Kradzież w wagonie sypialnym/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Kradzież w wagonie sypialnym
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 8
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ.  Nr. 8.  Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
KRADZIEŻ w WAGONIE SYPIALNYM


Wydawca: Wydawnictwo „Republika“ Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


Kradzież w wagonie sypialnym
Śmiertelny pojedynek

Jesienny wiatr wzbijał w górę tumany zeschłych liści w alejach Lasku Bulońskiego. Blade światło zachodzącego słońca kładło na ziemię długie cienie.
Trzej mężczyźni w pustej o tej porze części Lasku zdawali się czekać niecierpliwie na kogoś. Jeden z nich otworzył sporą walizę i zaczął z niej wyjmować zwoje gazy, flakony i jakieś narzędzia.
— Doktor już przygotowuje się do pracy — rzekł jego towarzysz. — Ciekaw jestem, kto pierwszy skorzysta z jego pomocy?
— Drogi markizie, — odparł starszy z mężczyzn — mam nadzieję, że pojedynek wogóle się nie odbędzie. Mógłby pociągnąć za sobą dla pana poważne konsekwencje. Proszę nie zapominać, że zaledwie trzy miesiące temu poślubił pan jedną z najpiękniejszych kobiet w Paryżu, i że małżonka pańska byłaby niepocieszona, gdyby się coś panu stało.
Markiz Raul de Frontignac, oficer armii francuskiej, lecz ubrany po cywilnemu, wzruszył ramionami:
— Biedna moja Adrianna! — rzekł drżącym głosem. — Ma pan rację, książę, byłby to dla niej cios niesłychany. Sprawa ta jednak musi być załatwiona. W grę wchodzi jej honor... Proszę więc porzucić wszelką myśl pogodzenia nas. Tylko krew może być zadośćuczynieniem za zniewagę, którą mi rzucił w twarz lord Lister... Dlatego też surowe warunki tego pojedynku nie mogą być zmienione.
— Wybacz, mi drogi markizie — rzekł książę d‘Epernay — że zabieram głos w sprawie, która nawet dla mnie, twego sekundanta, przedstawia się tajemniczo. Kiedym w twoim imieniu zgłosił się do Listera, zrozumiałem odrazu, że idzie tu o kobietę. Trudno mi jednak uwierzyć, że dwaj tak dobrzy przyjaciele, jak pan, markizie, i lord Lister, mogliście dopuścić do tak ostrego zatargu.
— Lister istotnie był mym najlepszym przyjacielem — rzekł markiz z goryczą. — Przyznaję, że zawsze uważałem go za niezwykłego człowieka... Ale cóż... Gdy kobieta wchodzi w grę, kończy się przyjaźń... Która godzina? Uważam, że Lister powinien już tu być...
— Za pięć minut szósta — odparł hrabia, spojrzawszy na zegarek — Lister ma jeszcze pięć minut czasu. Musimy uwzględnić to, że dopiero dziś rano wsiadł w Southampton na okręt... Przejazd trwa najmniej osiem godzin. O godzinie pierwszej mógł być w Hawrze i najwcześniej o piątej na dworcu w Paryżu.
— Zbliża się automobil... — rzekł markiz de Frontignac.
— Błagam pana raz jeszcze, niech się pan nie przeciwstawia próbom pogodzenia... Życie jest cennym darem... Muszę pana uprzedzić, że lord Lister jest pierwszorzędnym strzelcem... Nigdy nie chybia celu.
— Nikt nie wie lepiej tego ode mnie — rzekł spokojnie Frontignac. — Nasz pojedynek jest walką na śmierć i życie... Jeden z nas musi polec.
Z poza drzew wyłoniła się postać młodego, około trzydziestu lat może liczącego mężczyzny... W lśniącym cylindrze i z nieodłącznym kwiatem w butonierce, wyglądał raczej jak gdyby wybierał się na bal, nie zaś wracał z uciążliwej podróży.
Hrabia d‘Epernay wyszedł na jego spotkanie.
— Jest pan idealnie punktualny, lordzie Lister — rzekł — Za minutę szósta!
— Przybyłem więc o minutę za wcześnie — odparł lord doskonałą francuzczyzną. — Przyrzekam, że następnym razem w podobnych okolicznościach będę dokładniejszy. Pozwólcie sobie panowie przedstawić mego sekundanta: baronet Sidney Bruce.
Sekundanci podali sobie ręce. W krótkiej rozmowie ustalili warunki pojedynku.
— A więc godzimy się na trzy wymiany strzałów — rzekł hrabia. — Pierwsza z odległości dwudziestu metrów, druga z dziesięciu, trzecia zaś z odległości pięciu. W tych warunkach rezultat śmiertelny jest rzeczą nieuniknioną.
— Jestem tego samego zdania — rzekł Anglik z flegmą.
— Mam nadzieję, że przyniósł pan z sobą pistolety — dodał hrabia d‘Epernay.
Z tymi słowy skierował się w stronę grupy drzew, za którą lekarz rozłożył swe instrumenty.
— Oto nasza broń — rzekł, biorąc do rąk pudło o bogatym ornamencie. — Zgodnie ze zwyczajem będziemy ciągnąć losy, komu jaka broń przypadnie.
— Całkiem zbyteczne — odparł baronet Bruce. — Lord Lister oświadczył kategorycznie, że będzie strzelał jedynie z broni markiza.
— Jak panowie sobie życzą... Przed tym jednak, spróbujmy ostatniej próby pojednania.
— Lord Lister nie ma nic przeciwko temu... Wątpię, czy markiz de Frontignac wyrazi na to swą zgodę. Popróbujmy jednak.
— Panowie — zawołał hrabia — Obowiązkiem naszym jako sekundantów, jest nakłonić was do zgody... Ponieważ wiemy, że ongiś byliście najlepszymi przyjaciółmi możeby spisać protokół?...
— Nie chcę słyszeć o niczym — przerwał markiz de Frontignac zdecydowanym tonem — Istnieją zniewagi, których wybaczyć nie można.
— Czy mogę zapytać pana o zdanie w tej kwestji, milordzie? — zapytał hrabia zwracając się do Anglika.
— Moje zdanie? — powtórzył Lister obojętnym tonem. — Czy nie zechciałby mi pan dać ognia?
Hrabia d‘Epernay wzruszył ramionami i zbliżył się do Raula de Frontignac.
Baronet Sidney Bruce palił spokojnie papierosa... Lord Lister zaciągnął się dymem egipskiego cygara.
Wszelkie wysiłki, zmierzające do pogodzenia przyjaciół, spełzły na niczym. Hrabia d‘Epernay otworzył pudło z pistoletami. Lord Lister wybrał jeden z nich.
Świadkowie odmierzyli przestrzeń. Obydwaj przeciwnicy stanęli na stanowiskach.
— Raz... dwa... trzy... — odezwał się głos hrabiego d‘Epernay.
Rozległ się huk strzałów.
Kula de Frontignaca musnęła lekko głowę Listera, wyrywając mu nad uchem kępkę włosów.
W tej samej chwili z głośnym jękiem markiz de Frontignac osunął się na ziemię.
Hrabia d‘Epernay, lekarz i lord Lister rzucili się w tej samej chwili ku rannemu.
— Czy rana jest niebezpieczna? — zapytał lord lekarza.
— Śmiertelna — odparł doktor.
— Proszę nas pozostawić samych przez kilka chwil — rzekł lord — nie chcę, żeby umarł nie uścisnąwszy mi przed śmiercią dłoni...
— Frontignac, mój przyjacielu drogi... czy mię poznajesz? Czemu zmusiłeś mnie do skierowania przeciw tobie broni?
Ranny otworzył szeroko oczy i przytomnym wzrokiem spojrzał na Listera.
— Chciałem cię tylko ostrzec przed wielkim nieszczęściem — rzekł, nachylając się nad jego twarzą — wierz mi, że tylko względy prawdziwej przyjaźni....
Nagle słowa uwięzły mu w gardle...
Z warg umierającego padło tylko jedno jedyne słowo:
— Raffles...

Spowiedź umierającego

— Proszę was, panowie, żebyście zostawili nas samych... Pragnę uczynić mu pewne wyznanie.
Anglik wymówił te słowa prawie z płaczem. Natychmiast jednak na twarzy jego pojawił się zwykły wyraz spokoju.
Hrabia d‘Epernay wraz z baronetem usunęli się w głąb lasku.
Lord czekał w nieruchomej pozycji, dopóki nie oddalili się dostatecznie... Pochylił się nad rannym i wyszeptał:
— Znasz więc mą tajemnicę, nieszczęsny...
— Tak — odparł markiz słabym głosem. — Od dłuższego czasu obserwowałem twe czyny i słowa... Wiem, że to ty jesteś Rafflesem poszukiwanym przez Scotland Yard...
— Czemu nie wydałeś mnie w ręce policji?
— Milczałem, dopóki byłem twoim przyjacielem... Teraz powiem wszystko, ponieważ cię nienawidzę.
Tajemniczy Nieznajomy zaśmiał się ironicznie.
— Nie zdążysz... Nie zdążysz zerwać maski z mego oblicza... Nie zdążysz oznajmić światu, że lord Lister jest znanym w świecie przestępczym Rafflesem... przestępcą, który zabiera majątki bogatym, by oddać je biednym... którego daremnie ściga policja, ponieważ jest od niej mądrzejszy, odważniejszy i przebieglejszy... Nie ty, Frontignac, powołany jesteś do odsłonięcia tajemnicy, że lord Lister obrał trudną i pełną niebezpieczeństw drogę tylko dlatego, że brzydzi się karierą zwykłego zjadacza chleba, że pragnie wyrównać niesprawiedliwości tego świata, że podnieca go sport i awantura.. Jesteś skazany na śmierć i niedługo staniesz przed boskim obliczem...
Chrapliwy śmiech wybiegł na wargi umierającego:
— Wiem, że koniec mój bliski — szepnął. — Postarałem się jednak, aby tajemnica ta nie poszła ze mną do grobu... Ta, którą skrzywdziłeś niesłusznym pomówieniem...
— Zbliżamy się do sedna całej sprawy — przerwał mu lord Lister. — Otóż wiedz, że kiedy ostrzegałem cię przed poślubieniem Adrianny Malmaison, miałem rację... Mówiłem: Poślubiając Adriannę bierzesz za żonę kobietę bez honoru, awanturnicę... Przodkowie twoi przewracają się w grobie i wyrzekną się ciebie...
Oczy umierającego zabłysły gniewem.
— Tak, rzuciłeś mi w twarz obelgę. Powiedziałem ci wówczas, że tylko krew jednego z nas może zmyć tę zniewagę.
— Przepowiednia twoja spełniła się, ponieważ okupiłeś to własnym życiem. Spójrz na ten list. Poznasz niewątpliwie charakter pisma Adrianny. Czytaj, jeśli jeszcze wogóle jesteś w stanie czytać. Zrozumiesz, jak wielki popełniłeś błąd, poślubiając tę kobietę.
Raul de Frontignac przebiegł wzrokiem następujące słowa:

Drogi Edwardzie,

Błagam cię, żebyś zachował moją tajemnicę. Raul de Frontigniac przysiągł mi niedawno, że się ze mną ożeni. Ten biedny dureń zadurzył się we mnie bez pamięci. Jest bogaty, dystyngowany i dla ładnej kobiety potrafi skoczyć w ogień.
Zaklinam cię Edwardzie, nie stój na drodze do mojego szczęścia. Gdyby markiz de Frontignac dowiedział się, że jestem córką kabalarki i że wyciągnąłeś mnie w Kairze z więzienia, gdzie siedziałam za oszustwo i szantaż...
Wiem, że jesteś gentlemanem i że nie zdradzisz kobiety, zdanej na twoją łaskę i niełaskę.

