestrzelono mu rękę, lecz to go nie wstrzymało, znalazł miejsce, gdzie można było podłożyć ogień, rąbał ścianę i podpalał pochodniami, zasilał ogień żarem ze swego kociołka, i wszczął się taki pożar, że ogarnął mury, i miasto się poddało.
W nagrodę otrzymał na miejscu od króla: herb z ręką przestrzeloną, trzymającą pochodnię, i nazwisko szlacheckie Połotyński.
To samo powtórzyło się w tej wojnie pod Wielkiemi Łukami. Wojsko, straciwszy zupełnie nadzieję zdobycia grodu, chciało odstępować, — od złej wody padały konie i umierali ludzie, szturmy były daremne.
Król w rozpaczy, napróżno przekładał, że bez zdobycia twierdzy nie mogą posunąć się dalej, że los wojny może zależy od tego zwycięstwa, — zniechęcenie ogarniało wojsko i dowódzców.
Batory jednak znowu wielki szturm nakazał, obiecując nagrodę ochotnikom, którzy wrota drewniane podpalą.
Tym razem dokonał tego chłop ze wsi Miastkowa, Grzegorz Wieloch, już ranny, ale pałający taką chęcią zdobycia grodu, że pragnął zginąć albo postawić na swojem. Szedł z ogniem w ręku w ogień dział nieprzyjacielskich, postrzelony kilkakrotnie, ogień pod wrota podłożył i czuwał nad nim, póki płomień wielki nie wybuchnął, że już ugasić go nie było można.
Wówczas padł wyczerpany, krwią zalany.
I ten również otrzymał od króla szlachectwo i nazwisko Wielkołuckiego.
Takie przykłady zachęcały innych, przypominały czasy Chrobrego, gdy każdy, kto krwi nie żałował na obronę kraju, rycerzem się stawał i szlachcicem. Tym sposobem zasilić się mógł stan szlachecki najdzielniejszemi jednostkami z ludu, a chłop widział, że odwagą i zasługą wszystkiego dostąpić może.
Tylko, że wielka myśl króla zgasła z nim razem przedwcześnie.
Jan Kochanowski na cześć tego monarchy niejedną pieśń ułożył, chwaląc jego rozum, energję i męstwo, — jedną z nich kończy takim wierszem żartobliwym:

»Gdyś narzeczon Stefanem, już to samo imię
Wróżyło ci koronę i państwo olbrzymie,
Żeś Batory, nazwisko twoje starożytne
Znaczy głęboką mądrość i czyny zaszczytne«.


Aby ten wiersz zrozumieć, trzeba wiedzieć, że wyraz Stefan pochodzi od greckiego, oznaczającego wieniec, a Batory rozłożyć można na dwa greckie wyrazy: głębokość i góra.



Trybunał lubelski.

Różne sądy istniały w Polsce. Jeszcze za pierwszych Piastów okazało się niepodobieństwem, aby sam król rozstrzygał wszelkie spory i sądził wszystkich winowajców. Więc po grodach w owym czasie ten obowiązek pełnili kasztelanowie, sprawy mieszczaństwa od Bolesława Wstydliwego rozstrzygały sądy miejskie, — w starostwach od Wacława sądzili starostowie; pan sądził swego chłopa, a były jeszcze sądy duchowieństwa, ziemskie, marszałkowskie, sejmowe i t. p.
Z tem wszystkiem spraw mnożyło się tak wiele, że dla braku czasu i sędziów, przewlekały się nieraz po lat kilkadziesiąt i dłużej, nieraz wnuk dopiero doczekał się wyroku w sprawie, rozpoczętej przez dziada.
To też od dawna szlachta domagała się sądów oddzielnych, gdzie sądziłaby się sama, przez sędziów z pośród siebie wybranych.
Temu życzeniu zadosyć uczynił Stefan Batory: ustanowił sądy, złożone z sędziów wybranych przez szlachtę z pomiędzy siebie na rok jeden.
