Kronika tygodniowa (Sienkiewicz)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kronika tygodniowa |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Spłata długu, zaciągniętego pod Somosierra, Arcis sur Aube i w wielu innych miejscowościach, zbliża się ku końcowi. Ostatnie raty spłacone będą jeszcze dziś, jutro, pojutrze, a potem francuska Goplana na czele łańcucha francuskich żórawi odlatuje do cieplejszych krajów. Nie wiemy, jak będzie wspominać „okropną krainę, gdzie sosny i śniegi sine“, to tylko pewna, że oboje z panem Jarret doszli do przekonania, że tutejsza publiczność jest niezmiernie inteligentna. Nie wiemy wprawdzie, czy się to stało po pierwszej „burzy“ oklasków, czy po obliczeniu dochodów netto, ale w gruncie rzeczy jest to wszystko jedno. Sara winszuje Warszawie, że tu wszyscy umieją po francusku, że śmieją się, gdy trzeba, i klaszczą, gdy trzeba, a sobie, że nikt nie wybił jej okien w karecie, nie rzucił się na jej klejnoty, żeśmy nie ukręcili głowy panu Jarret, ani panu Daria — słowem: jest zachwycona. Mówią, że diva pisze pamiętniki, w których to wszystko będzie przekazane potomności. Cieszmy się więc. Mówić, że od złego dłużnika bierz i łyka, byłoby nie stosownie. Ktoś wprawdzie powiedział, że jeśli Sara chciała spłacić dług, niechby była grała darmo. Niech Pociej Macieja ma za dobrodzieja. Tamto darowujemy — bo taka nasza fantazya, a za to zapłaciliśmy i... pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi.
W ten sposób i pamiętnik będzie miał sens, który przyszłe gwiazdy francuskie zrozumieją, jak następuje: „jedźcie do Warszawy, bo tam płacą i nie wybijają zębów, a oprócz tego wszyscy umieją po francusku, a ci nawet, którzy nie umieją, udają, że umieją“. Na piątkowem przedstawieniu Sfinksa w całym teatrze mówiono ze sobą po francusku — zapewne na cześć artystki, a i grasejowano tak po parysku, jak w Café anglais o godzinie dwunastej w nocy. W powietrzu unosiły się perfumy paryskie, a ktoś nawet zapytany przez woźnego o bilet, nie dosłyszawszy, o co idzie, jakkolwiek nigdy przedtem nie mówił po francusku, spytał „kua?“ głosem tak gromkim, że biedny woźny przestraszył się.
Tak! pod względem francuszczyzny jesteśmy konserwatywni. W Krakowie mówią po polsku — a u nas nie! przecie większe miasto, większy szyk! Teraz import guwernantek z językiem i z muzyką jeszcze wzrośnie, a po odjeździe Sary, chevalier Zielonogłowski nie będzie rok rozmawiał inaczej z panną Dziurdziulewicz, jak po francusku, dodając tylko czasem dla równowagi: „comment ça s‘appelle en polonais?... chose!... machine! ps! pst!...“ Istny książę de Morny!
Chciałbym przerobić znany i niegdyś popularny wiersz w ten sposób: „Parlujcie, Polki! teraz czas parlować!“ Aleby się to na nic nie przydało. Pan Ohnet, czy jak się tam nazywa? — napisał sztukę, której bohater — na imię i nazwisko Sergiusz Panin — jest sobie łapserdakiem pierwszej wody. Otóż autor objaśnia nas, że jest to książę polski. W ostatnich sztukach francuskich bardzo często rolę drapichrustów odgrywają Polacy, ale to nic dziwnego. Mamy przecież tyle sympatyi do Francyi — a między przyjaciółmi takie szlachetne żarty uchodzą. Przytem to bezpieczniej niż naprzykład wprowadzać na scenę Prusaków, po których guzy i sińce nie zagoiły się jeszcze.
Krzesło na występy Sary Bernhardt kosztowało piętnaście rubli, aleśmy się tem nie zrazili. Porobimy oszczędności w czem innem. Ktoś zauważył wprawdzie, że są to za grube ceny na tak cienką artystkę. Cienka ona jest rzeczywiście. Jakiś zdrowy Grabiec miałby wszelkie prawo powiedzieć o niej: „A cóż to za panna? Ma nos, nogi, żołądek, a coś niby szklanna“. Nie jest jednak szklana, bo gdyby tak było, byłaby się niedawno stłukła. Tymczasem odjeżdża zdrowa.
Le roi est mort — vive le roi! Zagraniczna kometa znika, a tymczasem na horyzont sztuki dramatycznej wchodzi nasza rodzima gwiazda. Modrzejewska przyjechała — bilety oddawna są już rozkupione. Zapewne polski język, płynący z takich ust, nie porani rozdelikaconych po Sarze uszów.
Po występach naszej artystki zapowiadają Meiningeńczyków. Mieliśmy więc operę włoską, komedyę francuską, a będziemy mieli dramat niemiecki. Istna wieża Babel — istne wędrówki narodów. Zresztą Meiningeńczycy godni są widzenia. Jest to trupa najlepiej wyszkolona ze wszystkich i służąca poważnej sztuce.
Widowiskom teatralnym nie stają tej zimy na przeszkodzie zabawy prywatne. Balów dotąd niema, o rautach nie słychać. Nikt nie chce pierwszy wydać balu. Jeśli tak pójdzie dalej, rękawicznicy i fryzyerowie zbankrutują. Będziemy zbierać i na nich składki; ale nie tracą jeszcze nadziei. Po jakimś pierwszym balu dobroczynnym ruszą się zabawy, nogi i pieniądze.