Adrianna.

List ten zabolał markiza bardziej, niż rana.
— Podła żmija — jęknął. — I dla takiej kobiety wyrzekłem się najlepszego przyjaciela... Wybacz, Edwardzie...
Lord Lister chwycił obie ręce umierającego:
— Prosisz mnie o wybaczenie? To ja winienem prosić o to ciebie, ja, który zraniłem cię śmiertelnie...
— Nie ponosisz za to żadnej winy... To ja zmusiłem cię do tego pojedynku... Czemu jednak nie ostrzegłeś mnie wcześniej?
— Nie mogłem... Jestem gentlemanem... Ta kobieta oczarowała mnie swoją urodą. Przeżyłem z nią przelotny flirt i dlatego musiałem zachować tajemnicę, mimo, że chodziło o mego najlepszego przyjaciela.
— Rozumiem cię — odparł markiz słabym głosem — I ja nie postąpiłbym inaczej. Ale i ty musisz się dowiedzieć o pewnej tajemnicy. I ty również jesteś zgubiony.
— O nieszczęsny! Wydałeś tej kobiecie tajemnicę mego życia!... Czy wie ona, że lord Edward Lister i Raffles to jedna i ta sama osoba?
— Jeszcze nie, ale dowie się o tym niebawem...
— W jaki sposób?
— Owego wieczora, kiedyś tak mnie obraził śmiertelnie, rozżalony opuściłem bal wydany przez Ambasadę Portugalską i wróciłem do siebie do domu. Siadłem za biurkiem i spisałem wszystko co mi było wiadomym o twym podwójnym życiu. List ten zapieczętowałem i złożyłem nazajutrz w skrytce pancernej Banku Angielskiego...
— Cóżeś tam robił w Banku Angielskim?
— W banku tym mam skrytkę, w której przechowuję najcenniejsze me klejnoty. W tej skrytce złożyłem również fatalny list. Odnajdą go niewątpliwie po mojej śmierci.
— Czy jeszcze tam się znajduje? — zapytał Lister, drżąc jak w febrze.
— Tak... Dzisiaj, zanim wyszedłem z domu, dałem Adriannie klucz od skrytki ze słowami: „Jeśli dziś po zachodzie słońca nie zjawię się w domu, jedź natychmiast do Londynu, otwórz skrytkę i zabierz jej zawartość.“ Wydałem cię na pastwę sprzedajnej kobiecie, która wiedząc, że nią gardzisz, nienawidzi cię z całej duszy.
Twarz Tajemniczego Nieznajomego zmieniła się w jednej chwili.
— Czy zostawiłeś w Banku Angielskim dyspozycję, że każdy posiadacz klucza ma prawo otworzyć skrytkę?
— Tak... lecz nie sądź, aby mogło ci się to udać przy pomocy wytrycha...
— Wiem o tym... Gdzie twoja żona przechowuje ten klucz?
— Zawiesiła go na złotym łańcuszku, który nosi na szyji... Widziałem go jeszcze dziś rano.
— Czy sadzisz, że natychmiast uda się do Londynu?
— Z całą pewnością. Spieszno jej będzie do objęcia majątku. Będzie się obawiała zresztą, że rodzina moja sprzeciwi się jej prawom.
— Dobrze... — odparł Lister — Dopóki Adrianna nie jest jeszcze w Londynie, nie ma nic straconego. Możesz umrzeć w spokoju ducha, przyjacielu... Nie byłbym Rafflesem, Tajemniczym Nieznajomym, gdybym nie potrafił wykraść klucza tej kobiecie!
Ręka umierającego ścisnęła lekko jego dłoń. Oczy jego zaszły mgłą:
— Niech Bóg ci błogosławi, Listerze... Co za okropna kobieta!...
Ciało jego wyprężyło się.
— Umarł — szepnął Lister — Biedny, szlachetny, przyjaciel, który nie zdradził mnie za swego życia... śpij, przyjacielu! Lord Lister — Tajemniczy Nieznajomy — nie zapomni nigdy o tobie.
Zamknął powieki zmarłego i przyłożył wargi do jego czoła.
— Za piętnaście minut dziewiąta — rzekł, spojrzawszy na zegarek. Jeśli jeszcze dziś wieczór zechcę się udać do Hawru, muszę zdążyć na pośpieszny odchodzący z Gare Saint-Lazare o dziewiątej.
W tej chwili powrócili świadkowie pojedynku wraz z lekarzem.
— Markiz Raul de Frontignac nie żyje — rzekł Lister ze wzruszeniem. W ostatniej chwili pogodził się ze mną. A teraz panowie zechciejcie wrócić do Paryża razem z baronetem Bruce. Ja sam pojadę autem. Do widzenia!
— Na dworzec Saint-Lazare — rzucił krótki adres szoferowi — Musimy być na miejscu przed godziną dziewiątą!
— Nie sposób — odparł szofer — Ulice o tej porze są przepełnione... Nie wiem czy zdążymy na czas.
— Czyżby? — odpowiedział lord. — Zamieńmy się więc miejscami!
Powiedział to tonem nieznoszącym sprzeciwu. Szofer usłuchał rozkazu. Maszyna ruszyła, z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.

Kobieta — detektyw

— Proszę przyjść czemprędzej... Jestem u celu: klucz znajduje się w moim posiadaniu!
Niezwykłej piękności kobieta odłożyła słuchawkę telefonu.
Była to markiza Adrianna de Frontignac. Wszystko to, co lord Lister i młody markiz mówili o tej kobiecie, nie oddawało jeszcze czaru jej urody. Wspaniałe czarne włosy okalały twarzyczkę o idealnym rysunku. Jej piękne nogi i delikatne, wypielęgnowane ręce nie zdradzały zupełnie jej pochodzenia.
Markiza de Frontignac niezawsze zamieszkiwała arystokratyczną dzielnicę Paryża.
Jeszcze siedem lat temu mieszkała wraz z matką w malutkim, nędznym pokoiku w dzielnicy robotniczej.
Matka Faté — tak bowiem nazywała się ta, która wydała na świat późniejszą markizę de Frontignac — w swej młodości przebiegała prowincję francuską wraz z grupą akrobatów. Wyszła za mąż ze wędrownego kupca i wraz z nim przybyła do Paryża.
Mąż Faté — założył tu sobie mały sklepik. Los uśmiechnął się do niego i w krótkim czasie dorobił się małej fortuny. W cztery lata później został kompletnie zrujnowany.
Przyczyną tego stało się jego małżeństwo. Pani Faté nie pozbyła się złych przywar, nabytych w czasie wędrówek z akrobatami. Hulała, nie dbała o interesy.... Skromne oszczędności wyczerpały się szybko... Małżonek jej był zbyt słaby, aby umiał się temu przeciwstawić. Ze zmartwienia zaczął pić. Popadł w długi. Wkrótce wierzyciele sprzedali mu meble.
Wiódł nędzną egzystencję u boku żony, która nie kochała go nigdy i traktowała obecnie jak kulę u nogi.
Ażeby znaleźć zapomnienie, zaczął pić na umór. Pewnego pięknego dnia znaleziono go na ulicy martwego. Matka Faté wraz z córką wyprowadziła się do innej dzielnicy.
Córka Adrianna podrastała.
Gdy matka Faté poczuła zbliżającą się starość, poczęła wróżyć przyszłość i w ten sposób wyłudzać pieniądze od biednych, łatwowiernych ludzi. Nauczyła też córkę swej oszukańczej sztuki.
Tymczasem bogaty rentier zainteresował się młodziutką Adrianną. Za nim przyszli inni. Awanturnicze życie, pełne nieuczciwych i kolidujących z prawem czynów, zaprowadziło Adriannę do wiezienia w Kairze.
Kilka miesięcy przed osadzeniem jej w wiezieniu poznał ją Lister.
Niezwykła uroda i kłamliwe opowiadania wzbudziły litość w jego sercu. Wyrwał ją z więzienia w Kairze i zabrał z sobą do Londynu. Otoczył ją zbytkiem i miłością.
Lecz lord Lister szybko przejrzał jej grę. Oszukiwała go i okradała na każdym kroku.
Pewnego pięknego dnia Adrianna znów znalazła się na bruku.
Jakież było jego zdumienie, gdy w kilka lat później lord Lister i jego najlepszy przyjaciel, Raul de Frontignac, spotkali w wytwornym towarzystwie londyńskim młodą damę — Adriannę de Malmaison.
Lord Lister natychmiast poznał w niej Adriannę Faté.
Bawił go jednak zachwyt towarzystwa angielskiego nad rzekomą dziedziczką olbrzymiej fortuny. Uważał to za swego rodzaju policzek, wymierzony przeciw ekskluzywnej angielskiej arystokracji.
Adrianna była gwiazdą sezonu. Uwijał się dokoła niej rój młodzieży. Najwytworniejsze rody wydawały na jej cześć przyjęcia.
Lord Lister nie miał najmniejszego zamiaru wyprowadzać nikogo z błędu. Nie miał nawet czasu ostrzec swego najbliższego przyjaciela, ponieważ ruszył w podróż, która trwała przeszło sześć miesięcy.
Dopiero po powrocie dowiedział się w Paryżu, że markiz de Frontignac zaręczył się z słynną pięknością Adrianną de Malmaison.
Uważał za swój święty obowiązek otworzyć mu oczy na okrutną rzeczywistość. Okazja nadarzyła się po temu podczas balu w Ambasadzie Portugalskiej
— Zapłacisz własną krwią za zniewagę wyrządzoną mej narzeczonej — zawołał markiz de Frontignac, nie dopuszczając lorda do dalszych wyjaśnień.
Nazajutrz sekundanci markiza zjawili się u Listera. Sam markiz natychmiast opuścił Londyn, zgodziwszy się, aby pojedynek odbył się za trzy miesiące w Paryżu w Lasku Bulońskim.
Terminu tego zażądał lord Lister, przypuszczając że w ciągu tego czasu Adrianna sama pokaże swe właściwe oblicze. Zawiódł się jednak. Sprytna kobieta doprowadziła do ślubu. Wieść o tym zmartwiła lorda. Przeczuwał jaka tragedia czeka w przyszłości jego przyjaciela.
Córka kabalarki została żoną jednego z najszlachetniejszych przedstawicieli arystokracji francuskiej. Nawet największy jej wróg musiałby przyznać, że rolę swą grała z prawdziwym mistrzostwem. Nikt nie domyślał się jej przeszłości.
Odszedłszy od telefonu Adrianna przejrzała się w olbrzymim lustrze. Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę drzwi: z za stanika wysunęła szybko złoty łańcuch, do którego przymocowany był mały kluczyk. Spojrzała nań z tryumfem.
— Nareszcie jestem u celu — szepnęła — Scotland Yard będzie ze mnie zadowolony... Baxter spełni swą obietnicę i spali kompromitujące mnie papiery. Nie będę potrzebowała obawiać się dłużej, że przeszłość moja, jak upiór, stanie na mojej drodze! Ślad po tym, czym byłam, zanim zostałam markizą de Frontignac, zaginie na zawsze!
Zapukano do drzwi.
Weszła pokojowa:
— Jakaś pani pragnie się widzieć z panią markizą. Jest to kierowniczka wielkiego domu mody, w którym pani markiza pragnie zamówić swe stroje.
— Prosić, — rzekła markiza.
Weszła kobieta wysokiego wzrostu o dość surowym wyglądzie. Włosy jej przypruszone były siwizną. Chód ciężki, lecz bardzo pewny.
— Przybyła pani dość szybko, miss Wilson — zawołała markiza, gdy drzwi za pokojową zamknęły, się. — Była pani sama przy telefonie, gdy dzwoniłam przed chwilą?
Oczywiście — odparła, — Detektyw policji londyńskiej jest zawsze w pogotowiu. Mister Baxter, mój szef, polecił mi zawsze znajdować się w pobliżu pani i czekać wezwania. Wezwała mnie pani dla udzielenia mi ważnych informacyj... Jak mi sama pani powiedziała przez telefon, jest pani już u celu... Przyznaję szczerze, że nie wiem dokładnie, o co idzie?
— Dowie się pani wkrótce — rzekła Adrianna — Mister Baxter wysłał panią do Paryża, nie mówiąc absolutnie w jakiej sprawie?
— Tak jest...
— Idzie o zdemaskowanie Tajemniczego Nieznajomego...
Miss Wilson drgnęła.
— O zdemaskowanie Rafflesa? — powtórzyła — Gdyby mogła pani policję angielską naprowadzić na ślad tego nieuchwytnego człowieka, tego największego, najgenialniejszego przestępcy naszych czasów...
— Tak, mam poważne powody, żeby to powiedzieć: w ciągu paru dni Raffles wpadnie w ręce policji londyńskiej.
— Co za tryumf dla Baxtera! John C. Raffles jest jego śmiertelnym wrogiem. Mimo wysiłków Scotland Yardu — zawsze udaje mu się ujść cało z rąk policji.
— Odtąd mister Baxter będzie mógł spać spokojnie — odparła Adrianna de Frontignac, śmiejąc się. — Zanim pani wyjaśnię jakie stosunki łączą mnie ze sławnym Rafflesem, chcę pani zadać jedno pytanie. Proszę mi na nie odpowiedzieć z bezwzględną szczerością. Czy Baxter wspominał pani o mej przeszłości?
Miss Wilson milczała przez chwilę, potem, rzuciwszy bystre spojrzenie, rzekła:

— Wiem wszystko. Mister Baxter pokazał mi akta nr. 1737 dotyczące pani... Znam dokładnie pani przeszłość. Wiem, że sam Baxter wprowadził panią w wyższe sfery Londynu, że policja pokrywała koszty pani wytwornego życia oraz drogich toalet.

Była pani szpiegiem Baxtera!
— Tak, nie mam potrzeby z tym kryć się przed panią. Jesteśmy prawie koleżankami, miss Wilson.
— Niezupełnie... Raczej odgrywała pani rolę przynęty, podczas gdy ja jestem myśliwym.
— Być może... Ale przynęta została markizą de Frontignac — odparła nieco urażona. — Nie będziemy się jednak o to spierać. Proszę przyjąć do wiadomości, że pewnego dnia mąż mój wyznał mi, że jest jedynym człowiekiem, wiedzącym kto jest istotnie Johnem C. Rafflesem. Znał podobno tego człowieka i czekał nadejścia właściwego momentu, aby go zdemaskować.
— Kiedy nadejdzie ten moment? — zapytałam go wówczas.
— Gdy mi się tylko spodoba — odpowiedział. — W tej chwili nie mam żadnego powodu, aby oddawać przysługi londyńskiej policji. Tajemnica ta jednak nie zniknie ze mną razem. Dokument demaskujący Rafflesa złożony jest w opieczętowanej kopercie w skrytce pancernej banku angielskiego. Gdybym pewnego dnia zmarł nagle — otworzysz skrytkę i dokumenty oddasz policji londyńskiej.
— Czy ma pani kluczyk od skrytki? — zapytała spiesznie miss Wilson.
— Oto on — odparła piękna Adrianna, wskazując na zawieszony na łańcuszku klucz. — Maż mój wręczył mi go kilka godzin temu, polecając udać się niezwłocznie do Anglii, gdyby dzisiejszego wieczora nie wrócił do domu. Miał mieć dzisiaj pojedynek i obawiał się, że w nim polegnie. W wypadku gdyby mój drogi mąż poniósł śmierć, udam się natychmiast do Londynu, wydobędę dokument i wręczę go Baxterowi.
Szare oczy kobiety detektywa zabłysły.
— Zarobi pani w ten sposób 1000 funtów sterligów, przyrzeczonych tytułem nagrody temu, kto ułatwi ujęcie Tajemniczego Nieznajomego.
Piękna Adrianna wybuchnęła śmiechem.
— Czy przypuszcza pani, miss Wilson, że dbam o te tysiąc funtów? Proszę spojrzeć na zbytek, jaki mnie otacza. Jestem bogata. Mój mąż należy do francuskiej arystokracji. W banku Angielskim znajdują się miljony, których ja wkrótce będę jedyną właścicielką. Dla tysiąca funtów nie stałabym się szpiegiem.
— Rozumiem... Ma pani jakieś ukryte cele.
— Ponieważ rozmawiamy otwarcie, mogę pani wyjaśnić i tę zagadkę. Mister Baxter rzuci do ognia w mojej obecności tajne akta nr. 1737 w tej samej chwili, gdy odkryję mu tajemnicę Rafflesa. Dał mi na to słowo honoru.
— Mister Baxter dotrzyma z pewnością swego słowa — odparła miss Wilson. — Obawiam się jednak — że nigdy do tego nie dojdzie.
— Czemu?
— W tej chwili coprawda posiada pani klucz. Lecz cóż ma pani za gwarancje, że będzie go miała pani przy sobie za pół godziny?.
— Nie rozumiem?
— Poprostu markiz de Frontignac może powrócić zdrów i cały z pojedynku i zażądać zwrotu klucza...
Adrianna zbladła. Nie pomyślała o tej ewentualności.
— Zechce mnie pani wysłuchać, madame — rzekła miss Wilson. — Należy postawić męża wobec sytuacji, która uniemożliwi mu zażądanie klucza. Już kilka godzin upłynęło od chwili, gdy markiz udał się na pojedynek. Cóż stoi na przeszkodzie, aby przyjęła pani za pewne, że zginął w pojedynku? Nie tracąc czasu, musi pani natychmiast wraz ze mną opuścić pałac. Jeszcze tego wieczora wyjedziemy razem do Londynu. Jest godzina za dziesięć ósma. Pociąg pośpieszny do Hawru odchodzi z dworca Saint-Lazare punktualnie o godzinie dziewiątej, zdążymy więc doskonale. Weźmiemy wspólny przedział sypialny, aby nie została pani przez noc sama. Będę nad panią czuwać. Pociąg przybywa do Hawru o świcie. Tam wsiądziemy na okręt i będziemy w Southampton około południa. O godzinie piątej Baxter otrzyma wiadomość, kto jest owym Tajemniczym Nieznajomym.
Adrianna podniosła się i rzekła stanowczym tonem.
— Ma pani rację, miss Wilson. Muszę skorzystać z okazji, którą zsyła los. Proszę poczekać na mnie parę minut. Przebiorę się i zamówię auto.
— Doskonale, madame — rzekła miss Wilson z zadowoleniem. — Teraz wierzę, że Raffles jest zgubiony.
— Szczwany lis z naszego Baxtera — rzekła do siebie miss Wilson, gdy drzwi za Adrianną zamknęły się. — Zawsze był zdania, że pod nazwiskiem Rafflesa nie kryje się zwykły przestępca a ktoś należący do najwyższej arystokracji. Dlatego też użył tej awanturnicy, ponieważ wiedział, że niezwykła jej piękność otworzy jej wszystkie drzwi. Ale nagrody, której się spodziewa, nie osiągnie zbyt łatwo. Jestem pewna, że Baxter, zanim spali w oczach Adrianny jej akta osobiste, sporządzi ich staranną kopię, aby się nimi posłużyć w razie potrzeby.
W kilka minut po tym Adrianna, zupełnie gotowa do podróży, zjawiła się w pokoju.
— Auto już czeka; chodźmy prędko, miss Wilson! Obawiam się, że mąż mój może wrócić lada chwila i przeszkodzić mi w wyjeździe.
Obydwie kobiety szybko zbiegły ze schodów, wyszły z pałacu i wsiadły do auta.
— Na dworzec Saint-Lazare — zawołała Adrianna do szofera.
— A klucz? — zapytała niespokojnie kobieta detektyw.
— Mam go na mej piersi — odparła śmiejąc się Adrianna de Frontignac.


∗             ∗

W godzinę później zwłoki markiza de Frontignac przyniesiono do pałacu.