Tak powstały sądy szlacheckie, zwane trybunałami. Wybrani sędziowie przez pół roku sądzili w Piotrkowie sprawy Wielkopolan i mieszkańców lewego brzegu Wisły, a drugie pół roku w Lublinie Małopolan i prawy brzeg Wisły. Dla Litwy ustanowiono także trybunały w Grodnie i Wilnie.
Początkowo na sędziów trybunału wybierano najrozumniejszych i najzacniejszych ludzi, to też wyroki trybunału zasłynęły sprawiedliwością i mądrością, ale z czasem i tutaj wkradło się zepsucie.
Zaczęto wybierać na sędziów nie ludzi najrozumniejszych, lecz takich, co dawali najlepsze obiady, karmili i poili wyborców na sejmiku, pochlebiali im, ażeby tylko dostać urząd i zdobyć tytuł sędziego.
Czyż tylko dla tytułu tak bardzo pragnęli tego pracowitego i trudnego urzędu? — O bynajmniej. Takim ludziom przynosił on wielkie dochody. Nie sumienia i prawa pytali oni, kto ma słuszność, lecz przyznawali ją temu, kto hojniejsze złożył im dary. Wydał pan sędzia 1.000 na wino i uczty, przywiózł 10.000 po skończeniu sądów. Jechały za nim bryki, pełne pięknego oręża, szat drogich, sam powracał w karecie, której też nie kupił, ciągnęły ją piękne konie, w podarunku od kogoś otrzymane, — i trzos też z dukatami ciężki bywał.
Bogacił się pan sędzia, a chociaż pokrzywdzeni płakali i wyrzekali na niesprawiedliwość, on teraz śmiał się z tego, a nieuczciwy sąsiad znowu karmił i poił, żeby sędzią zostać.
Już Zamoyski doczekał się tak smutnych czasów, i aby jawnie narazić na wstyd przekupnych sędziów, którzy się naturalnie, do tego nie przyznawali, rozpoczął sprawę z sąsiadami.
Zabrał im grunta, zalał wodą łąki i pola, gwałtem i przemocą dopuścił się jawnych nadużyć, aż pokrzywdzeni biedacy pozwali go do trybunału.
Przybył Zamoyski dworno do Lublina, objechał wszystkich sędziów i każdemu zostawił w podarunku piękną sobolową szubę, a wszystkie jednakim krojem i tym samym pokryte materjałem.
Nazajutrz wszyscy sędziowie zjawili się w kosztownych szubach, Zamoyski wygrał sprawę, a pokrzywdzeni jeszcze skazani zostali na karę.
Wtedy podniósł się z miejsca swego stary hetman i zawołał głośno, pełen oburzenia:
— O, jakąż straszną przyszłość widzę przed tobą, nieszczęśliwy kraju!... Nie lękajcie się, pokrzywdzeni bracia moi, straty wasze w trójnasób wam nagrodzę, bo celem postępowania mojego było jedynie wstydem poruszyć sumienia niesprawiedliwych i sprzedajnych sędziów. Bo nietylko skrzywdzony przekleństwem obciąża ich dusze, lecz i ci, którzy kupują sumienia, gardzą sprzedającymi i z pośmiewiskiem mówią w myśli swojej, co ja powtarzam głośno i z boleścią: moje to wszystko sobole!
Takie wypadki stały się pewnie powodem następującej legendy o trybunale lubelskim:
Uboga wdowa wytoczyła sprawę bogaczowi, który zagarnął cały jej majątek. Sędziowie dobrze wiedzieli, że wdowie stała się krzywda, ale ona miała za sobą tylko słuszność, a bogacz złotem sypał, więc też sprawę wygrał. Gdy odczytano wyrok, jedna wdowa własnym uszom wierzyć nie chciała, a wkońcu, uniesiona gniewem, zawołała:
— Gdyby mię djabli sądzili, sprawiedliwszy wydaliby wyrok!
Naturalnie, sędziowie udali, że tego nie usłyszeli, i po skończonych sądach rozjechali się najspokojniej.
