Kronika Warszawska
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kronika Warszawska |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Że wśród naszych bied, utrapień i smutków organizujemy jeszcze wyprawę naukową do środka Afryki, to doprawdy dowodzi, że jakkolwiek na nasze pochyłe drzewo społeczne od niejakiego czasu kozy skaczą, puszcza ono jednakże zielone pędy i ma jeszcze w sobie coś życiowych soków. — Znajdzie się zapewne nie mało tak zwanych esprits chagrins, albo mówiąc inaczej: panów: „tem ci gorzej“, którzy będą twierdzić, że mamy wiele ważniejszych spraw do załatwienia, że w kraju bieda, że widoki na przyszłość niepomyślne i t. d. Wywody „contra“ zawsze są łatwiejsze do zebrania, niż wywody „pro“. Każdy się na nie zdobędzie i co gorsza zawsze jest w nich nieco, lub nawet wiele słuszności. Swoją drogą jednak, gdybyśmy chcieli ułożyć listę spraw do załatwienia najpilniejszych, zaczęlibyśmy tak rozprawiać, tak się spierać i kłócić, że przez ten cały czas nie załatwilibyśmy żadnej sprawy. Niechże więc je załatwia siła faktów. Pan Buchman był człowiekiem roztropnym; gdy wystąpił z radą, to chciał wszystko robić po kolei i ułożyć wedle kategoryi.
„Krótkość jednakże czasu stała na zawadzie,
„Że się nie stało zadość buchmanowej radzie.
Nie mamy więc czasu słuchać pp. Buchmanów, ale za to my wszyscy, którzy kochamy naukę, którzy jesteśmy wolni, którzy mamy prawo śpiewać: „wiwat, kawalerski stan“, których dusza siedzi nie na ramieniu, ale w miejscu zwykłego i stałego zamieszkania, którym nakoniec nie zależy tak bardzo na tem, by głowa trzymała się karku, — jedziemy do Afryki. Co do pieniędzy, jest trochę krucho, ale alboż to nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni? Było zawsze i we wszystkiem krucho, jest krucho i będzie krucho. Prawda, że wydaliśmy sporo pieniędzy na najrozmaitsze cele, począwszy od Ślązaków, a skończywszy na składce bieżącej, ale alboż nie wydajemy jeszcze codzień na sprawy, które z trudnością tylko mogłyby się zaliczyć do najpilniejszych? Alboż nie płacimy po piętnaście rubli za bilet do krzeseł na powiewną Sarę, alboż nie będziemy dawać balów i rautów w karnawale, alboż nasze panie przestały spuszczać oczy i wzdychać na wspomnienie Hersego, alboż wyrzekliśmy się bezika, bakarata, śruby, opery włoskiej? Alboż nie będziemy mieli wyścigów konnych? Alboż nasze matrony, gdy sezon wód będzie otwarty, nie poprowadzą do Saskiego ogrodu swych córek w najświeższych tualetach? Utworzywszy z tego wszystkiego rubrykę i podsumowawszy prawdopodobne koszta, dojdziemy do przekonania, że przy średnich oszczędnościach zdołalibyśmy załatwić za nie nietylko kilka spraw „najpilniejszych“, ale ze względów na przyzwoitość zakupić czerwone fraki dla wszystkich nagich królów murzyńskich i wachlarze dla wszystkich królowych, z któremi się naszej wyprawie zetknąć przyjdzie.
Teraz kilka słów bez żartów. Utylitaryzm, dopatrujący krótkim wzrokiem we wszystkich sprawach bezpośredniego pożytku, nie jest przymiotem wielkiej wagi i cechą żywotnych społeczeństw. Chińczycy, naprzykład, są narodem wielce rozsądnym; przedewszystkiem pytają o pożytek, ale ten właśnie materyalizm praktyczny, ten brak zapału, ta niezdolność do poświęcenia się w sprawach więcej idealnej natury wyrodziły w nich gnuśność, a w całem społeczeństwie zastój. Są to starcy bez wyobraźni, sądzący trzeźwo i praktycznie, niezdolni jednak iść naprzód, zaślepieni i skostniali. Tem się tłumaczy, dlaczego cywilizacya chińska od tysiąca lat nie posuwa się naprzód. Żywotne narody europejskie stwierdzają właśnie swą żywotność tym niepokojem i zapałem ducha, który, nie szukając nawet bezpośredniego pożytku, chce zbadać wszystko, odkryć, zwiedzić — sięgnąć — jak młodość w mickiewiczowskiej odzie — tam, gdzie myśl nie sięga, który dla spraw wiedzy nie szczędzi ofiar, ani krwi, ani złota. Im w trudniejszych warunkach znajduje się jakie społeczeństwo, tem lepsze daje świadectwo swym siłom wewnętrznym, swej zdolności do życia, jeśli ogólnoludzkie sprawy postępu obchodzą je jak najsilniej, jeśli zawsze gotowe jest wziąć w nich udział i zaznaczyć swoją obecność.