Podróżny, którego nie oczekiwano

Automobil lorda Listera mknął po ulicach Paryża z nieprawdopodobną szybkością. Lord Edward prowadził maszynę po mistrzowsku. Żaden zawodowy szofer nie mógł go prześcignąć pod tym względem.
Na szczęście lord Lister znał Paryż jak swą własną kieszeń. Z zawiązanymi oczyma mógłby trafić do każdego, najbardziej oddalonego punktu.
Była godzina za siedem minut dziewiąta...
Lord zdawał sobie sprawę, że do przebycia przestrzeni dzielącej go od stacji, potrzeba mu jeszcze dziesięciu minut.
Zwiększył szybkość.
W świetle elektrycznych lamp majaczyła już zdaleka sylwetka stacji.
Jeszcze ostatni zakręt i...
Dziki okrzyk wyrwał się z piersi lorda. Gwałtownie wyrzucony ze swego siedzenia upadł na chodnik.
Auto przewróciło się i wpadło na latarnię. Z drugiego auta, pogruchotanego w kawałki, dochodziły krzyki ofiary.
Lord Lister, padając, nie uczynił sobie nic złego. Dokoła zebrała się już spora grupka osób.
Lord czuł, że każda chwila oddala go od jego celu. Mimo to podbiegł do roztrzaskanego wozu i wyciągnął zeń człowieka, z którego poranionej głowy spływała obficie krew.
— Żyjesz przyjacielu — zawołał lord Lister. — Wierzaj mi, że to nic groźnego. Proszę mi powiedzieć wasze nazwisko.
— Bastien Cavour — odpowiedział, jąkając się, — jestem mleczarzem w Pantin niedaleko Paryża. Mój Boże, wszystko skończone. Dopiero cztery tygodnie jak jestem żonaty. Co za nieszczęście!
— Przeciwnie, to wam przyniesie szczęście — odparł lord Lister.
Ułożył rannego delikatnie na trotuarze, sam zaś szybkim krokiem skierował się w stronę stacji. Miał jeszcze trzy minuty czasu. Począł biec z szybkością, którejby mógł pozazdrościć niejeden z zawodników Olimpijskich Igrzysk. Biegły za nim krzyki goniącego go tłumu. Gdy wpadł na stację, wielki zegar wybijał godzinę dziewiątą. Spostrzegł, że pociąg pośpieszny do Hawru stał jeszcze na peronie. Roztrącając wszystkich, wbiegł na peron. Konduktorzy zamykali drzwi wagonów.
— Bilet pański — zatrzymał go jeden z nich. — Czy nie widzi pan, że pociąg już rusza — dodał odsuwając go.
Lord Lister pochylił się, przebiegł pod ręką konduktora, skoczył na stopień i z całej siły uczepił się klamki.
— Nic nie może mnie zmusić, do wypuszczenia z rąk mej zdobyczy — rzekł, przyciskając się jeszcze mocniej do klamki. Pociąg już był w pełnym ruchu.
Stał na stopniach wagonu sypialnego. Skurczył się, ażeby stać się możliwie niewidzialnym z wewnątrz i rzucił ukradkiem spojrzenie do środka.
— Adrianna — rzekł do siebie. — Oto i ona. Istotnie, nie omyliłem się, przypuszczając, że niezwłocznie uda się ona do Londynu, aby wydobyć z Banku Angielskiego dotyczący mnie dokument. W swych rozumowaniach jednak nie liczyła się dostatecznie ze mną. Znajdę z łatwością sposób, aby w wagonie sypialnym odebrać jej klucz.
Z niebywałą ostrożnością i zręcznością lord Lister przedostał się do drzwiczek wagonu. Nie było to łatwe. Pociąg pędził już teraz z pełną szybkością. Wiatr wiejący w kierunku przeciwnym do kierunku pociągu o mało nie zrzucił go ze stopnia. Każdy fałszywy krok mógłby zakończyć się dla niego śmiercią. Lord posuwał się ostrożnie.
Otworzył bez trudu drzwi i stanął na korytarzu.
Był uratowany.
Lord Lister zapamiętał sobie dokładnie przedział zajęty przez Adriannę. Rozmyślał właśnie nad sposobem przedostania się do sąsiedniego przedziału, gdy stanął przed nim konduktor.
— Wszystkie miejsca są zajęte — rzekł.
— Oto tysiąc franków — rzekł Tajemniczy Nieznajomy, wyciągając portfel — Proszę mi pozwolić przenocować w tym oto przedziale. Zależy mi na tym niezmiernie.
Konduktor spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem.
— Czy nie rozumie pan o co mi idzie? Obok znajduje się piękna kobieta.
— A tak — odparł konduktor śmiejąc się — Brunetka, młoda i elegancka, w towarzystwie jakiejś starszej osoby, wyglądającej na pokojówkę?
— Ach, więc jest ona w towarzystwie! — rzekł Raffles trochę zaskoczony — Nic nie szkodzi. Za wszelką cenę muszę mieć ten przedział na dzisiejszą noc.
Konduktor wahał się.
— Ależ proszę pana, nie mogę niestety nic na to poradzić. Przedział ten zajął pewien Turek.
— A więc niech go pan wykurzy stamtąd pod jakimkolwiek pretekstem.
— Chętniebym to zrobił. Ale cóż może być za pretekst?
— Nic łatwiejszego. Proszę mnie zaprowadzić do tego przedziału. Ja już sobie dam z nim radę.
Lord Lister wsunął konduktorowi banknot tysiąc frankowy w rękę. Konduktor otworzył przedział swoim kluczem.
Korpulentny Turek leżał już na swym łóżku i chrapał.
— Niech go pan obudzi — szepnął Anglik.
— Proszę pana — ryknął nad uchem mieszkańca Wschodu, konduktor, potrząsając nim potężnie.
— Allach! Cóż się stało? — zapytał przerażony, przecierając oczy.
— Proszę mi wybaczyć, — rzekł lord Lister. Mówił biegle językiem tureckim. — Przykro mi, że pana trudzę. Ponieważ jednak w pańskim przedziale jest jeszcze jedno łóżko...
O, przerwał mu Turek — zapłaciłem za cały przedział.
— Zupełnie słusznie — odparł mu Anglik — ja również znajduję się tutaj wbrew swej woli. Inaczej nie odważyłbym się przerwać pańskiego snu. W Paryżu dotknięty zostałem nagle ciężką chorobą i lekarze wbrew mej woli odstawili mnie do tego pociągu. Wracam do swej ojczyzny do Anglii, aby tam poddać się kuracji.
Ledwie lord Lister zdążył wymówić te słowa, gdy przerażony Turek począł się spiesznie ubierać, wyszedł z kabiny i więcej już do niej nie wrócił.
Konduktor zaśmiał się i wyszedł za nim na korytarz.
— Bardzo mi przykro — rzekł następnie tonem wyjaśnienia — że przeszkodziłem panu we śnie. Będzie dla pana daleko bezpieczniej, jeśli przenocuje pan w moim przedziale służbowym.
Turek, wyczerpawszy cały arsenał wschodnich przekleństw, poszedł za dobrą radą konduktora i posłusznie umieścił się w jego przedziale.
Lord Lister tymczasem zamknął na klucz swój przedział i zabrał się do dzieła.

Dobra robota

Lord Lister przyłożył ucho do cienkiej ścianki, dzielącej go od przedziału Adrianny. Każde słowo z całą dokładnością dochodziło do jego uszu.
— Radzę pani się położyć — rzekł nieznany głos — może pani spać spokojnie. Ja będę czuwała nad panią.
— Czy nie jest pani zmęczona, miss Wilson?
Poznał głos Adrianny.
— Zmęczona? Detektyw nigdy nie jest zmęczony. Mister Baxter polecił mi czuwać nad panią i za wszelką cenę dojść do celu, o którym mówiłyśmy poprzednio.
— Położę się na dolnym łóżku — rzekła Adrianna. — Pani, miss Wilson, może się położyć na górze. Jeśli nawet pani nie śpi, odrobina wypoczynku dobrze pani zrobi.
Usłyszał, szelest zdejmowanych sukien. Wydawało mu się, że czuje przez ścianę zapach perfum Adrianny.
— Proszę popatrzeć... Jest na mojej piersi — ozwał się głos Adrianny.
Lord Lister był wyraźnie podniecony. Zapanowało milczenie. Poczem znów zabrzmiał głos markizy de Frontignac.
— Jestem szczęśliwa, że mogę leżeć, czuję, że niedługo zasnę. Czy pani nie śpi, miss Wilson.
— O nie — odparła kobieta detektyw. — Mój rewolwer nabity znajduje się pod poduszką. Nie radziłabym nikomu starać się nam przeszkodzić dzisiejszej nocy.
Ciszę przerywał tylko hałas obracających się kół i wściekłe wycie wichru.

∗                ∗

Lord Lister zdjął marynarkę i zapalił papierosa. Obłoki błękitnego dymu wznosiły się ponad jego głową i napełniły przedział lekką mgłą. Wyciągnął się na posłaniu i przymknąwszy oczy począł myśleć. Minęła godzina.
W wagonie sypialnym panowała absolutna cisza.
— Do dzieła — rzekł lord Lister, zrywając się ze swego posłania. — Jakież to szczęście, że zawsze mam przy sobie przyrządy włamywacza.
Wyjął z marynarki wspaniałe skórzane etui, z którego wyjął mały flakonik, napełniony płynem, obcęgi, piłę i śruby.
Zdjął buty i zbliżył się do ścianki, przylegającej do przedziału Adrianny. Usłyszał jej równy miarowy oddech: Spała głęboko.
Zakreślił ołówkiem na ścianie prostokąt, po bokach którego rozprowadził warstewkę płynu za pomocą małego pędzelka. Czynność tę powtórzył aż cztery razy. Dotknął wówczas palcem boków prostokąta. Ku jego wielkiemu zadowoleniu pod naporem palca drzewo ustępowało. Ujął borek i piłkę. Posypał się tuman miałkiego kurzu. Aby sprawdzić, czy praca jego została wykonana prawidłowo, wyjął z krawata wielka złotą szpilkę, przybraną wspaniałymi diamentami. Włożył ją w otwór, zrobiony borkiem. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu spostrzegł, że szpilka zagłębia się aż na całe pięć centymetrów.
Lister z całej siły oparł się dłonią o prostokąt którego podpiłował brzegi. Prostokąt ustąpił. Lister zdążył jeszcze uchwycić go zręcznie aby nie upadł na ziemię.
Dzięki otworowi mógł teraz swobodnie obserwować wszystko to, co się działo w sąsiednim przedziale.
Nie mógł jednak ujrzeć tego, co się działo na górze. Nie wiedział więc, czy miss Wilson spała, czy też czuwała na swym łóżku.
Przyjmując to ostatnie, jako założenie, postanowił działać z jaknajwiększą ostrożnością.
Jakkolwiek nie mógł obserwować miss Wilson, zupełnie dokładnie za to widział Adriannę.
Pod koronką jej koszuli błyszczał tajemniczy kluczyk. Postanowił zdobyć go za wszelką cenę.
Lister westchnął głęboko. Wyjął malutkie obcęgi, sprawdził, że funkcjonują bez zarzutu i włożył na twarz czarną maskę.
Przylgnął całym ciałem do muru i wsunął obie ręce wraz z obcęgami do otworu. Każdy nieostrożny ruch mógłby obudzić Adriannę. Powoli wysunął Lister rękę z obcęgami ku górze. Chwycił obcęgami za klucz wiszący na szyi. Jednym ruchem odciął kluczyk od łańcuszka. Kobieta detektyw wychyliła się ze swego łóżka, łowiąc uchem szmery. Lister szybko wycofał ramię swe z otworu: Klucz już był w jego posiadaniu. Z westchnieniem ulgi cofnął się od ścianki.
W ręku ściskał mocno cenny klucz. Miał on dla niego większe znaczenie niż wszystkie skarby świata. Zwracał mu bowiem honor, wolność, a być może życie.
Lord Lister nie zwykł był oddawać się radości po dokonanym szczęśliwie wyczynie. Nie zatrzymywał się nigdy w środku jakiejkolwiek czynności. Schował klucz do kieszeni i wstawił z powrotem wycięty kawałek ścianki. Zapalił spokojnie papierosa. Włożył marynarkę i buciki. Spojrzał do lustra i stwierdził, że jest ubrany nienagannie. Uważał za wskazane opuścić wagon, aby nie być zauważonym przez Adriannę. Do tego jednak musiałby się przebrać. Ale skąd można było wytrzasnąć nagle przebranie? Gdy zastanawiał się nad tą kwestia, szczęśliwa myśl przyszła mu do głowy. Zaśmiał się i z kocią zręcznością opuścił przedział.