Pozostali tylko pisarze.
Noc zapadła. Pisarze ukończyli pracę, poskładali papiery i zaczęli także wybierać się do domów.
Wtem dał się słyszeć turkot na ulicy, zajeżdżają karety przed trybunał, na salę wchodzą sędziowie, wszyscy strojni, zbrojni, o czarnych ognistych oczach i zwichrzonych czuprynach, z pośród których wyglądają małe różki, a z pod sukni za każdym widać długi ogon. Przybyli zasiadają na sędziowskich krzesłach, rozpierają się, zaczynają sądzić.
Pisarze potruchleli, z miejsca się ruszyć nie mogą.
Wtem djabeł, który zasiadł na najwyższem miejscu, każe powtórzyć sobie sprawę wdowy. Wystąpiło zaraz dwóch djabłów, niby adwokatów, na środek: jeden ze strony wdowy przedstawia rzecz całą, drugi broni bogacza. Wszyscy, siedzący w krzesłach, słuchają z uwagą.
Zaczyna się narada, — ale nie trwa długo.
Szatan, siedzący na najwyższem miejscu, wezwał jednego z prawdziwych pisarzy, kazał mu usiąść za stołem, wziąć pióro i pisać, co podyktuje.
Biedny człowiek, nawpół umarły ze strachu, spełnił posłusznie rozkaz, a djabeł słowo po słowie dyktował mu swój wyrok.
I według djabelskiego sądu nie bogacz, ale pokrzywdzona wdowa miała słuszność.
Wtedy Chrystus ukrzyżowany z łacińskim napisem »Będę sądził sprawiedliwość waszą«, zawieszony na ścianie trybunału, twarz odwrócił do ściany, zgrozą i smutkiem przejęty.
A djabli własnoręcznie wyrok podpisali, wycisnęli na nim pieczęć, położyli na stole i znów z wielką paradą opuścili salę.
Wtedy dopiero pisarze, ochłonąwszy ze strachu, uciekli na miasto i tam opowiedzieli, co się stało.
Nazajutrz gdy sędziowie przybyli znów do trybunału, znaleźli na stole ów djabelski wyrok, a na ścianie spostrzegli Chrystusa z odwróconą twarzą.
I tak do dziś dnia pozostał.


Jan Zamoyski.
1541—1605.

Kanclerz i hetman — w radzie, czy w boju,
Zawsze syn wierny matki ojczyzny,
Nigdy Zamoyski ciężkiego znoju,
Nigdy się krwawej nie uląkł blizny.
Chociaż głos jego pociągał tłumy,
Miecz jego zwycięstw przeważał szale —
Nigdy dla własnej nie dał go dumy,
Nigdy ambitnej nie służył chwale.
Czy pod Batorym rozgramiał wroga,
Czy wraz z nim mądre układał prawa —
Zawsze mu w myśli ojczyzna droga,
Zawsze polskiego imienia sława.
(M. Ilnicka.)


Zupełnie śmiało można powiedzieć te słowa o wielkim praprawnuku Florjana Szarego, który pod Płowcami wzbudził współczucie Łokietka.
Jan Zamoyski okrył swe imię sławą nieśmiertelną, jako wzór obywatela, który na usługi kraju oddał wszystkie swe siły, nie szczędził mienia, ani trudu dla ojczyzny, jej dobro przedewszystkiem mając zawsze w pamięci.
Od lat młodzieńczych odznaczał się wielką powagą. Silny, zręczny, rycerski i wymowny, obok tego okazywał niepospolite zdolności do nauk i cenił je wysoko.
Nie wystarczyła mu też upadająca już wtedy akademja Krakowska i dla nauki prawa wyjechał do Padwy, jednego z najlepszych włoskich uniwersytetów. Tu pracą i zdolnościami zwrócił na siebie uwagę zarówno profesorów, jak kolegów. Mając rok 20, opracował dzieło »O senacie rzymskim«, w którem najuczeńsi mężowie ówcześni podziwiali głęboką naukę młodzieńca i piękne wysłowienie.