Cywilizacya jest to wielki gmach, którego ściany wznosi cała ludzkość. Gdy zdarza się sposobność ponieść cegłę — nie trzeba się nigdy wahać.
Dlatego też nie trzeba lekceważyć zamierzonej wyprawy choćby do bieguna północnego lub Afryki. Zachodnie społeczeństwa są wprawdzie zasobniejsze, ale też mają także mnóstwo swoich „najpilniejszych“ potrzeb, a jednak nie szczędzą milionów na dalekie ekspedycye, mające na celu postęp wiedzy. U nas zaś bynajmniej nie chodzi o miliony, ale gdyby chodziło o jakieś kilka tysięcy rubli, — to doprawdy, choćbyśmy mieli na cygarach oszczędzić — damy.
Wyprawa już się organizuje. Czytelnicy słyszeli zapewne, że na czele jej staje p. Stefan Szolc-Rogoziński. Gdybym pisał tę kronikę wyłącznie dla kobiet, nie pominąłbym szczegółu, że jest to młody i nadzwyczaj przystojny oficer marynarki, ponieważ jednak piszę dla szerszej publiczności, powiem tylko, że pan Sz. Rogoziński jest członkiem towarzystwa geograficznego paryskiego, członkiem klubu afrykańskiego w Neapolu i specyalistą, znającym Afrykę i historyę jej badaczów — jak to mówią — na palcach. Odbył on już kilka podróży w Afryce i posiada doświadczenie potrzebne przewódcy wyprawy do tych mistycznych krain. Niejednemu z czytelników wydaje się może, iż opowiadam ustęp z powieści Verne‘a, tymczasem mogę zaręczyć, że wszystko, o czem mówię, jest najistotniejszą rzeczywistością. By jednak zrozumieć dokładnie cel wyprawy, należy spojrzeć na mapę Afryki, w okolicach równika. Owóż, w pobliżu jego, ale wyżej, zatem między równikiem a ujściem Nigru, leży na pobrzeżu mała wysepka Fernardo Po. Mniej więcej naprzeciw wyspy zatacza się amfiteatrem zatoka Kameruńska, otoczona jak gdyby murem, łańcuchem gór Kameruńskich. Na pobrzeżu leżą faktorye różnych narodów, zamieszkują kupcy handlujący olejem palmowym, a dalej, na wschód, poza górami Kameruńskiemi i na górnym biegu rzeki Kalabar, leżącej nieco na północ od nich, mianowicie między tąż rzeką a drugą zwaną Binue, która wpada do Nigru, świat zabity deskami... niewiadomo co... tajemniczy południowy Sudan, który na mapach świeci biało — dlatego właśnie, że biały człowiek jeszcze nie przeniknął w te strony i nie zapisał geograficznej karty nazwami. Zapisać ją postanowił nasz rodak. Przypuszczając, że rzeka Kalabar bierze początek w systemie nieznanych jezior, stanowiących olbrzymi zbiornik wód zachodnich, odpowiadający temu, który na wschodzie tworzą jeziora Wiktorya Nyanza.
Czy jednak te jeziora istnieją, gdzie leżą? — geografia stawia znak zapytania, zamierzona zaś wyprawa postanawia go usunąć. Gdyby się to stało, Afryka odniosłaby światu resztę swoich tajemnic. Livingstone podróżował ze wschodu od strony Zanzibaru, Stanley szukał go z zachodu od strony rzeki Kongo, i te, bardziej na południe położone okolice są już mniej więcej znane. Tylko górnego biegu Kalabaru i jej początku nikt dotąd nie zbadał. Chwała odkryć wisi jeszcze w powietrzu i nie wiadomo, na czyje skronie spadnie jej wieniec. Wyprawa pana Szolca-Rogozińskiego ma jednak pewne dane, że jej się powiedzie. Naprzód klimat, przy ujściu Nigru tak zabójczy, koło gór Kameruńskich, skutkiem wysokiego położenia pobrzeży, jest zdrowy. Dalej, ludność murzyńska pierwotna, ta, która mało jeszcze stykała się z białymi, lub prowadziła tylko z nimi handel na wybrzeżu, nie jest okrutną. Podobno ci murzyni wogóle nie są tak czarni, jak ich malują. Królikowie chętnie wchodzą w stosunki handlowe i cieszą się ze sposobności nabycia za kość słoniową czerwonych fraków i stosowanych kapeluszy. Najokrutniejsze są te pokolenia (przeważnie wschodnie), które oddawna były pod wpływem islamizmu. Nakoniec kraj, jak wogóle cały Sudan, jest nadzwyczaj żyzny, wyprawie więc nie grozi niebezpieczeństwo śmierci głodowej, jak w Saharze. Tarasy, w które układa się grunt środkowej Afryki, pokryte są albo dziewiczymi lasami, albo są to stepy, po których bujają stada antylop, zebr i bawołów. Ludność jest, sądząc z zaludnienia brzegowego, dość gęsta, przeważnie rolnicza. Za szkiełka, lusterka i stare mundury łatwo dostać bananów i manijoku.