∗             ∗

Lister spostrzegł w jednym z wagonów człowieka, który doskonale nadawał się do jego celu. Był to Hindus, przybrany w białą powiewną szatę i turban z cenną klamrą na czole. Znajdował się w swym przedziale sam jeden.
Na najbliższej stacji, gdzie pociąg pośpieszny zatrzymywał się tylko przez krótką chwilę, jakiś elegancki młody człowiek wszedł do tego przedziału i nawiązał z Hindusem ożywioną rozmowę, w czasie której Hindus opowiedział mu, że jedzie do Londynu, ponieważ kupiec, któremu sprzedał towarów na sumę dziesięciu tysięcy funtów, zawiesił wypłaty i miał zamiar uciec.
— Mam nadzieję, że zdążę przybyć jeszcze na czas, aby uniknąć tego nieszczęścia — rzekł Hindus. — Ostrzeżono mnie w porę. Ale gdybym jutro nie przyjechał do Londynu, straciłbym wszystkie pieniądze i musiałbym zbankrutować.
W każdym słowie tego człowieka przebijał strach. Młody Anglik uspokoił go.
— Wydaje mi się, że nie straci pan ani grosza, a moje przepowiednie sprawdzają się zawsze.
— Gdyby to mogła być prawda — wykrzyknął Hindus. — Mam żonę i czworo dzieci. Przez jednego oszusta mógłbym stracić cały majątek.
Młody człowiek zapalił papierosa.
— Czy pan pali? — zapytał swego towarzysza podróży.
Mówiąc te słowa lord Lister, bowiem on to był — zamknął szybko papierośnicę. Gdy ją otworzył po raz wtóry zawierała już papierosy inne, nie te same, z których jednego zapalił poprzednio.
— Zapalę chętnie — rzekł Yori Redżeb — zapach pańskiego papierosa jest tak miły, że mnie samego wzięła chętka.
— Ten papieros będzie panu smakował niewątpliwie. Proszę, oto ogień...
Hindus palił z prawdziwą przyjemnością. Zaczął znów opowiadać lordowi o swych dzieciach, zwłaszcza o swym starszym synu, studjującym medycynę.
Nagle z ust jego poczęły wydobywać się słowa bez związku, głowa opadła na ramiona, oczy zamknęły się. Zasnął.
— Śpij spokojnie, — szepnął lord Lister, nachylając się nad nim. — Gdybyś nawet jutro nie zdążył do Londynu, nic nie stracisz na tej przygodzie. Lord Lister zwraca zawsze to, co zabiera.
O brzasku pociąg zatrzymał się na dworcu w Hawrze. Jednym z pierwszych podróżnych, którzy wysiedli z pociągu, był smukły Hindus. Dygotał z zimna w swym długim białym płaszczu. Miał na głowie biały turban nasunięty na oczy.
Pierwszy wsiadł na statek. Natychmiast łamaną angielszczyzną zwrócił się do jednego z marynarzy:
— Czuję się źle... Proszę mnie zaprowadzić do kabiny.
— Dostał pan morskiej choroby, zanim jeszcze okręt wyruszył w drogę? — zapytał wilk morski śmiejąc się — Well! Za pieniądze może pan dostać wszystko na tym okręcie. Zaprowadzę pana do kierownika, który wskaże panu kabinę.
Hindus udał się za marynarzem, lecz zanim zszedł ze schodów prowadzących do kabin, zatrzymał się nagle. Na pokładzie ukazała się piękna kobieta, nader elegancko ubrana. Za nią szła inna, starsza trochę. Były to Adrianna i miss Wilson.
Obydwie kobiety obrzucały się nawzajem wściekłymi spojrzeniami. Kobieta detektyw na znak pogardy odwróciła się plecami do Adrianny.
— Rozumiem doskonale przyczyny tego nieporozumienia — rzekł lord Lister do siebie. — Ponieważ piękna Adrianna nie potrafi wytłomaczyć sobie zniknięcia klucza, podejrzewa o kradzież miss Wilson.
Podróż przeszła bez incydentów.
Gdy przybyli do Anglii, pierwszym pasażerem, który wysiadł na ląd, był znów nasz Hindus.
Przechodząc koło Adrianny spostrzegł, że uśmiechała się złośliwie, spoglądając na miss Wilson, na której twarzy malowała się bezsilna złość.
— To dziwne — pomyślał lord Lister. — Sądziłem, że utrata klucza wprawi markizę w gorszy, humor... Najważniejsze, że znajduje się on w mojej kieszeni.
Po przybyciu do Londynu, Lister wskoczył do taksówki i kazał się wieść na Regent-Street do swego mieszkania.
Jakież było zdziwienie szofera, gdy ujrzał wysiadającego z auta eleganckiego młodego człowieka, zamiast dziwacznie przybranej postaci, która kazała mu wieźć się na Regent Street.
Lord Lister spojrzał na zegarek.
Dochodziła czwarta. Przed piątą musiał być w Banku Anglii.
Wykapał się, ogolił i przebrał.
Zupełnie odświeżony zjawił się o godzinie wpół do piątej w Banku.
— Chciałbym otworzyć moją skrytkę pancerną.
— Czy ma pan klucz?
— Proszę — rzekł lord Lister, wskazując na przedmiot, który zdobył nadludzkim wysiłkiem.
Urzędnik obejrzał uważnie klucz.
— Pan się pomylił — rzekł. — To nie jest klucz od naszych schowków.
Lord Lister zadrżał. Błędnym wzrokiem spojrzał na klucz, którym nie mógł otworzyć skrytki lorda Frontignaca.

Nieboszczyk, który zmartwychwstał

— Ta żmija Adrianna spłatała mi nielada figla — szepnął lord Lister przez zaciśnięte wargi. — Sądzę jednak, że kawał ten skierowany był raczej przeciwko miss Wilson, niż przeciw mnie. Adrianna w obawie, że miss Wilson może jej odebrać jej cenny klucz, zawiesiła na szyi jakiś inny, ukrywszy, właściwy starannie w ubraniu. Nie mogła jednak przybyć do banku przede mną. Za dziesięć minut dobiega godzina piąta, godzina o której bank zamyka swoje podwoje. Jeśli Adrianna nie zdąży przybyć przed tą godziną, będę miał znów noc przed sobą, Nie byłbym Listerem, gdybym tego czasu nie potrafił wyzyskać należycie!
Począł przechadzać się przed bankiem.
Zegar wybił godzinę piątą.
Punktualnie o godzinie dziesięć po piątej, jakiś urzędnik wyszedł z banku i zamknął drzwi ciężkim kluczem.
W tej chwili przed bankiem zatrzymała się taksówka, z której wypadła śpiesznie jakaś młoda kobieta. Była to Adrianna.
Lord Lister zdążył się ukryć za występem muru.
Adrianna dobiegła do wejścia.
— Za późno, proszę pani — rzekł urzędnik — bank zamykamy o godzinie piątej.
— Ale ja chcę tylko dostać się do mojej skrytki.
— Dziś już nie jest to możliwe. Niech pani wróci jutro o godzinie dziewiątej rano.
— Dam panu dwadzieścia funtów, jeśli mnie pan wpuści dziś jeszcze...
— Nawet gdyby mi pani obiecała tysiąc... stare prawa banku nie mogą ulec zmianie... Nawet sam król zastałby o tej porze drzwi zamknięte.
Urzędnik oddalił się.
Adrianna została sama, pieniąc się ze złości.
W pierwszej chwili przemknęła Listerowi przez głowę szaleńcza myśl, aby rzucić się na nią i wyrwać jej klucz. Odrzucił jednak ten plan, jako niemożliwy do zrealizowania. Na ulicy pełno było o tej porze ludzi.
Adrianna rozczarowana wsiadła do taksówki.
— Hotel Bristol — rzuciła szoferowi.
— Hotel Bristol — powtórzył lord Lister w ślad za odjeżdżająca taksówką. — Teraz wiem, gdzie mam jej szukać.


