Kronika tygodniowa (Sienkiewicz)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kronika tygodniowa |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Szkice Klina! część druga, zeszyt pierwszy! Mea culpa! nie znam części pierwszej i jej wszystkich zeszytów. Autor przytacza wprawdzie wyciąg z recenzyi, umieszczonych w różnych pismach, ale istotnie dowiaduję się z nich: I-o że Klin ma talent, II-o że Klin nie ma talentu, III-o że włada wybornie językiem, IV-o że nie jest oryginalny. Razem: nie dowiaduję się niczego. Autor nie dodał ani słowa objaśnienia do tych sprawozdań, w nadziei zapewne, że czytelnik będzie wiedział, co o nich myśleć. Pewien filozof, wpadłszy w przepaścisty dół, wykrzyknął: „Boże, jakżem ja głęboki! Tymczasem nie on był głęboki, ale dół, Klin nie popełnia tej omyłki, daje tylko do zrozumienia, że ponieważ recenzye były płytkie, a zatem!... Tu autor rumieni się, spuszcza oczy i mówi: dokończcie! Niechaj to anioł harmonii w niebiosach i czuły słuchacz w swej duszy dośpiewa.
A zatem zaczynajmy:
„Dla braku miejsca i czasu
„W krótkości tylko opowiem,
„Ale w sens zgodnie z przysłowiem:
„Za dużo o nic hałasu.
Czyli „Trop de bruit pour une omelette!“ Ludzie za dużo mają klinów w głowie, żeby sobie pozwolili jeszcze nowy zabijać. Jeśli zaś nowy „Klin“ nie będzie kontent z powyższej piosenki, gotowiśmy ją umotywować właśnie drugą częścią Szkiców, których pierwszy zeszyt nosi tytuł: „U drogoskazu“. Stoją rzesze, a przed niemi Klin: rzesze nie wiedzą, gdzie iść, nowy prorok pokaże im drogę i w tym celu tak mówić poczyna:
— Drodzy moi, jesteście osły! Przedewszystkiem tedy skończcie po pierwsze z mniemaniem, że jesteście ludźmi, że wiecie, co jest samowiedza, filozofia, ostateczna przyczyna, pozytywizm, gospodarstwo społeczne, kacerstwo, snycerstwo i inne tym podobne idee, a powtóre...
— A powtóre? — przerywają zdrętwiałe rzesze...
— Powtóre, jesteście osły. Czy myślicie, że macie jakich uczonych? Jest tam niby jakiś Kopernik, — w literaturze jakiś Mickiewicz, ale i ten nieszczególny. Słowackiemu czasem się może coś udało — ale zresztą sałata. Głowy polskie, jak i cały kraj: płaskie. Przed każdą kwestyą cofacie się, jak rak. Jesteście ciemni, jak tabaka w rogu, a zresztą wszystko głupstwo i to jest właśnie, co miałem powtóre powiedzieć!
— A po trzecie?
— Po trzecie także jesteście osły.
— No, ależ gdzież mamy iść do tego drogoskazu?
— A cóż to ja jestem pastuchem? Może jaka Tytania w was się zakocha, ale cóż mnie to może obchodzić? W drugim zeszycie dowiodę wam z równą jasnością, żeście osły... a teraz bądźcie zdrowi.
Cóż dziwnego, że wobec takich wywodów zdania recenzentów są sprzeczne, bo gdy ludzie pokorniejszego ducha odrazu zgodzą się na trafność rozumowania Klina, inni śmielsi pomyślą, zgoła co innego. Co do mnie, więcej dziwię się różnicy zdań o języku Klina, przypomina on bowiem stanowczo bruk na ulicy Kruczej. Wiadomo, że ten bruk, tworząc naturalne góry i przepaście, czyni miasto nasze niezdobytem, twierdzą nawet, że magistrat dlatego właśnie go nie naprawia, aby łącznie z cytadelą i Wisłą osłaniał gród od wszelkich przypuszczalnych inwazyi zagranicznych. Owóż język Klina najeżony jest również trudnościami. Przeprawa przez „Szkice“ nie łatwa, dojazd jeszcze trudniejszy, a odkrycie myśli autora redukuje do wysokiego stopnia te przeszkody, na jakie natrafić może zamierzona wyprawa afrykańska. Zresztą wyłuszczenie należyte tych myśli pozostawiam do rubryki krytycznej.