Pan Rogoziński opowiada nam, że już w szwalniach brukselskich zamówił cały zapas najjaskrawszych mundurów i galonów, bo jakkolwiek wyprawa nie ma celów handlowych, jednakże musi być zaopatrzona w towar zamienny. Dotychczas zapisało się do niej pięciu naszych ziomków. Przedewszystkiem sam Rogoziński, następnie geolog, Klemens Tomczak, Stanisław Kiernicki, malarz, Leopold Janikowski, meteorolog i Jan Budziłowski. Eskortę będą stanowić murzyni Kru, używani zwykle do podobnych obowiązków. Część wyprawy pozostanie na brzegu, jako rezerwa, inni zaś przez pustynie, góry i lasy pójdą dalej. Czem jest to dalej?... — niech czytelnik w swej duszy dośpiewa... Murzyni, słonie, gorylle... gwiaździste noce z orkiestrą głębokich basów lwich, romans Verne‘a. Tysiące nocy i jedna... a cel poważny i naukowy!... Zaprawdę, niejedna głowa się zapali i niejeden kandydat jeszcze się zapisze. O ile wiemy, między tymi kandydatami niema dotąd żadnego z warszawskich literatów. Jest to klasa ludzi niezmiernie czuła na powaby białogłowskie. Niektórzy z nich należą do niestałych mieszkańców miast, ale wszyscy do stałych wielbicieli płci słabej a zdradliwej. Stąd żenią się wcześnie i z wyprawami o tyle tylko wchodzą w stosunki, o ile każda młoda żona wnosi do domu wyprawę. Przytem narażać swoje literackie ciało na lwie zęby, lub ludożercze żołądki!... Nie śmiem przypuszczać, razem ze Słowackim, aby jaki dziki zwierz, po zjedzeniu którego z nas, uczuł „czczość dziwną“. Przypuszczam nawet przeciwnie, że łatwiejby mu przyszło zjeść którego z nas, niż strawić, ale robię tylko skromną uwagę, że odszukać zaginionego w ten sposób byłoby trudniej jeszcze, niż odszukać Livingstona.
Zresztą nie mamy czasu jechać do Afryki, bo musimy pisać sprawozdania o Sarze Bernhardt! Przyjechała nakoniec! Jeszcze w Wiedniu miała podobno powiedzieć, że winna to jest społeczeństwu, którego synowie przelewali niegdyś krew za Francyę... Oto, co się nazywa płacić dług z czubem. Przygnieceni jesteśmy, o pani! taką nagrodą — i pozwól, abyśmy ci złożyli dzięki w imieniu... Portugalii. Autorem tego portugalskiego podziękowania jest Henryk Rzewuski, ale teraz da się ono przystosować. Pani Sarah widocznie nie źle trzyma o sobie. Ale potem o tem. Obecnie z jednego końca miasta na drugi przebiega słowo „przyjechała!“ Tak jest. Posłuchajmy, jak było. Prolog: owinięta w białą chustkę przemknęła się jak widmo z wagonu przez peron i salę. Podobno ziemi nie tykała — błysnęła, znikła — i zapewne zjadła kolacyjkę. Akt 1-szy: wystąpienie. Noc! pochodnie strażaków rzucają jaskrawe światło na błoto ul. Wierzbowej. Szczęściem Sarah jest już w teatrze, inaczej mogłaby wykrzyknąć: „ach ten Apfelbaum!“ I pan antreprener od wywożenia błota więcejby się zasmucił, niż smuci się z kar, jakie na niego nakłada magistrat. Ale mniejsza o to. Sarah tedy jest w teatrze. Za kulisami ruch, fraki, białe krawaty, miny uroczyste. Co za przyjęcie, to będzie kontenta! Nagle z za kulis słychać głos Sary w tonie c wysokie: „Jeśli tu wszyscy będą chodzić, to ja nie będę grała! nie gram, jadę, nie gram! nie gram!“ (forte). Diva jest rozdrażniona. Krzyczy, że zimno, że piece dymią, w czasie tego ubiera się. Dzwonią, publika zatrzymuje dech w piersiach — Sarah na scenie. Aa!... Uwagi, spojrzenia, refleksye... Jest powiewna, jest bardzo szczupła, jest b. szczupła, jest tak szczupła, że jeden z obecnych doktorów robi dwuznaczną uwagę, że na płuca może być chora, ale na piersi nigdy. Czemże jest Sarah? uosobiona chwałą, a chwała? — cieniem — powiada Szekspir. Jak wszyscy Francuzi, tak i Sarah zapewne nie lubi Szekspira.