Koledzy, w dowód wielkiego szacunku dla jego charakteru i rozumu, obrali go »rektorem«, t. j. według panującego tam zwyczaju, powierzyli mu na rok kierownictwo spraw studenckich, a zarazem urząd sędziego.
Było to odznaczenie wysoce zaszczytne dla 19 letniego cudzoziemca, który zasłużył na nie tylko osobistą wartością.
Gdy powrócił do kraju, pomimo młodości znany już i ceniony przez najświatlejszych ludzi, Zygmunt August mianował go swym sekretarzem i polecił uporządkować od niepamiętnych czasów zaniedbane archiwum królewskie w Krakowie.
Była to ciężka praca. Składano tu od wieków wszelkie dokumenty: umowy, świadectwa, zobowiązania i t. p. bez najmniejszego porządku i ładu. Było ich tam tysiące, a trafić do niczego niepodobna, i nieraz w ważnych sprawach wynikały stąd wielkie przykrości. Mówiono i radzono o tem, że trzeba to uporządkować raz gruntownie, lecz nie było człowieka, któryby mógł i chciał się tego podjąć.
Cierpliwie i wytrwale zabrał się młody Zamoyski do pracy: — odczytywał każdy papier i wyznaczał mu odpowiednie miejsce podług daty i treści.
Po trzech latach pracę ukończył: dokonał ważnego dzieła, a przytem sam też skorzystał niemało, gdyż poznał doskonale sprawy państwa, i nikt się z nim nie mógł równać pod tym względem.
Nic też dziwnego, że po śmierci króla podczas pierwszej elekcji ważną odegrał rolę i bardzo się przyczynił do wyboru Henryka Walezjusza.
Znany już przedtem, jako znakomity mówca, wsławił się jeszcze więcej świetnem przemówieniem w Paryżu do obranego monarchy, w którem odmalował mu poważnie i szlachetnie przyszłe jego obowiązki.
Wiemy, iż zawiódł się na Walezjuszu, olbrzymie jednak pole pracy i zasługi otworzyło się przed nim, gdy znów dzięki jego pomocy, na tronie polskim zasiadł mądry Stefan Batory.
Prawie od pierwszego spojrzenia ocenił Batory wielką wartość Zamoyskiego, a potrzebując w nieznanym sobie jeszcze kraju rozumnego i życzliwego pomocnika, mianował go kanclerzem, a przez to nierozdzielnie przywiązał do swojej osoby.
Kanclerz i podkanclerzy piastowali t. zw. większą i mniejszą pieczęć, równe sobie co do znaczenia. Bez kanclerskiej pieczęci żaden królewski rozkaz nie był ważny, więc w każdej sprawie kanclerz porozumiewał się z królem, i na wspólnej naradzie rzecz decydowano. Bo kanclerz miał prawo odmówić królowi pieczęci, a wtedy król był bezwładny.
Na wysokiem tem stanowisku prawie do końca życia pozostał Zamoyski i za panowania Stefana złożył niemałe dowody rozumu, gorliwości i poświęcenia dla kraju. Można powiedzieć śmiało, iż rządził wspólnie z królem, i połowa zasługi świetnego tego panowania słusznie do Zamoyskiego należy.
Nietylko radą jednak służył Zamoyski ojczyznie, okazało się wkrótce, że na polu walki orężnej jest równie wielkim wodzem, jak mądrym doradcą w senacie.
Podczas trzyletniej wojny o Inflanty najlepiej ujawniły się jego zdolności: przezorność obok męstwa, bystrość umysłu obok wytrwałości, nieskończona ofiarność krwi, trudu i złota, dar pozyskania miłości żołnierzy przez hojność i sprawiedliwość, wreszcie umiejętność prowadzenia walki. Nikt go zastąpić nie mógł, on kierował wszystkiem wraz z królem; to też gdy stary hetman zrzekł się swej godności, nie mogąc skutkiem wieku podołać ciężkim trudom obozowego życia, Batory Zamoyskiemu oddał najwyższe dowództwo.