∗             ∗

— Diabeł się w to wmieszał, miss Wilson — wołał mister Baxter, mierząc wielkiemi krokami swój gabinet — Niewątpliwie dała się pani podejść przez tę kobietę...
— Ależ panie komisarzu... — broniła się miss Wilson. — nie mogę sobie czynić najmniejszych wyrzutów. Markiza de Frontignac zapewniała mnie, że nosiła ten klucz na swej piersi. Całą noc nie zmrużyłam w pociągu oka, czuwając nieustannie nad tym kluczem...
— To prawda. Markiza de Frontignac twierdziła mi bezczelnie, że klucz ten wykradziono w czasie nocy. Oskarżała mnie nawet, że ja to uczyniłam na pański rozkaz.
— Co za fatalny zbieg okoliczności! — rzekł Baxter — Jeśli rewelacje, które nam uczyniła, są prawdziwe, jeśli markiz de Frontignac istotnie wie, kim jest ten nieuchwytny złoczyńca, który bezkarnie popełnia przestępstwo za przestępstwem, wymknęła nam się z rąk jedyna okazja zdemaskowania go.
— Zastanawiam się, jakie są plany tej kobiety? — dodała miss Wilson.
— Sam już nie wiem, co o tym myśleć... To pewne, że nie chce pracować z nami lojalnie... Ale znajdę na nią sposób. Natychmiast jutro udam się do markiza de Frontignac do Paryża...
— Przybędzie pan zbyt późno. Markiz został zabity wczoraj w pojedynku.
— Zabity? Goddam! To była moja ostatnia nadzieja. Czego pan chce, mister Brown?
— Jakiś pan do pana komisarza...
— Niech idzie do wszystkich diabłów!
— Powtórzę to markizowi.
— Wręczył mi swoją wizytówkę. To markiz de Frontignac z Paryża.
Baxter pokręcił głową:
— Umarli zmartwychwstają, miss Wilson — rzekł śmiejąc się — Niedawno mówiła mi pani, że markiz zginął w pojedynku. Tymczasem sam zjawia się tutaj, jako człowiek z ciała i kości... Prosić, Brown!
Drzwi otwarły się i stanął w nich markiz de Frontignac.
Dwa lata temu Baxter miał okazję zetknąć się z markizem. Jego szlachetna, ogorzała twarz, okolona siwiejącym zarostem, jego marsowa postawa wbiły się w pamięć inspektora.
Nie ulegało wątpliwości, że miał przed sobą autentycznego markiza.
— To pan, panie markizie? Nie poległ pan w pojedynku?
— W pojedynku? Ja? Cóż znowu? Jak pan widzi, inspektorze, cieszę się, jaknajlepszym zdrowiem...
— Czy nie pojedynkował się pan wczoraj?
— Skądże ten pomysł? Ostatni raz pojedynkowałem się dwa lata temu. Rozumiem jednak skąd wzięła się ta plotka. To pomysł tej kobiety, która jeszcze wczoraj była moją żoną...
Baxter i miss Wilson zamienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Czy nie był pan szczęśliwy ze swą żoną?
— Nikt nie został tak haniebnie oszukany przez kobietę, jak ja. Dałem jej wszystko: nazwisko, pieniądze, miłość. Gdy ją poznałem, oszukała mnie po raz pierwszy, podając się za dziedziczkę wielkiej fortuny... Teraz dopiero dowiedziałem się, że zaprowadziłem do ołtarza kobietę, która, mając lat siedemnaście, siedziała za kradzieże i szantaże w więzieniu w Kairze. Na myśl o tym, myśl moja mąci się z rozpaczy i wściekłości.
— Akta numer 1737 — rzekł Baxter współczującym tonem — Muszę panu przyznać, że te szczegóły z przeszłości pańskiej żony są mi znane oddawna. W pewnych jednak wypadkach policja musi milczeć.
— Teraz ja jednak zwracam się do pana o pomoc. Ta nędzna kobieta chce mnie wyzuć z całego majątku i zawładnąć dokumentami, które mają dla mnie niesłychane znaczenie.
— Mamy więc podstawę do natychmiastowego jej aresztowania — rzekł Baxter. Proszę nam opowiedzieć przebieg całej sprawy.
— Uciekła do Londynu, zabierając ze sobą klucz od mej skrytki w Banku Anglii. Jutro wykradnie gotówkę i papiery i ucieknie z nimi za granicę.
— Jeśli my jej na to pozwolimy — rzekł Baxter.
— Oskarżam ponadto Adriannę Faté, że była kiedyś kochanką niebezpiecznego przestępcy Johna C. Rafflesa. Pewnego dnia znalazłem list zamknięty. Gdy chciałem go otworzyć, rzuciła się na mnie. Wyrwała mi list. Potem zaczęła z płaczem całować moje ręce i wyznała mi, że sławny włamywacz Raffles dokonał kiedyś włamania do jej sypialni, że zakochała się w nim i że wie kim on jest w istocie. Wszystkie te szczegóły miała opisać dokładnie w zapieczętowanym liście, który pochwyciłem. Zaklinała mnie, na wszystko, abym nie otwierał tego listu. Ponieważ wówczas kochałem ją do szaleństwa wybaczyłem jej i złożyłem list ten do mego schowka w Banku Anglii, aby zrobić z niego użytek, gdy nadejdzie właściwy moment.
Baxter zatarł ręce.
— Co za szczęście! — rzekł wesoło. — Przy jednym ogniu upieczemy dwie pieczenie. Adriannę zaaresztujemy natychmiast. Dzięki miss Wilson wiemy, że zajechała do hotelu Bristol. W końcu dowiemy się, kto kryje się pod maską Rafflesa... Nareszcie pokażę światu, kim ja jestem... Detektyw Brown do mnie!
— Proszę natychmiast udać się do hotelu Bristol — rzekł do agenta. — Oto nakaz aresztowania Adrianny de Frontignac, alias Adrianny Faté. Doprowadzi ją pan do Scotland Yardu, gdzie spędzi noc. Jutro poddam ją przesłuchaniu i sam odprowadzę do Sądu.

— Bardzo przepraszam, panie inspektorze, czy pozwoli mi pan asystować przy aresztowaniu? Chciałbym mieć przynajmniej tę jedną satysfakcję.
— Ależ oczywista... Brown, ten pan pójdzie razem z wami!
— Jeszcze jedna prośba: Czy zechce pan rozkazać agentowi aby odebrał również ten nieszczęsny klucz i oddał go mnie? Nie mogę go pozostawić przez noc w niczyich rękach, nawet w ręku policji...
— Ma pan najzupełniejszą rację. Brown wyda panu klucz. Zechce pan tylko zgłosić się jutro rano do Scotlad Yardu celem przesłuchania. A propos Brown, zabierzcie ze sobą trzech agentów, ponieważ ta kobieta może się bronić.
Detektyw opuścił gabinet. Markiz ze łzami w oczach żegnał się z inspektorem policji.
— Uratował pan cały mój majątek, Baxter — rzekł — Zdaje pan sobie chyba sprawę z doniosłości przysługi, którą mi pan wyrządził.
Policja angielska zwykła zawsze działać ze stanowczością i rozumem...
Markiz uścisnął serdecznie dłoń inspektora policji i wyszedł.
Dwa auta ruszyły z szybkością w stronę hotelu Bristol.
W pierwszym z nich siedział markiz z detektywem Brownem, w drugim — trzej agenci policji.
— Drogi mister Brown — rzekł markiz — Przeceniłem swe siły. Zbyt kochałem tę nędzną kobietę, abym mógł teraz być świadkiem jej aresztowania.
Poczekam na pana w tej oto cukierni i poproszę, aby mi pan tam przyniósł klucz.
Brown zgodził się.
Po upływie dziesięciu minut markiz z za szyby cukierni zaobserwował następującą scenę:
Czterech detektywów wyniosło na rękach z hotelu wyrywająca się kobietę i siłą wpakowało ją do stojącego auta. Po chwili do cukierni wszedł Brown:
— Mieliśmy dużo kłopotu z pańska małżonką — rzekł do markiza. — Wyrywała się, jak tygrysica. Musieliśmy wreszcie nałożyć jej kajdanki. Oto klucz; przypuszczam, że jest prawdziwy. Nosi na sobie wyryty numer 77...
— To ten sam — wykrzyknął radośnie markiz — Proszę przyjąć ode mnie sto funtów, jako dowód mej wdzięczności.
Brown z zachwytem schował banknot do kieszeni.
— Dużo kosztowało nas trudu odnalezienie go. Wpadłem wreszcie na świetny pomysł, aby rozpuścić jej wspaniałe włosy. I rzeczywiście: klucz był tam sprytnie ukryty.
— Jest pan niezwykłym detektywem — odparł z podziwem Francuz. — Nic w tym dziwnego: wyszedł pan ze szkoły Baxtera, który potrafi kształtować talenty. Z tymi słowy markiz opuścił kawiarnię i kazał wieźć się na Regent Street do swego mieszkania.
Jakież byłoby zdumienie Baxtera, gdyby mógł wówczas zobaczyć swego markiza, zdejmującego sztuczną brodę i ścierającego ciemną szminkę z twarzy?
Lord Lister zaśmiał się serdecznie.
Pewien był, że wygrał grę.