W każdym jednak razie nie będzie to wszystko tak świetne, jak zeszłego karnawału, bo czasy są ciężkie. Składki idą za składkami, a dawać nietylko wypada, ale i trzeba. Podniosły się już wprawdzie różne głosy dowodzące, że składki są zbyteczne, że już ich jest dosyć, że nakoniec wynagrodzenie wszystkich strat materyalnych nie jest zadaniem komitetu, — ale głosy te pozostaną bez echa. Przedewszystkiem jest zadaniem komitetu wynagrodzić straty o ile możności i przywrócić zachwianą przez nie równowagę ekonomiczną. Pieniądze, których się na to używa, płyną ze składek dobrowolnych; każdy daje tyle, ile może ze swych groszy zapasowych, bez ujmy i uszczerbku dla siebie, słuszna zatem, by grosz zapasowy, wypełnił luki po ostatnim rabunku. Powtóre nie można ograniczać ofiarodawców. Ten, kto spieszy z pomocą chętnie i skwapliwie, ten znajdzie zawsze jakiś grosz i dla brata-Ślązaka w razie głodu i na pomnik Mickiewicza, gdy chodzi o honor narodowy. Jakoż składki na Mickiewicza płyną jeszcze i niema powodu wątpić, że dojdą do potrzebnej sumy. Co do komitetu, oczywista rzecz, że potrzeba, by działał rozważnie, — ale też wszystko za tem przemawia, iż będzie działał rozważnie — i że nie zapomni o potrzebujących ratunku robotnikach i rzemieślnikach. I oni są także ofiarami ostatnich opłakanych wypadków. Czasy rzeczywiście są dość ciężkie. Dwie fabryki zgorzały. W innych jest mniej roboty, niż zwykle. Starano się wprawdzie nie oddalać robotników, ale zmniejszono godziny pracy, skutkiem czego zmniejszył się i zarobek. Nędza może dotknąć niejedną rodzinę. Raz zawiązany komitet powinien nie rozwiązywać się, póki nie przejdą chwile najcięższe. Ze składek, zebranych na ofiary katastrofy świętokrzyskiej, pozostaną prawdopodobnie znaczne fundusze — i te użyte być mogą i powinny tak na zasilenia kas pożyczkowych, jak na wsparcia dla robotników — i tenże sam komitet powinien tem się zająć. By jednak mógł zająć skutecznie, nietylko nie trzeba wstrzymywać ofiarności, ale ją zachęcać. Zdaje się, że to dość jasne. Nie można także mówić komuś: „nie dawaj na Izraelitów“ — jeśli taka jego wola i jeśli mu miłosierdzia i grosza starczy.
Słyszeliśmy o znakomitym darze, jaki otrzymała „Macierz Polska“. Podobno aż dwadzieścia trzy tysiące rubli! Wszystkie gazety już o tem doniosły, jako o fakcie spełnionym. Radość nasza byłaby wielka, gdyby — gdyby nie doświadczenie. Z równąż pewnością donoszono w swoim czasie o szlachetnej ofierze 15,000 rb. na tenże cel. Sumę tę miał ofiarować pan X. (nazwiska udajemy, że nie pamiętamy). Potem zrobiono tron z obywatelskich uczuć, tylną poręcz z miłości dla dobra publicznego, boczne z poświęcenia; na tym tronie posadzono pana X., a opinia publiczna powtarzała w głos: oto jest Maciek nad Maćkami! oto jest obywatel nad obywatele! On to da 15,000 rb., on utuczy Macierz.
Tymczasem Macierz była chuda, jak Sara Bernhardt, a że nie umiała się przytem reklamować, więc mogła schudnąć na śmierć. Opinia zyskała, nauczyła się bowiem 1-o, że przysłowie: „obiecanka cacanka“ nie jest tak głupiem, jak ci, co mu nie wierzą, a 2-o, że dając na kredyt sławę i popularność, trzeba przynajmniej wziąć rewers na piśmie. Teraz niema rewersu i niema pieniędzy. Jeśli będą, to lepiej, ale póki niema, to po połknięciu samej obietnicy, jest nam dziwnie czczo. Oby owe dwadzieścia trzy tysiące rubli płatne były w czem innem, nie w dobrych chęciach! Wkrótce się o tem dowiemy, — gdyby jednak i tym razem wieść się nie sprawdziła, poczęłyby się pojawiać setki ofiarodawców na grubsze jeszcze... obiecywane.
W tych ciężkich czasach śnieg stał się naszym dobroczyńcą. Nie obiecywał nie padać, przeciwnie nawet — kalendarze przewidziały z zupełną pewnością, że będzie padał, a nie padał. Jak donosi Kuryer Poranny, Zarząd kolei żelaznych Warszawsko-Wiedeńskiej i Warszawsko-Bydgoskiej zyskał na niezamiataniu śniegu na czysto 100,000 rb. Jeżeli nie będzie go do końca zimy, zysk zapewne jeszcze się podwoi. Dodawszy do tego, co zyskają inne koleje — żałujemy trochę, że te zyski pójdą na akcyonaryuszów nie na zamiataczy, — ale z drugiej strony przecież zarządy i akcyonaryusze wiedzą, że teraz właśnie pilne są składki na ofiary wypadków, na kasy pożyczkowe, na pomnik Mickiewicza etc. etc. etc. Skarbonki brzęczą, śnieg nie pada, nie trzeba jednak skąpstwem wywoływać klątwy: bodaj was śniegi zasypały.