<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł Rozłąka
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZŁĄKA
(ZE WSPOMNIEŃ WARSZAWSKICH).

Było to trzy lata temu w Warszawie. Właśnie wydaliśmy pierwszą naszą niepodległościową proklamacyę. Małe kółko ludzi, przeczuwających zbliżanie się dziejowej godziny. Rozrzucenie proklamacyi po mieście przekonało nas o jednem, a raczej utwierdziło w nas myśl, że Warszawa lekkomyślnym krokiem pląsa nad przepaścią... Był to karnawał, szalony karnawał ludzi świadomie lub bezwiednie ogłuszających siebie i innych. Gdy pewnemu inżynierowi pewnej fabryki warszawskiej wręczono naszą proklamacyę, odezwał się, iż natychmiast doniósłby policyi, gdyby wiedział, kto w czasie „ekonomicznej walki“ takie myśli budzi w społeczeństwie. Jeszcze głębszą goryczą mogła przejąć wiadomość o pewnej... działaczce socyalistycznej..., która powiedziała, że gdyby jej nie było wiadome, kto tę odezwę wydał — że wydali ją ludzie uczciwi — myślałaby, że to prowokacya.... Ludzie idący za pierwszym lepszym podmuchem myśli, z lenistwa zatrzymujący się na powierzchni „realnego“ życia, uważali, że pleciemy im jakieś „bujdy“, potworne głupstwa, posądzali nas niemal o obłęd.
— Wojna? — europejska wojna?! — he! he! he! Europa nigdy się na wojnę nie odważy — ta zgrzybiała staruszka! To dobre dla takich dzikich świniopasów, jak Serbowie, lub jacyś tam Czarnogórcy...!
— Co — Polska?! — Gdzie, jaka, skąd? — Ach wiem, Mickiewicz, Wyspiański, Traugutt! Tere—fere—kuku! młody panie. Brednie romantyczne, literatura...
— Myśmy Polskę zgubili? my? — przesąd, mon ami. Żydzi zgubili nas, zaprzedali nas, handel nam zabrali.... zawsze oni, żyd, żyda, żydzi! Cherchez les juifs!
Albo:
— Rosya? a rynki zbytu? a handel? Kogo pan wolisz... Panie! Niemcy, Niemcy, Krzyżaki!
— No dobrze! — oni tam, a my tu mamy Rosyę, jej szubienicę i katorgę, jej urzędy i jej litwaków, jej demoralizacyę i carosławny system, równy, zupełnie ten sam, co bismarkowskie „ausrotten“, bo Litwa, Białoruś, Ukraina... stamtąd już nas wykorzenili, wygnietli. Teraz banie paskudne, bizantyjskie banie zdobią nam kraj, od Warszawy aż po Szczakowę!
— Ale gdzie ta, ale gdzie ta — pan poeta! Romantyczną piszczałką w „Nowych Atenach“ spreparowaną już pan nikogo nie zwabisz.
Wszystkie warstwy narodu ogarnął sen kataleptyczny, atrofia społeczna.
Tymczasem za „bibułę“ niepodległościową skazywano na katorgę. Dla ochrany tylko... była to „rzecz realna“. Żandarmi wiedzieli dobrze, że te świstki mogły się były stać żagwiami pożaru w chwili wojny... a jak dzisiaj wiemy, byli przekonani, że się w razie wojny ruszymy przeciwko Rosyi. Słodko się łudzili. Nie przypuszczali nawet, że nas tak ugłaskali.
Lecz wyrwać z narodowej śpiączki trudno było wówczas... nawet najlepszych. Za dużo krwi straciliśmy w 1905 r.
Więc szedłem na zebranie w gorzkiem usposobieniu. Jako nowicyusz w „konspiracyi“, przedstawiałem się sam sobie w zagadkowych barwach. To przekradanie się w biały dzień pośród żywych ludzi, zajętych interesami chwili, pośród zgiełku tłumu, ulicą drgającą życiem, wesołą, warszawską... to ostrożne przepatrywanie, czy ulica „czysta“... czy znak w oknie wystawiony... bo gdyby go nie było, to znaczy, że się ktoś z nas „wsypał“... Możliwe było, zwłaszcza, że już jedno mieszkanie „zabrudziliśmy“, „dwornik“ zwrócił na nas uwagę i wypadało się pilnować...
Dzień był grudniowy, suchy, powiedziałbym oschły, bo szary, bezświetlny, głuchy.
Szedłem sam, czułem się samotny. Albowiem od tego wszystkiego, co wrzało naokoło życiem realistycznem, byłem oddzielony i „robotą“ i treścią tej pracy, nie będącej, niestety, w żadnym związku z tem, czem zajmowała się olbrzymia większość ludzi naokoło mnie. A w żadnej systuacyi życiowej nie uwyraźnia się tak silnie poczucie indywidualne, jak w pracy konspiracyjnej, zamkniętej tajemnicą przed otoczeniem.
Ci, co mieli przyjść na zebranie, pięć osób, stawili się wszyscy.
Słuchałem rozpraw z roztargnieniem. Pamiętam, że wrażliwość moja była nastrojona obserwacyjnie. Jak dzisiaj widzę gwałtownie gestykulującego C., o twarzy wychudłej, czarującym zakroju warg, płomienistych, przenikliwych, napierających oczach i dziwnie ostrokątnem czole, pod którem cała dolna część twarzy znikała. Mówił coś, snuł jakieś odległe plany, o perspektywach fantastycznych, obliczonych na poruszenie całego, wielomilionowego narodu. Słuchałem go sceptycznie. Nie zapalały mnie błyski jego wprost genialnej inteligencyi, nie przejmowała podziwem jego bystrość umysłowa i wyjątkowa intuicya. Ten C. jest jednym z najzdolniejszych wśród młodego pokolenia polskiego... ale, jak większość przeważna naszych zdolnych, zwichnięty przez rosyjską anarchię naszego życia, przez lekkomyślną gospodarkę rabunkową, prowadzoną przez społeczeństwo wobec najzdolniejszych swoich ludzi, przez najokropniejsze warunki życia narodowego i społecznego, przez nędzę, głód, suchoty.
Tym razem słuchałem pół-uchem, słuchałem, co było pod słowami...
Wtem na podwórku kamienicy, na tym warszawskim, szarym, bezdrzewnym, zagrodzonym obdrapanymi murami oficyny podwórku, odezwała się... katarynka. Zgrzytliwy, chrapiący, drażniący głos katarynki nie zawsze wprawia we wściekłość. Czasem działa, przynajmniej na mnie, dobrze, może wtedy, gdy jestem usposobiony apatycznie... jak wówczas. Zasłuchałem się w rechot onego instrumentu, gdy naraz kataryniarz zaczął śpiewać:

Rozłuka ty rozłuka,
Rodnaja ty storona!
Niczto nas nie rozłuczyt’
Kak mat’ syra ziemla!

Śpiewał tym głosem ludowym śpiewaków rosyjskich, nosowym, brzęczącym. Nuta pieśni, którą śpiewał, jest sama żałość bezbrzeżna, ale jakby z lubieżnością niejako zatapiająca i wpatrująca się w siebie. Jest w tej piosence pod smutkiem rozkosz. Prawdziwie smutna i wesoła pieśń... zarazem prostacka i porywająca. Do tego kataryniarz śpiewał ją z dzikim temperamentem. Znać było w nim artystę. Przejmował się. Nie wystarczało mu śpiewać. Zadarł w górę nie tylko głowę ale podrywał i nogi, a lewą ręką w takt wywijał w powietrzu.
Stanąłem w oknie, słuchałem i patrzyłem. Oplątała mnie ta melodya, zahypnotyzował mnie ten brodiaga rosyjski, zdrowy, krępy chłop o czerwonych, mięsistych, wystających policzkach.
Cisnąłem mu monetę.
Skończył i zaczął na nowo:

Zaczem nam rozłuczatsia
Zaczem w rozłukie żyt’

Nie łuczszel’ powienczatsia
I tak, kak żyli, żyt’.

Zamieniłem się w słuch. Nie myślałem o niczem — wsłuchiwałem się. I wtedy, jak to bywa, odrazu tknęło mnie uczucie, więcej niż uczucie, bo przeświadczenie, że jest tajemny związek między treścią naszego zebrania, a tym rosyjskim śpiewakiem.

Rozłuka ty rozłuka...

Żegna się, nas żegna. Rozłąka. Rozłąka między nami... a nim, a między nimi. Rozłąka, przepaść wieczysta, między tymi pięciu, co wołali w swych świstkach: „zbudź się, wstawaj!“ a tym wędrującym Moskalem.
C. szarpnął mnie na koniec za ramię.
— Zachwycił was, widzę?
— No tak, wsłuchajcie się w to, co on śpiewa...
— Tak, russkaja, skucznaja toska — handra — łzy raba...
— Ale... posłuchajcie...
Zrobiła się cisza. I wszyscyśmy słuchali przez chwilę. A on śpiewał:

Rozłuka ty rozłuka
Rodnaja ty storona!

Ktoś z obcych, kogo rozśmieszyła nasza powaga, rozśmiał się hałaśliwie i zerwał zamyślenie.
C. nerwowo poprawił binokle i spokojnie rzekł:
— A ja wierzę w przeczucia, znaki, nawet w cuda wierzę... Kryteryum dla rzeczy „prawdziwej“ umysł ludzki nie znalazł. Może on, rzekł, wskazując na mnie, miał w tej chwili poznanie rzeczywistości wyższego rzędu i ta piosenka była znakiem, że „oni“ mają odejść... Mówił, intuicyjnie zrozumiawszy moje myśli...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.