<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Krowięta
Podtytuł Studyum teatralne
Pochodzenie Echo Muzyczne, Teatralne i Artystyczne, 1897, nr 35-37
Redaktor Aleksander Rajchman
Wydawca Aleksander Rajchman
Data wyd. 1897
Druk Towarzystwo S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

B
Brzymając w ręku podane kwiaty, mimowoli wraca myślą do tych chwil, w których głodna, zziębnięta, wyszydzona, uciekała do swej garderoby pod gradem złośliwych przycinków.
Przebaczyć można, ale zapomnieć... nigdy. Najsmutniejszy jednak, najbardziej bolesny widok przedstawia kobieta, która, opuściwszy skrzydła, pod wpływem rozgoryczenia nie poszła dalej... lecz została... „krowiętą.“
Spojrzeć na tę twarz wychudłą, okrytą siecią zmarszczek, w którą zda się wgryzła szminka, na te plecy zgarbione, wtłoczone w ciasny stanik ze zrudziałego aksamitu, na tę postać całą, lękliwą, pokorną, nieśmiałą, usuwającą się każdemu z drogi — smutek prawdziwie przejmuje, zwątpienie w ludzi ogarnia. I mimowoli zapytujemy siebie: co się kryło pod tem czołem pooranem bruzdami? Kto wie? może tam była intelligencya wielka, może ta pierś, obciśnięta zrudziałym stanikiem, mogła wydać głos srebrny, śmiejący się czystą kaskadą, lub dźwięczący prawdziwą nutą serdeczną?
Czy ta kobieta powinna powiedzieć razem z operetkową królową: „fatalité?“
Zdaje się, że to — fatalność!
Nic więcej!
Jeśli „krowiętą“ ma dużo sprytu i zna się na brylantach, wypływa inną falą, mętną, błotną... marne i okropne to wyróżnienie — ale wyróżnienie.
Pozostaje artystycznem zerem, ale imponuje jedwabiem i nizkiem wycięciem stanika.
Szelest materyi „jak skóra“ — białość odkrytych ramion i połysk drogich kamieni imponują w świecie desek i tekturowych koron.
Nędza sprowadza szyderstwo, tren podbity koronką za 500 franków nizko głowę schylać każe...
Co więcej, nawet pióra Zoilów nie tak ostro bywają przycięte, gdy miękie fale pluszu i koronek owiną ciało nicości artystycznej.
Krowięta jest wtedy „elegancką“ i to wystarcza.
Drogo jednak kupuje ona te materye, które w podziw wprawiają tłumy, „wzmianki“ reklamiarskie w pewnej kategoryi dziennikach ileż kosztują zachodu, flirtowania, a czasem i tego, co ludzie zwą... miłością!
Teatr, to świeca płonąca jasno śród ciemności nocnej, kobiety, to te ćmy krążące dookoła — płomień je wabi... ciepło nęci...
Trzask... ćma spłonęła!
I scena, jak wiecznie nienasycona paszcza olbrzymiego zwierza, chłonie w siebie bezustannie coraz nowe ofiary. Idą z uśmiechem i nadzieją w sercu, a raz wpadłszy w paszczę potworu, w tę otchłań sznurów, płótna, desek, kołków, świderków, łat, przystawek, fersegungów, wolnych okolic, błąkają się zniechęcone, rozczarowane, smutne jak te duchy, co wszelką nadzieję zostawiły za sobą.
Śród snów gorączkowych majaczyły im przed oczyma wielkie, szlachetne postacie, lub demoniczne, tchnące nieprzepartym czarem Dalile, Balladyny!
I już, już widziała się każda z tych dziewczyn w białej szacie, błądzącą po lesie, z krwawym nożem w dłoni... To znów spowita w gazy czarowała Rosweina lub rozpaczała po zgonie Riccia!..
Któraż nie roiła tych snów złotych! W rzeczywistości jednak pan reżyser każe jej być damą dworu w „Urzędowej żonie“, lub starą panną w szablonowej komedyi. Czasem dla „szopy“ ubierają ją za pazia w tak zwane „szpongi“ i przypinają chorągiewki do pończoch lub pantofli.
Rzeczywistość jest straszna, nieubłagana...
Z „Maryi Stuart,“ „Dalili,“ „Klary“ pozostaje... krowięta!
Trywialne to słowo.
Brzydkie, niesmaczne!
Stworzył je inspicyent, gdy na pół pijany trzymał scenaryusz Księcia niezłomnego.
Młoda debiutantka stała cała drżąca w długiej sukni z wyblakłego kaszmiru. Grała powiernicę.
Miała powiedzieć dwa słowa.
Gdy przyszła na nią kolej, inspicyent zawołał.
— Krowięta na scenę!
Weszła bez wahania, przyjmując tem milczeniem nazwę, jaką na jej głowę rzucono.
Była to protoplastka tej wielkiej rodziny. Dziś jest „artystką“ na tak zwanem „stanowisku,“ ale w serce jej wgryzła się ta nazwa jak napis w kamienną płytę.
Gdy teraz inspicyent, podając jej z uprzejmym uśmiechem rekwizyt, mówi „baczność, pani wjeżdża!“ — ona, gotując się do wejścia na jasno oświetloną scenę, przypomina sobie tragedyę Calderona, a w uszach jej brzmi ochrypły głos pijaka:
— Krowięta na scenę!
I stając już przed publicznością, nie może stłumić goryczy w sercu, nie może zapomnieć przeszłości, tak jak sierota obraca głowę w stronę cmentarza, gdzie mogiłę wilgotną od łez zostawiła.
Czemże więc jesteś ty, sztuko, która się w takiej purpurze i jasności rozsiadasz wysoko?
Jesteś więc katem twych dzieci, skoro im przez łzy i walki do siebie iść każesz?
Czy jak Kleopatra lubisz otaczać się trupami tych, którzy na twój rozkaz z zatrutych czar piją?
Czy dając wreszcie promień z tęczy, która cię otacza i przepasując nim czoło tych, co przez ciernie i głogi doszli do ciebie, chcesz koniecznie, aby to czoło kroplami krwawego potu było okryte?
Zwodnicą ty jesteś! marą niepochwytną, rusałką, co na przepaście ludzi wyciąga! Na czole twem nie gwiazda spokojna, ale błędny ogień migoce!
Ogień ten na trzęsawiska częstokroć wiedzie i o... moralną śmierć przyprawia!
O sztuko!.. sztuko!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.