Ale „trop de bruit!“ Co za szkoda, że kronikę na sobotę pisze się co piątek, inaczej zdałbym sprawę z dzisiejszego odczytu Rogozińskiego. Gdyby np. zamiast autora pojawił się wypadkiem na katedrze kto inny i gdyby z tego powodu słuchaczki okazały jakie niezadowolenie, miałbym temat przynajmniej na dwie kroniki. Byłoby to bowiem dowodem, że czułym słuchaczkom więcej chodzi o Afrykanina niż o Afrykę. A nuż ten, który się nie lęka skwarnych promieni słońca Sudanu, nie zechce się narażać na palące promienie oczu Warszawianek? Mam co do tego jakieś jasnowidzenie. Będzie to jednak zawód. Jak miło jest popatrzeć na człowieka, którego za kilka miesięcy może zjedzą. Murzynki mogą mieć także apetyt! — a to taki przystojny człowiek. Faktem jest, że odebrał już kilkanaście listów, których autorki pytają, czyby nie mogły wziąć udziału w wyprawie. Widocznie kobiety bardziej są przedsiębiorcze od mężczyzn — i nie lękają się dróg równie niepewnych, jak niebezpiecznych.
Nie mówiąc jednak o takich amatorkach, były i inne, które postanowiły przyjść z istotną pomocą przyszłej wyprawie. Słyszeliśmy, że pewna liczba dam wzięła na siebie sprzedaż map i planów przyszłej wyprawy, — projekt ten jednak nie mógł przyjść do skutku. Może w przyszłości znajdzie się inny sposób pomocy. Wyprawa zdołała już zainteresować ludzi, — nie do tego wprawdzie stopnia, by aż ktokolwiek ofiarował się z zasiłkiem, ale stała się już „question du jour“. Jest obecnie moda w Warszawie nie mówić o niczem innem, napomykać w gronie dam o przypuszczalnych okropnościach, jakie mogą przytrafić się wyprawie i dawać do poznania, że dla nas, mężczyzn, te okropności są niczem — i że gdyby nie pewne okoliczności lub pewne obowiązki, nicby nas od uczestnictwa nie wstrzymało.
Prawdziwe jednak zajęcie zacznie się dopiero, gdy wyprawa pogrąży się już w głębinach sudańskich lasów. Jeżeli przytem odkryje na dobitkę jeziora Liba, wówczas napewno dojdziemy z czasem do przekonania, żeśmy dali potrzebne fundusze, będziem się kłócić na prawo i na lewo, że p. Rogoziński jest naszym ziomkiem — słowem przypomni się wiersz Słowackiego:
„A but twój prawy powieszą w Sybilli,
„A o znikniony lewy będą skargi...
Nim jednak to nastąpi, należy przyjść do porządku dziennego. W Warszawie na porządku dziennym same smutne sprawy i rzeczy. Nie można powiedzieć z Hamletem, że świat spoczciwiał. Próżnośmy pochlebiali na najrozmaitsze sposoby Nowemu rokowi. Okazał on się miększym o tyle, o ile mamy ciągłą odwilż i błoto i zapachy uliczne, które bez skutku straszymy Lindleyem i kanalizacyą. Do zanotowania mamy tylko jeden miły fakt. Oto zamiłowanie do literatury wzrasta widocznie, nawet w najniższych warstwach społecznych, przed paru bowiem dniami okradziono kiosk Ungra ze szczętem. W drugim, zapewne także przez miłość do literatury, wybito szyby.
Trudno wytłumaczyć, wskutek jakiego zamiłowania ukradziono w Łodzi całą ciężką i ogromną bramę domu. Ale być może, że to znowu z nienawiści do wszelkich bram, kluczów i zamków. I taka nienawiść wzrasta widocznie. Jest coś zbutwiałego w państwie Duńskiem, mówi Hamlet. Istotnie — dziwne czasy. Ludzie czubią się tak często, jak nigdy, strzelają się tak często, jak nigdy, a w ostatnim tygodniu miały miejsce aż dwa samobójstwa. Ostatnie popełniła kobieta. Dotychczas zupełna tajemnica okrywa ten dramat i tylko plotkarstwo ludzkie haftuje na tej kanwie romantyczne wieści. Gdybyśmy mieli między sobą Oktawiusza Feuillet‘a, napisałby zaraz sensacyjny romans. Ten autor, który się już uprzykrzył we Francyi, cieszy się u nas niezmiernem powodzeniem. Świeżo wyszedł przekład jego „Histoire d‘une parisienne“, co przetłumaczono na polskie: Historya jednej Paryżanki. — Przypomina nam to słynny w swoim czasie dosłowny przekład: „Przez niebieskie! — krzyknął wice-hrabia i wychylił kieliszek świętego Juliana“. — Zresztą ta historya jednej Paryżanki jest stara i nudna nietylko dlatego, że „w księdzu Kiefalińskim znika Szekspir“, ale dlatego, że wszystkie te powieściowe Paryżanki kończą tak samo: mąż, żona i kochanek, zemsta — i wiecznie to samo. We Francyi już się tem ludzie przesycili — my ciągle jeszcze odgrzewamy, a to takie niestrawne!...