W podziemiach banku

Podziemia Banku Anglii mają już swą ustaloną sławę. Zabezpieczone przed ogniem, stanowią równocześnie najpewniejsze miejsce, które opiera się zawsze zakusom włamywaczy.
Każdy, kto chce się dostać do znajdujących się tam pancernych schowków, musi najpierw zjechać windą w dół na głębokość czterdziestu stóp. Po wyjściu z windy przechodzi się przez długi korytarz, prowadzący do drzwi skarbca. Tam trzeba złożyć swój podpis w wielkiej księdze, poczem portier wpuszcza przybysza do środka.
Klient pozostaje sam i musi odszukać drzwi swego schowka.
O godzinie dziewiątej rano lord Lister stanął przed drzwiami schowka numer 77.
— Nareszcie — szepnął do siebie.
Znalazł się w malutkim pokoiku, oświetlonym elektrycznością. Mury tego pomieszczenia stanowiły metrowej grubości metalowe bryły. Wzdłuż ścian ciągnęły się szuflady. Powietrze było w schowku wyjątkowo duszne, prawie nie do zniesienia.
— Długobym nie wytrzymał przymusowego tu pobytu — szepnął, gdy zamknęły się za nim ciężkie drzwi. — Gdyby nie brak powietrza, możnaby w takiej niedostępnej twierdzy bronić się przed każdym nieprzyjacielem.
Począł przeszukiwać szufladki. Leżały w nich papiery wartościowe, banknoty i złoto. Na oko ocenił znajdujący się tam majątek na sumę dziesięciu milionów funtów. Lister szukał jednak pewnej koperty. Znalazł ją wreszcie. Włożył ją do kieszeni wraz z banknotami na sumę miliona funtów.
Zamierzał wyjść, gdy nagle do uszu jego doszedł hałas.
Otworzył drzwi, lecz natychmiast zatrzasnął je za sobą z przerażeniem, W odległości dziesięciu kroków znajdował się Baxter, dwunastu policjantów i Adrianna.
— Wychodź łobuzie! — krzyknął Baxter w jego stronę.
Jednocześnie wypalił w kierunku drzwi z rewolweru. Kula odbiła cię od metalowej ściany.
— Otworzyć drzwi! — zawołał — Nareszcie mamy go w ręku.
— Nie można otworzyć drzwi bez klucza — odparł dozorujący skarbca urzędnik banku.
— Trzeba będzie więc wyłamać drzwi...
— Zupełnie niemożliwe... Te drzwi nie ustąpią przed żadną ludzką siłą...
— Ale my musimy za każdą cenę dostać się do środka!
— Objaśnię panom system: Drzwi otworzą się same jutro rano, gdy wskazówka zegara stanie na godzinie dziewiątej. Musicie więc panowie zaczekać...
— Ależ my nie możemy czekać do rana — odparł Baxter. — Mam pewną myśl: Brown, idź po Hopkinsa, słynnego włamywacza. Powiedz, że obiecuję mu wolność, jeśli otworzy te drzwi. Dla niego, specjalisty od kas ogniotrwałych, będzie to dziecinną igraszką.
Na dźwięk tego nazwiska Lord Lister nadstawił uszu. Znał Hopkinsa i sam miał z nim często do czynienia.
Powietrze w małej skrytce przesiąknięte było kwasem węglowym i trudno nim było oddychać. Czyżby był skazany na niechybną śmierć?
Sprowadzono Hopkinsa.
— Jeśli uda wam się otworzyć te drzwi — otrzymacie wolność — rzekł Baxter.
— Rozumiem — odparł włamywacz.
Po dokładnym obejrzeniu Hopkins oświadczył, że nie da sobie rady.
Baxter pienił się ze złości.
— Dopłacę wam jeszcze dwieście funtów sterlingów — dodał.
Włamywacz uśmiechnął się:
— Jeśli tak, to spróbuję jeszcze innego sposobu. Mam pewien pomysł — rzekł, spoglądając na zegar. — Przy pomocy delikatnych szczypców muszę przyśpieszyć ruch tego zegara. Jeśli uda mi się, że w ciągu trzech kwadransów zegar dokona całkowitego obrotu i wskazówka zatrzyma się na godzinie dziewiątej, drzwi otworzą się automatycznie i ja otrzymam swe wynagrodzenie...
— Doskonale — wykrzyknął Baxter. — Tym razem Raffles nam się nie wymknie!
Hopkins otworzył szeroko oczy i zwrócił się w stronę inspektora:
— Żądam aby wszyscy wyszli — rzekł. — Nie chciałbym aby ktokolwiek widział mnie przy robocie.
Baxter przystał na to żądanie.
W parę minut po tym Hopkins sam jeden został na korytarzu.
Szybko jak błyskawica zbliżył się do pancernej skrytki:
— Raffles! Czy mnie pan słyszy?
— To wy, Hopkins? Tak, słyszę doskonale.
— Macie jeden sposób ratunku, Raffles. Od roku staram się przedostać do skarbca i jak kret wykopałem podziemne przejście aż do betonowej ściany. Jeszcze osiem dni a praca moja byłaby ukończona. Niestety, wczoraj zostałem zatrzymany. W ciągu trzech kwadransów zdołacie niewątpliwie przebić się przez cement. Po tym wydostaniecie się przez wykopany przeze mnie korytarz, który doprowadzi was aż do starych przewodów kanalizacyjnych. Tym przewodem dotrzecie aż do wyjścia, które znajduje się w piwnicy domu, należącego do Heepera, oberżysty włamywacza. Tam będziecie uratowani. Zrozumiane?
— Tak, Hopkins, dziękuję wam bardzo. Na szczęście mam przy sobie wszystkie potrzebne przyrządy.
— Życzę szczęścia — rzekł Hopkins, myśląc o minie, jaką zrobi Baxter na widok pustego schowka.
Hopkins zabrał się do dzieła.
Lord Lister pracował przez pół godziny tak zawzięcie, że perlisty pot wystąpił mu na czoło. Wreszcie cement ustąpił, krusząc się w kilku miejscach. Lord Lister ujrzał podziemne przejście, wykopane przez Hopkinsa. Praca jego została ukończona w porę. W tej samej chwili bowiem usłyszał głos Hopkinsa:
— Możecie wejść, panowie. W ciągu dziesięciu minut drzwi zostaną otwarte.
— Jeszcze dziesięć minut — rzekł Baxter — i cały świat się dowie, kim jest Raffles, ów Tajemniczy Nieznajomy!
— Ja zaś będę mogła nasycić się zemstą — krzyknęła Adrianna.
— Jeśli dożywotnie więzienie lub śmierć pani wroga będą dla niej dostateczną satysfakcją, będzie pani mogła ją osiągnąć całkowicie. Hej, Hopkins, ile jeszcze minut?
— Jeszcze dwie.
— A teraz jedna — szepnął Baxter — spoglądając na wskazówki swego zegarka. — Jeszcze trzydzieści sekund —... A teraz...
Drzwi pancernego schowka otworzyły się z głuchym trzaskiem.
— Ręce do góry! — rzekł Baxter. — Jeśli się ruszysz, czeka cię kula w łeb!
Słowa zamarły na wargach inspektora Scotland Yardu.
— Uciekł! — krzyknął. — Zstąpił do piekieł! Spójrzcie, to nie do wiary.
Panie inspektorze — rzekł Hopkins — obiecał mi pan wolność i dwieście funtów sterlingów. Mam nadzieję, że dotrzyma pan obietnicy.
— Wynoś mi się do wszystkich diabłów — wrzasnął Baxter. — Jesteś wolny i dziś po południu otrzymasz swoje dwieście funtów! Musisz dotrzymać słowa. Jeśli zdołasz przychwycić Rafflesa, otrzymasz trzy tysiące funtów!
— Przytrzymać Rafflesa, — panie inspektorze? — odparł Hopkins, wzruszając ramionami — nie jest, to w mojej mocy. Jak sam pan widzi, mister Baxter, jest on w zmowie z nieczystymi mocami. Słusznie nazwano go Królem Włamywaczy.


∗             ∗

Podczas tego Raffles, czołgając się przez wąski przekop, wydostał się poza obręb Banku. Rozumiał jednak, że Baxter i jego ludzie rzucą się za nim w pogoń. Postanowił więc oddzielić się od pogoni przeszkodą nie do przebycia. Wyjął kilka podpór którymi Hopkins podtrzymał sklepienie i ściany podkopu. Sklepienie runęło, tworząc na przestrzeni kilku metrów niezwalczoną zaporę.
Był bezpieczny.


∗             ∗

Baxter postanowił nie zaniedbać żadnej możliwości schwytania Rafflesa. Wraz z kilkoma policjantami, oświetlając sobie drogę latarnią przymocowaną do czapki, rozpoczął mozolne posuwanie się wzdłuż podkopu. Jakież było jego zdziwienie, gdy po dziesięciu metrach natrafił na zwały gruzu i ziemi. Ani z boku, ani z góry nie widać było żadnego otworu. Raffles zniknął bez śladu. Wściekły, klnąc na czym świat stoi, Baxter począł wycofywać się tyłem z podkopu. Nowa niespodzianka oczekiwała go, gdy wrócił do skarbca bankowego. Na podłodze w korytarzu leżała Adrianna i policjant, skrępowani mocnymi sznurami. Mundur policjanta i czapka jego znikły bez śladu. To Hopkins dokonał tego rabunku, zbierając do swej kieszeni rezultaty wyczynu Rafflesa. Wykorzystał moment, gdy Adrianna i policjant, pochyleni nad otworem z zapartym oddechem śledzili ruchy Baxtera. Skoczył na nich z tyłu i związał ich sznurami, przygotowanymi dla Rafflesa. Napełniwszy swe kieszenie skarbami zabranymi ze schowka, włożył na siebie mundur policjanta, jego czapkę i wyszedł z banku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
Tymczasem Raffles, odgrodziwszy się od pogoni z trudem posuwał się naprzód. Nagle z ust jego wydarł się krzyk przerażenia: Przejście kończyło się nagle. Raffles zrozumiał, że musiał nastąpić tu jakiś wstrząs, który spowodował obsunięcie się sklepienia. Być może spowodował to on sam, wyjmując przed chwilą kilka wiązadeł.
W mgnieniu oka Raffles zdjął perukę i sztuczną brodę. Z trudem ściągnął z siebie marynarkę i kamizelkę. Przejście było tak wąskie, że ledwo mógł wyciągnąć ręce. Cierpliwie począł odrzucać za siebie ziemię, garść po garści. Bez przyrządów jednak praca posuwała się niesłychanie wolno. Liczne kamienie znajdujące się w ziemi raniły mu dłonie. Lister czuł, że siły jego są już na wyczerpaniu. Powietrze stawało się coraz gęstsze. W skroniach szumiało, ogarniało go wielkie zmęczenie.
Prawa natury zwyciężyły. Lord Lister zemdlał.


∗             ∗

Stan ten nie trwał zbyt długo. Po paru chwilach lord Lister ocknął się i z nową energią przystąpił do dzieła. Po kwadransie zdał sobie jednak sprawę, że w ten sposób nigdy nie dojdzie do celu. Zgasił latarkę elektryczną, obawiając się zostać bez światła. Zapalił ją na krótko, chcąc zorientować się, jak daleko posunął się w swej pracy. Nagle jakiś błyszczący punkt ściągnął na siebie jego uwagę. Ku wielkiej swej radości spostrzegł kilof, zostawiony tam prawdopodobnie przez Hopkinsa. Teraz praca poszła raźniej. Zdołał już wykopać przejście liczące przeszło metr długości, gdy nagle kilof natrafił na coś twardego. Uderzył raz jeszcze! Odpowiedział mu głuchy dźwięk, jak gdyby pod spodem znajdował się jakiś pusty wewnątrz przedmiot.
Lord Lister rozszerzył jeszcze trochę otwór. Twardy przedmiot okazał się szeroką cementową rurą kanalizacyjną. Raffles nie wahał się. Potężnym uderzeniem kilofa rozbił rurę. Powrócił do korytarza podziemnego, nałożył na siebie z powrotem marynarkę i kamizelkę i upewnił się, że pieniądze oraz list znajdują się na swym miejscu. Następnie wślizgnął się do rury.
Po kwadransie posuwania się naprzód w cuchnącej wodzie, Raffles ujrzał z radością sine światło u końca rury. Szybko podążył w kierunku tego światełka i wkrótce znalazł się u stóp długiej żelaznej drabiny. Na górze widniał okrągły otwór, przez który robotnicy czyszczący kanały wchodzili każdego ranka.
Pozostawała mu teraz jedna trudność do przezwyciężenia: Musiał wyjść przez nikogo nie spostrzeżony.
Tym razem przypadek przyszedł mu z pomocą. W zagłębieniu obok drabiny ujrzał kompletny ekwipunek robotnika kanalizacyjnego. Szybko naciągnął wysokie buty i nieprzemakalny kombinezon.
W tym stroju wydostał się na powierzchnię. Zbliżył się do policjanta i tłumacząc się nagłym zasłabnięciem poprosił go o zatrzymanie przejeżdżającej taksówki.
W taksówce zdjął z siebie cuchnące ubranie i aby nie wzbudzać podejrzeń szofera wyskoczył w ruchu.
W papierku znalazł szofer dwa funty sterlingi, które go sowicie wynagrodziły za jazdę i za zanieczyszczenie taksówki.