Zastanowił się kanclerz, czy je przyjąć może: miał już tyle tak poważnych obowiązków. Lecz z drugiej strony — widział doskonale, że w rozpoczętej wojnie nikt go nie zastąpi, czuł, jak wiele dobrego zrobić może, i przyjął nową służbę.
Odtąd nie miał już wcale wypoczynku, nie miał chwili dla siebie. Wszystkie godziny życia oddał na usługi kraju. Trzy lata prawie spędził pod namiotem, nie wracając do domu, dzieląc z żołnierstwem przykre trudy obozowe, znosząc zimna i niewygody, poprzestając wraz z nimi nieraz na zgniłej wodzie i kawałku suchara.
A gdy brakło pieniędzy na zapłatę wojska, oddawał swój majątek. Otrzymane od króla dobra i dochody uważał za powierzone sobie skarby, którymi rozporządzał na rzecz kraju, a nie dla własnej korzyści. Więc wynagradzał rannych i kaleki, płacił wojsku żołd zaległy, zakładał szkoły, budował fortece.
Gdy król odjeżdżał na sejm do Warszawy, jemu zostawił wojsko z władzą nieograniczoną, a nawet z prawem zawarcia pokoju, który też rzeczywiście przyszedł do skutku tej zimy.
Nic więc dziwnego, że po skończonej wojnie król chciał mu wynagrodzić tyle poświęcenia, chciał okazać przed całym światem, jak go ceni, ile ma dla niego przyjaźni. Dlatego dał mu za żonę własną synowicę, córkę zmarłego brata, który życzył sobie, aby oddaną była rycerzowi
Wesele naturalnie odbyło się bardzo wspaniale: biskup krakowski ślub dawał oblubieńcom, gości podejmowano na Wawelu, a byli nimi wszyscy dostojnicy państwa wraz z królem i królową, Anną Jagiellonką.
Po tygodniu nastąpiły przenosiny, i znów tydzień zabawy: »gonitwy« na rynku krakowskim, czyli t. zw. turnieje, a nakoniec »maszkary«, czyli wspaniały pochód świetnie przebranych masek, w bogatych, malowniczych i oryginalnych kostjumach, na które przez kilka godzin najpoważniejsi widzowie patrzyli z przyjemnością i zajęciem.
Najpierw na złocistym wozie jeden z możnych panów jechał, przebrany za Murzyna, otoczony wspaniałym dworem w bardzo kosztownych szatach, a 8 trębaczy, też w murzyńskich strojach, trąbiło, stojąc na wozie.
Dalej szedł słoń ogromny, na którym była wieża, a z niej wyrzucano sztuczne ognie i rakiety.
Potem ukazał się wóz, ciągniony przez 24 godziny. 12 godzin były to dzieci biało ubrane, idące z prawej strony, a z lewej szło 12 w czarnych sukniach, usianych srebrnemi gwiazdami; wszystkie miały na głowach zegarki. Na wozie siedział Saturn, pogański bóg czasu, z siwą brodą i kosą w ręku, a za wozem szło Słońce i Miesiąc; — wszystko to połączone srebrnymi łańcuszkami dla okazania, że stanowi jedną całość.
Następnie wjechał wóz, ciągniony przez trzy orły, osłonięty białym obłokiem (z waty i bawełny). Na wozie siedział Jowisz, pogański władca nieba i piorunów, i rzucał błyskawice. Skutkiem tego zapalił się obłok bawełniany, i sam Jowisz uciekać musiał.