Karnawał się nie klei, „Judenheca“ popsuła humory, składki wypróżniły kieszenie. Nawet maskarady, na których dawniej było równie mało dowcipu, jak wiele gorąca i równie ciasno, jak nudno, obecnie są mniej liczne. Ludzie nudzą się przestronno. Dawniej można było tylko ziewać, teraz można się i przeciągnąć. Korespondencya maskaradowa również mało ożywiona. Zaledwie kilka wezwań: „Będę na następnej“ lub: „napróżno cię szukałem“, — a ani razu nie czytaliśmy energicznej prośby: „przyjdź koniecznie!“
Terpsychora widocznie także okulała, bo zabaw i tańców niema. Rozmyślamy o sprawach poważnych, bo jeśli nie możemy nic na biedy poradzić, to rozmyślać wolno nam ad libitum. Czy przyszłość zrealizuje owe pobożne tęsknoty, nie wiem. Są rzeczy, które się udają, jak np. samowary uliczne. Zwyciężony barszcz nie śmie ani pisnąć. Herbata za to już się sprzedaje. Czy zapobiegnie ona pijaństwu? Jest jeden środek na pijaństwo, na próżniactwo, na judenhece, na zwiększającą się niemoralność — słowem, na wszystkie biedy społeczne, środkiem tym oświata. Gdyby ów dzielny zastęp, który burzył szynki, wiedział, że, wybijając szyby, krzywdzi właścicieli domów, a rozbijając beczki i wódkę — dystylatorów, — nie mielibyśmy judenhecy. Gdyby całe setki terminatorów rzemieślniczych nie rosły w błogim stanie niewiadomości złego i dobrego, pan Unger miałby całe szyby w swoich kioskach, a więzienia więcej lokalów wolnych. Jak Francuzi wypisują, gdzie mogą: égalité, fraternité etc., tak mądrzejsi od nich Amerykanie, knowledge is power — wiedza to siła. My zaczynamy dochodzić do przekonania, że i ciemnota to siła, ale takiego rodzaju, że łatwo od niej w kark dostać.
Parę dni temu widzieliśmy obraz, zresztą bardzo piękny p. Koniuszki, zatytułowany „Blaumontag“. Siedzi pan majster i czyta gazetę — widocznie politykuje zawzięcie, przez ramię zaś jego zagląda do gazety mały terminator, który czasu nie traci, bo zarazem ma pełne usta jedzenia. Gdyby pan Koniuszko był Warszawianinem, inaczej pojąłby swój obraz. Możeby ani pan majster nie czytał, ani terminator. Między majstrami jest niechybnie tylu ludzi porządnych, którzy niekoniecznie krzyczą w poniedziałek: „werda, panie Szarucki!“ ale terminatorom brak opieki, brak bodźca innego do pracy, jak pocięgiel, brak oświaty, brak moralności, bo gdyby te przymioty mieli, musieliby je czerpać chyba z powietrza, a wiadomo, że warszawskie powietrze zgoła z innych składa się elementów.
Zawadziwszy o pana Koniuszkę, czujemy się w obowiązku powiedzieć kilka słów o wystawie Krywulta, zwłaszcza, żeśmy to w zeszłej kronice przyrzekli. Przedewszystkiem tedy sam p. Koniuszko zasługuje na bliższą uwagę. Jest to malarz zdolny i płodny. Miłuje on się w ciemnych barwach, mrokach, światełkach, połyskujących wśród ciemności i wogóle w głębokich cieniach. W swojem „Blaumontag“ okazał także wysoki dar obserwacyjny. Majster i chłopiec są to doskonałe i skończone typy. Akcya uchwycona wybornie. Znać, z jakim zajęciem majster czyta, co „jenteligenty“ piszą, i że po chwili sam będzie o tem rozprawiał, choćby z własnym terminatorem. Obraz ten też znalazł już podobno amatora. Słyszeliśmy nawet, że zamówiono i drugi zmniejszony egzemplarz. Koniuszko jest, o ile wiemy, bardzo młodym człowiekiem i należy do tych, którzy nie wyrośli ani z soli, ani z roli, ale z własnej pracy i talentu. Mniej zalet ma obraz Krzesza: Powrót Kozaków z wyprawy na Turków. Na pierwszym planie łódź-czajka, a w niej ataman, obok zdobytej branki, na przodzie i z tyłu inne łodzie, wytężone muskuły wiosłujących, poplątany las wioseł i t. d. Wszystko to jest efektowne, ale sztuczne. Koloryt porcelanowy, brak realnej prawdy. Widz ma przed sobą jakby scenę z opery, jakby illustracyę do rozbujałego poematu. A przytem w łodziach obok Kozaków i obok branek jadą błędy rysunkowe i te są najrealniejsze. Obraz ogólnie podoba się, ale to sprawy nie przesądza.
Ze „Chrztem Władysława Warneńczyka“ Matejki i liczne sprawozdania obznajmiły już publiczność. Jest to wspaniała i poważna karta, trzymana w stylu niemal surowym. Wkrótce ma nadejść Rzeczpospolita Babińska, o której Kraków cuda nam prawił. Obecnie ten obraz jest we Lwowie.