<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł Bitwa
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BITWA

Nareszcie... Skończyły się śmiertelne straże w rowach strzeleckich. Nadeszły posiłki, tysiące, setki tysięcy, o których nieprzyjaciel nie wie... pokryte lasami... zaszyte w śniegach i kniejach...
Rozkaz!
Dywizya rusza forsownym marszem na miasteczko; obchodzi lasami w ciągu godzin. Z obu flank... Ci w rowach mają maskować odwrót...
Niby watahy tygrysów, potrząsające grzywami z żelaza, rozglądające przestrzeń oczyma zimnemi...
Szeregi za szeregami, kolumny długie niby kanały na Marsie, ciężkie jak góry, straszliwsze od piorunów.
Z pośród sinych równin śnieżnych wyłoniło się już miasteczko, rzuca się w oczy zielonożółta bania cerkiewki.
Już!
Armaty zaryczą: do ataku!
Baczność!
Cisza.
Śmierć niewidzialna, jak powietrze, i, jak powietrze, wszędy obecna, zawisnęła nad obszarem. Przytomność bóstwa krwi łaknącego czuje każdy żołnierz.
Czy zginę?
Byle zetrzeć wroga — niechaj zginę!
Wódz patrzy.
Tu klucz pozycyi. Tu brama śmierci dla tysiąców, tu wrota do zwycięstwa, tu śmiertelna zapadnia dla wroga.
Uśmiech pewności, niby odprysk strumienia wieczystego, radosny, szalony, ślepy, niezmożony.
Zmiażdży.
Spojrzenie jego śledzą żołnierze, piją zeń żądzę chwały i ufność w siebie.
Cisza. Wytrwać!
Niechaj zamknie się łańcuch żywy, mocniejszy niż stal.
Jeszcze tylko jedno ogniwo.
Tam, gdzie kapiąc krwawymi pąsy łez, zachodzi dzień zimny i promienny, tam oko wodza wpatrzone.
Zmierzch zeszedł.
Cisza zajęła świat i dusze.
Nastała noc.
Gwiazdy dygają, niecierpliwią się już, szepcą...
Wonczas... krwisty wyprysk, łuk ognisty płomienia — grzmot!
Hurra! — Hurra! — Hurra!
Zahuczała ziemia, rozdarło się jej łono, żywioł niszczycielski runął w jej wnętrza. Ognie rozszarpały ciemność nocy na całym widnokręgu, jedna rzeka płonąca półkolem, żółte, błękitne, szkarłatne iskry, żagwie, rakiety, ryk ludzi, ryk dział, ryk zwierząt — — szał...!
Myśl zginęła.
Obłęd wystrzelił z ziemi i pocwałował przez lasy, wzgórza, siedziby ludzi i zwierząt.
Tu żołnierz podniesioną kolbą zwalił wroga — trysnęła krew, mózg prysnął. Już go inny nanizał na bagnet. Padł. Koń stanął dębem — lecą z niego wnętrzności. Kupy ludzi kładą się ówdzie — jak przekrajane niewidzialnym nożem. To karabiny maszynowe. Jęk przeraźliwy gromady — i koniec. Tam — w jamie kłębowisko ciał potwornie poskręcanych, nogi, buty, ręce, tornistry, zgniecione twarze, bagnety, mięso ludzkie... to granat.
Obłęd.
Miasteczko ocieka krwią pożarów. Ówdzie wypadł człowiek o zjeżonych włosach, cały w mundurze czerwonym od krwi, pędzi i wyje. Zwaryował. Wpadł do lasu — roztrzaskał się o drzewo.
Tam niepoliczona gromada, błyskająca tęczą jaskrawych lśnień i ponurych cieni, łamie się w kolanach i wznosi ręce do gwiazd. Jeśli ich zrozumieją, będą ocaleni.
Zmiłuj się Boże nad nimi!
Gdzieindziej wsparty o ścianę domu stoi oficer w złocie. Usta otwarte, oczy przekrwione, pierś wyprężona; woła bezdźwięcznie, bowiem szpada wroga przygwoździła go do belki. Będzie tak rozkazywał, ten niemy pomnik okropności, póki nie opadnie fala żywiołu.
Tam żołnierz wrzucił granat ręczny w oddział. Członki ciał rozprysły się na wsze strony. Wrzask ostatniej zgrozy zgasł w huczącym łoskocie, od którego wstrząsa się ziemia, niby łono matki rodzącej.
Miasteczko wzięte!
Hurra! Hurra! Hurra!

∗             ∗

Żywioł zwolna uspokaja się. Wschodzi słońce i dzień piękny ogląda zdobycz. Tu i ówdzie dogasa pożar. Domy, połamane niby zabawki, pokazały swe wnętrza ciemne, smutne. Dźwięcząc, jadą działa za działami, chłodne i ciężkie. Twarze żołnierzy zapiekłe, zasmolone, ostre, w oczach lodowaty płomień. Spokojnie rozglądają się na strony, popędzając pękate, rozrosłe konie. Sapiąc tupotem tysiąców nóg, toczy się piechota, dudnią bryki, zgrzyta żelaziwo, krwią napojone.
Pochód zwycięzców wstrzymuje się, roztwiera. Z hukiem wlatuje między wojska samojazd wodza. Niby strzał nagły wyrywa się z piersi wojska okrzyk.
Wódz stanął, podniósł się, przegląda szyki. Maskę posępnego oblicza zasłania liliowa chmurka dobrodusznego uśmiechu, którym pozdrawia i pieści narzędzia swej mocy.
Lecz zanim zdążył odpowiedzieć na powitanie wojska swojego, gdzieś z głębi szeregów rozpoczął ktoś śpiew.
Podnieśli go inni. I pośród zimnego, jasnego dnia, w obliczu słońca, ponad zgryzione przez nocny orkan miasteczko, ponad trupy bezwładnie rozrzucone po polach i uliczkach, rozpłynął się hymn wspaniały, uroczysty, wzniosły, niby tum gotycki[1].
Wódz stanął, wyprostował się i, salutując, słuchał aż do końca pieśni ogromnej, w której lud żołnierski sławił swego Boga mocy.
A gdy echo twarde słowa podniosłego śpiewu po raz ostatni rozbiło o ścianę podmiejskiego lasu, wódz wyjął szablę i, błysnąwszy nią w powietrzu niby rózgą ognistą, zawołał, wskazując ostrzem kierunek:
Naprzód!
Skoczył z miejsca samojazd, a za nim rozżarzoną lawą runęły wojska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.