Jednak ten cień ma piękne giesta i dobywa nad poziom mocnego głosu. Ale to już należy do niej i do naszego recenzenta. Nam tylko nakoniec wypadnie ją wziąć w obronę przed ukośnym piorunem, który jest do obejrzenia w naszej redakcyi za wrzuceniem do puszki na biednych „co łaska“, a który za pośrednictwem naszego pisma pragnął rzucić na nią sędziwy nasz poeta A. E. O. Bo posłuchajmy tylko, co mówi:
Gdy aktor uosabiał wieszcze ideały,
Postacie bohaterów, albo bohaterek,
Słuszna, że z poetami dzielił wieńce chwały —
Lecz gdy uosabianie łotrów lub heterek —
Byle trafne — ma budzić również uwielbienie:
To już nam, prostym ludziom, zda się niepojętem —
Bo mogęż się zachwycać, czy cieszyć na scenie
Tem, przed czem na ulicy uciekam ze wstrętem?
Ze wstrętem, czyli: cum abominatione! Naturalnie, że ucieczka jest najlepszym sposobem obrony, odkrytym jeszcze przez Józefa, ale czyż wszyscy uciekają? Co do nas, bierzemy stanowczo w obronę biednych aktorów. Czyż oni to winni, że autorowie piszą takie sztuki, a nie inne, i czyż oni winni, że publiczność woli takie sztuki od innych? Takie to czasy przyszły. Na muzy, bogów i boginie nie chcemy patrzeć, chyba że... tańczą kankana na nutę Offenbacha. O tempora, o mores! Co się i z samą Grecyą stało! Kto ciekawy, niech przeczyta dzisiejszą korespondencyę „Słowa“ z Grecyi. Na Olimpie tessalskim obrali sobie mieszkanie rzezimieszki. Gdy ich stamtąd wypędzą, powstanie zapewne hotel i restauracya. Aktorowie są to języki, którymi smak publiczny liże to, co mu smakuje, — ale nie oni winni.
Skoro wspomniałem o rzezimieszkach, wypada podać jeszcze fakt autentyczny. Gdy kareta Sary zajechała pod teatr, przypada dwóch jakichś panów we frakach, białych krawatach i podają ręce artystce. Idą na scenę, ale rzecz dziwna, im więcej policyi spotykają na drodze, tem uprzejmi panowie słabiej podpierają powiewną postać, nakoniec nikną. Okazało się, że byli to Robert i Bertrand, czyli dwaj złodzieje, którzy w ten sposób postanowili obrać artystkę z klejnotów, jakie mogła mieć przy sobie, lub na sobie. Między publicznością nie wiedziano w pierwszej chwili, czy chcieli artystkę wykraść, czy okraść. Ostatnie mniej straszne. Za klejnoty zapłaciłaby publiczność. Mój Boże! Zamierzona wyprawa afrykańska potrzebuje tylko dziesięciu tysięcy rubli. Bez nich może się nie udać. Ciekawym, czy też Sarah mniej wywiezie z Warszawy? A może i znacznie więcej, może dwa razy tyle. Ale trudno! Musimy załatwić sprawy „najpilniejsze“. Ciekawym także, czy na odczyty p. Szolca-Rogozińskiego, które podobno wkrótce będą mieć miejsce, będziemy się tak tłoczyli i tak przepłacali bilety, jak na występy divy.
Ale zresztą, kto się interesuje losem wyprawy, może być o nią spokojny. P. Rogoziński ma zaofiarowane subsydya od różnych towarzystw geograficznych. Tylko, jeśli je przyjmie, wyprawa będzie się oczywiście nazywać włoską lub francuską, według tego, kto da pieniędzy.