Nieuczciwy gracz

Nazajutrz lord Lister w towarzystwie nieodłącznego Charleya Branda udał się na stację. Miał zamiar powrócić do Paryża, aby tam zasięgnąć wiadomości o biednym Bastienie Covour, którego przejechał w czasie swej szaleńczej jazdy.
— Mam nadzieję, że spotkam tam również Yori Redżeba, owego Hindusa, dzięki któremu udało mi się wyjść niepostrzeżenie z pociągu. Mówił mi, że ma w Paryżu krewnych, u których zostawił część swego bagażu. Znam ich adres i od nich nie trudno będzie się dowiedzieć, czy Redżeb odzyskał swoje pieniądze.
Tak rozmawiając, lord Lister i Charley Brand doszli do dworca. Ponieważ mieli jeszcze kwadrans czasu do odejścia pociągu, udali się do bufetu. Nagle nazwisko „Redżeb“, wymówione przez kogoś przy sąsiednim stoliku, doszło do ich uszu.
Wymówił je wysoki człowiek o czerwonej twarzy i donośnym głosie. W swym palcie kraciastym i z dużą lornetą przewieszoną przez ramię, robił wrażenie właściciela stajni, który większą część swe go życia spędza na polu wyścigowym. Myliłby się jednak ten, ktoby wziął pana Carlsona za właściciela stajni. Ongiś posiadał wprawdzie kilka koni całkiem średniej klasy, dzięki którym wygrał sporo pieniędzy. Sprzedał je jednak, aby oddać się całkiem innemu zajęciu, a mianowicie handlowi diamentami.
Z dawnych czasów zachował jeszcze pewne znajomości i stosunki na torze wyścigowym, gdzie zjawiał się teraz tylko w charakterze gracza.
Mister Carlson pochłonięty był całkowicie rozmową z małym człowieczkiem o twarzy starca, a korpusie dziecka.
Mister Noirett stanowił typ idealnego dżokeja.
— Yori Redżeb? — Czy to nie ten sam Hindus, który sprzedał panu ostatnio za osiem tysięcy funtów diamenty?
— Tak jest. Ale w tej samej chwili przegrałem siedem tysięcy funtów na wyścigach. Ażeby zapłacić przegraną musiałem natychmiast sprzedać kamienie z dużą stratą. Redżeb domagał się natychmiastowej zapłaty. Zwlekałem jak mogłem. Wreszcie cierpliwość jego się wyczerpała i, jak mnie zawiadomił jeden z mych agentów, ma przyjechać lada chwila osobiście do Londynu. Wobec tego wolę uniknąć tego spotkania. Posiadam z całego majątku zaledwie cztery tysiące funtów i nie zależy mi bynajmniej na tym, aby oddać je temu Hindusowi. Ponieważ jednak z czterech tysięcy funtów nie można żyć rozsądnie, postanowiłem zwiększyć mój majątek w sposób, o którym wspomniałem panu poprzednio.
— Zrozumiałem! Powtarzam więc: W najbliższy piątek jadę na Gwieździe, przeciwko Błyskowi i Hernani. Umawiam się z obydwoma dżokejami i przybywam pierwszy. Zarabiam na tym dwa tysiące funtów na czysto. Zgoda?
— Zrobione. A teraz życzę szczęścia!
Przyjaciele rozstali się. Mister Niorett opuścił stację, Carlson natomiast skierował się w stronę peronu.
Jakkolwiek rozmawiali z sobą cicho, lord Lister nie stracił z ich rozmowy ani słowa. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności natknął się na nieuczciwego wierzyciela, Yori Redżeba.
— Idźmy za nim — rzekł lord Lister do Branda, wskazując na handlarza diamentów.
— Z pewnością udaje się do Paryża, dla urzeczywistnienia swego planu.
— Jakie są twe zamiary? — zapytał Charley.
— Jeszcze nie wiem. Sądzę jednak, że złodziej otrzyma ode mnie należytą nauczkę.
— Czy masz zamiar wykraść mu owe cztery tysiące funtów?
— Wydaje mi się to zbyt dużym ryzykiem. Nie mam zamiaru oskarżyć go przed policją. Chciałbym jedynie odebrać mu pieniądze i zwrócić je dłużnikom. W razie potrzeby dołożyłbym nawet z własnej kieszeni, byleby tylko Redżeb nie poniósł żadnej straty. Pozostawiam ci wolną rękę.
— Zgoda — odparł Charley.
Znajdowali się na peronie. Carlson wszedł do wagonu, wybrał pusty przedział i zajął w kącie miejsce, kładąc malutką poduszeczkę, którą niósł pod pachą. Następnie wyszedł z wagonu i począł przechadzać się tam i z powrotem po peronie.
W tym czasie lord Lister i jego przyjaciel zainstalowali się w sąsiednim przedziale, z którego mieli ułatwioną obserwację.
Zająwszy miejsca Charley wszedł do przedziału Carlsona i do spluwaczki pełnej wody wrzucił szarą kulkę, poczem wrócił do swego przedziału. Pociąg ruszył. Charley ujrzał, że Carlson zainstalował się wygodnie w kącie, jak człowiek mający zamiar przespać podróż. Zamknął oczy i pogrążył się we śnie. Po upływie pół godziny Charley, przekonawszy się, że wrzucony do spluwaczki narkotyk musiał wydzielić już dostateczną ilość usypiającego gazu, wszedł po cichu do jego przedziału i zaciągnął rolety.
Lord Lister przechadzał się tymczasem po korytarzu, bacząc pilnie na wszystko.
Charley tymczasem zrewidował starannie kieszenie Carlsona. Nie znalazł w nich jednak ani śladu banknotów. Charley odłożył wszystko na swe miejsce, wyjął kulkę z narkotykiem ze spluwaczki i, rozczarowany, powrócił do Listera.
— Z góry byłem o tym przekonany — odparł śmiejąc się Lister. — Nikt nie gotuje się do snu w wagonie, mając przy sobie cztery tysiące funtów sterlingów. Nie wiem w jaki sposób ukrył pieniądze, lecz z góry wiem jedno, że musi mieć je jutro. Jutro bowiem odbędą się wyścigi, w czasie których Carlson zamierza wykonać swój plan. Najważniejsze teraz, aby go nie stracić z oczu.


∗             ∗

Nazajutrz dwaj eleganccy panowie przybyli automobilem do Chantilly. Nasi czytelnicy rozpoznaliby w nich bez trudu lorda Listera i Charley Branda.
Zamieniwszy z sobą kilka słów, lord Lister zatrzymał się tuż obok jakiegoś samochodu, Charley zaś z niedbałą miną począł postępować za człowiekiem, który z niego wysiadł.
Carlson, on to był bowiem, skierował się w stronę pola wyścigowego. Obydwaj przyjaciele szybko zdali sobie sprawę, dlaczego w pociągu nie znaleźli przy nim pieniędzy. Z samego rana Carlson udał się do handlarza diamentów. Całą więc jego fortunę stanowiły drogocenne kamienie, które z łatwością mógł ukryć gdzieś na ciele.
Dwaj przyjaciele wymienili z sobą porozumiewawcze spojrzenie. Carlson udał się przede wszystkim do wagi, gdzie ważono dżokejów przed startem. Noirett, przybrany w czarno-żółtą koszulkę, stał przy wadze.
Podchwyciwszy spojrzenie małego dżokeja — Carlson bez słowa udał się do okienka totalizatora. „Gwiazda“ nigdy nie była uważana za dobrego konia, to też prawie nikt na nią nie stawiał. Większość graczy stawiała na „Hernaniego“.
— Dziewięćdziesiąt tysięcy franków na „Gwiazdę“ — rzekł.
Urzędnik spojrzał ze zdumieniem na człowieka, który stawiał tak grubą sumę na marnego konia. Bez słowa jednak wręczył mu bilety.
Charley Brand, zainteresowany, zbliżył się do toru razem z Carlsonem.
Konie stały na starcie.
Na dany znak ruszyły z miejsca. „Hernani“ wysunął się na czoło. Za nim sunął „Błysk“. „Gwiazda“ natomiast startowała z dużym opóźnieniem.
Cień przesunął się po twarzy Carlsona. Szybko jednak zniknął, ustępując miejsca obojętnemu oczekiwaniu.
Nie trudno było dostrzec, że obydwaj dżokeje nie przynaglali należycie swych koni.
Gdy wreszcie „Gwiazda“ pod ciosami szpicruty zrównała się z towarzyszami „Hernani“ uskoczył w bok i zwalił się do strumienia. Upadek jednak był wykonany zbyt łagodnie, aby robił wrażenie całkiem naturalnego.
„Błysk“ usiłował walczyć o palmę pierwszeństwa, lecz przy pierwszej przeszkodzie złamał nogę. Reszta koni biegła daleko za nimi i „Gwiazda“ mimo, że nie obstawiona zupełnie przez graczy, przyszła pierwsza do mety.
Carlson rzucił się do okienka kasy. Za konia wypłacano sto dwadzieścia franków za dziesięć. Handlarz diamentów wygrał około miljona.


∗             ∗

Podczas tego Raffles otworzył drzwi automobilu, w którym szofer, oczekując na swego pana, zasnął najspokojniej. Związanie go, zakneblowanie mu ust i przebranie się w jego liberię, było dla Rafflesa dziełem jednej chwili.
Przeobraziwszy się raptownie w szofera, do złudzenia zaczął naśladować jego postawę i ruchy. W kilka minut później automobil ruszył. Raffles odwiózł nieszczęsnego chłopca do sąsiedniego lasku i powrócił szybko.
Zaledwie zdążył wrócić, gdy spostrzegł na końcu ulicy Carlsona.
Kilka kroków za nim stał nieodłączny Charley Brand.
Zgodnie z umową dał znak, poruszając kilkakrotnie chusteczką. Raffles zrozumiał, że Carlson wygrał.
Na szczęście zapadał zmrok.
Carlson, podekscytowany wygraną, nie zwracał najmniejszej uwagi na szofera.
Rzucił mu krótko adres hotelu, w którym mieszkał. Automobil ruszył.
Znajdowali się właśnie w ciemnym lesie, gdy nagle pękła opona. Głośne przekleństwo padło z głębi wozu.
Carlson wyskoczył z auta.
— Poczekajcie, zawołał, nie dopuszczając Rafflesa do słowa. — Pomogę wam, aby poszło to prędzej.
Tajemniczy Nieznajomy zawahał się przez chwilę. Złośliwy uśmiech rozjaśnił jego twarz.
— Czemu nie? — szepnął do siebie.
Carlson, aby ułatwić sobie pracę zdjął marynarkę.
W mgnieniu oka Raffles wyciągnął portfel, wyjął zeń pieniądze i nałożył papierów.
W pół godziny po tym, automobil mknął szybko do Paryża, i zatrzymał się przed hotelem „Centralnym“, w którym stanął handlarz diamentów.
Kupiec spiesznie powrócił do swego pokoju.
Raffles natomiast, posuwając swą odwagę do granic nieprawdopodobieństwa, odprowadził automobil do garażu.
Za swój kurs otrzymał wynagrodzenie w wysokości przeszło miljona!.


∗             ∗

W osiem dni po tym wypadku dwie osoby poczuły się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Jednym z nich był Bastien Cavour z Pantin. W kopercie anonimowego listu otrzymał bowiem sto tysięcy franków.
Drugim szczęśliwcem był Yori Redżeb, który otrzymał dziesięć tysięcy funtów tytułem wynagrodzenia za przybycie do Londynu o jeden dzień zapóźno.
W obu tych wypadkach hojnym rozdawcą bogactw był Tajemniczy Nieznajomy.

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.