Teraz ukazała się najwspanialsza część pochodu: na Rynku stanęła brama tryumfalna, a z niej zaczęło występować wojsko: piechota, trębacze, chorągwie, jazda i rycerze różnych pułków, giermkowie i chorążowie, dalej trzy wozy wojenne, oznaczające trzy lata wojny, na nich wieziono podobieństwa zamków i miast zdobytych, zbroje i łupy wielkie. Ziemia Inflancka występowała w postaci kobiety z wieńcem zielonym na głowie, — potem wóz olbrzymi w cztery białe konie, otoczony niewolnikami i więźniami z ostatniej wyprawy, — na ostatku muzyka. Dokoła szły kobiety, niosąc lampy, z których płynęły wonności, — straż pochodu puszczała na cisnący się tłum strugi wody, zaprawionej pachnidłami.
Długo jeszcze ciągnął się ten wspaniały korowód, — dopiero z zapadnięciem nocy rozeszli się znużeni i zachwyceni widzowie, i opustoszał znów krakowski Rynek, świadek odwieczny tylu chwil wielkich, pięknych i szczęśliwych.
Zaćmiło się jednak słońce pożytecznej pracy i chwały Zamoyskiego, kiedy na tronie polskim zasiadł Zygmunt Waza.
Śmierć Batorego ciężkim była ciosem dla hetmana. Stracił w nim przyjaciela, a kraj stracił pana, którego nie tak łatwo mógł zastąpić inny. I to w chwili, gdy wspólnie układali zmiany i nowe prawa, niezbędne dla spokoju, bezpieczeństwa i trwałości potęgi Polski.
Śmierć zdruzgotała wszystko.
Ażeby nie dopuścić do tronu księcia austryjackiego, Maksymiljana, którego się obawiał jako Niemca, przeprowadził Zamoyski obiór Zygmunta Wazy, Jagiellona po matce Katarzynie, ale zresztą nikomu nieznanego. Dla niego osłaniał Kraków przeciw Maksymiljanowi, bronił korony całą swą energją.
Lecz skoro przybył Zygmunt, milczący, posępny i skryty, kanclerzowi opadły ręce. Cóż to za »nieme djablę«, szeptał przerażony, — któż zgadnie, co on myśli?
Nowy król nie pytał nikogo o radę, robił, co dla siebie uważał za dobre, podstępnie, skrycie, chytrze. Zamoyski mógł jeszcze z chwałą walczyć w obronie kraju, gdy groził mu Wołoszyn, Tatarzy lub Turcy, ale wpływu na rządy nie miał.
To bolało go najdotkliwiej, dlatego zwłaszcza, że gorąco pragnął dwie rzeczy przynajmniej widzieć za życia swego ustalone: — rozstrzyganie na sejmie wszystkich spraw większością głosów, i zmianę sposobu elekcji.
Lecz król nie chciał tych reform i łatwo mu było podburzyć ciemną szlachtę, by im się oparła.
To zasępiło smutkiem i żałobą ostatnie lata życia wielkiego wodza i męża. Widział upadek kraju bez silnego rządu i dobrych praw, widział grożące mu niebezpieczeństwa, a zapobiedz im nie mógł, on silny, rozumny, który potężnem słowem tłumy porywał za sobą, nie mógł, bo przeciw niemu stał król niedołężny, a podstępny, którego sam umieścił na tym tronie.
Daremnie króla tego przed sąd narodu zapozwał i zmusił do zaparcia się własnych czynów na sejmie, — daremnie przemawiał doń surowem słowem, wzywając do poprawy, — »nieme djablę« milczało, robiąc swoje.
Zbolały hetman usunął się całkiem od dworu i życia publicznego, w nauce i czynieniu dobrze wkoło siebie szukając zapomnienia.
Umarł w Zamościu, prawie nagle, na rękach jedynego syna, któremu zostawił najpiękniejszy przykład cnót i zasług obywatelskich.
Słusznie też o nim powiedział Niemcewicz:

»Szczęśliwy, który w pokoju urzędzie
Rodakom słuszność wymierza;
Godzien zazdrości, kto w dzielnym zapędzie
Granice państwa rozszerza;
Ale ten wielkim, ten jest sławnym mężem,
Kto kraj swój wspiera radą i orężem«.








  1. Podług Rzewuskiego: »Zamek krakowski«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.