<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł Jędrek
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JĘDREK

Jędrek poganiał chudą krowinę, zaprzągniętą do pługa i orał. Konia zarekwirowały wojska, a wołu wogóle nigdy rodzice nie mieli. Krówsko, kiwając łbem i wyprężając zadnie kopyta, kusztykało wprawdzie, ale Jędrek więcej miał chyba z niej utrapienia, niż pomocy, to też bez świętego miłosierdzia prał batem bydlę, choć to przecie nie nawykłe do takiej roboty. Co robić — takie czasy. Już się oglądał, czy kto ze wsi nie idzie, a najgorzej te dziewki, boby go wzięły na ozór, jako taki parobek, a robi krową. Prawdę rzekłszy, ani mu ta robota nie szła, a i myśli napastowały go wcale insze, aniżeli poprzedniego roku przy robocie. Ziemia stwardniała na drewno, żelazo ledwo lazło w grudę, a i obszary, kędy chadzała wojna, nawodziły cudne myśli. Wprawdzie nie trzeszczały tu już karabiny i nie wyły kule armatnie, wojna poleciała gdzieś daleko, ale przecie wszędy było dość znaków po niej. Moskale uciekli, ale okolicami cięgiem przenosiły się wojska to takiej to owakiej maści, to zaś one strzelce, jak ich mianowali ludzie. Chodzili i tacy, którzy namawiali, aby się zapisywać do polskiego wojska i prać Moskala, ale ktoby ta karku nastawiał, kiej go nikt nie musi.
— Hale, kieby to „nasze“ wróciły, sedłbyś, bracie, pod karabin, anibyś mruknął, a tak to se orzes — krowom — zgryźliwie rozmyślał Jędrek.
Aż tu ode drogi usłyszał dźwięk ostróg, głosy ludzkie i śmiech.
Szło se dwóch. Oba chłopaki młode, jurne, śmigłe. Na głowach mieli czapy jak stogi, na plecach kożuszki z czarnym barankiem i bluzy z amarantowemi wypustkami.
— Strzelce! — poznał ich Jędrek i przystanął.
A oni też stanęli i śmieją się.
— Jasiek, miarkujes, jak on orze? — powiada jeden.
— Ano krowom...
— Coby ino krowom, ale to i cielnom... — zaśmiał się.
Jędrkowi jakby w pysk dał, więc śmignął batem krówsko i pcha lemiesz, ale oradło ani rusz nie chce się wgryść w ziemię, a tamci aż się bierą pod boki. Jędrka hańba pali i złość go od serca zajmuje, ale słucha. Tknęło go szczególnie, iż te strzelcy tak jakosi gadają z chłopska i tak się w mig wyrozumieli na tem, co to krowa cielna.
Aż go znowu zagadnął jeden z nich.
— Ty tam, jak ci ta... Mocnyś jak byk i zdrowy, co tu bedzies łajna kuńskie wyorywał. Podź z nami, tera wojna. Tera wszyćko musi iść na Moskala.
— A panowie z której strony?
— My ze wsi z jednej od Krakowa...
— Ja ta ruski.
— Kaj ta twoje ruski! — uciekały, co ledwie portek nie pogubiły. A do reśty, kiej pódzies z nami, kiej ci karabin w garść wetkniemy, to ci cała sotnia rusków nie da rady.
— Ale! — nasych ta nie zmocujeta.
— Nie bój się. Ale co ta tyle gadania, idzies z nami, cy nie?
Jędrek poskrobał się po głowie, gorącem wejrzeniem ogarnął kożuszek i szablę, ale się nie mógł przełamać.
— Nie, musu tu nie ma.
— No to se orz z Panem Bogiem — krzyknął ten wyższy, trzasnął szablą i z wielką fantazyą wsadziwszy czapkę na bakier, ruszył. Ale co ino uszedł parę kroków, huknął głośno do swego towarzysza:
— Józiek, wies ty, cem ten gamajda — cywil — będzie bronował?
— Nie...
— Ano bronę sobie uładzi z grzebienia a wesz zaprzęgnie w dyszel.
Buchnęli śmiechem i odeszli z radosnem pobrzękiwaniem szabel i ostróg, tacy żwawi i weseli, jak prawdziwe sołdaty na wojnie. Aż się Jędrek zasępił, patrząc na tych wojaków, idących ku wsi, a serce mu zaskrzypiało z gniewu. Oj wyzwałby ich, cholera, i umiałby im odrzec, ale cóż — oni mają szable i rewolwery, a on ino batóg. W strasznym gniewie i rzetelnem zawstydzeniu jął się znowu roboty, ale mu szło jeszcze gorzej.
Wrócił do dom markotny i do ojców ani słowa nie rzekł. Siadł se pod piecem i, ledwie ledwie wybierając z miski kartofle, cięgiem rozmyślał, a w oczach mu stały one strzelce, piękni jak malowanie, z chłopska i górnie gadający. I zwidziało mu się, że to i on idzie z nimi bez miedzę, a szabla mu dzwoni, a dziewki przygarniają się doń jeszcze krzepcej, niż kiedy.
Naraz podniósł głowę i oświadczył:
— Ja ta już z tom habaninom nie pójdę orać.
— Wolis ze psem, to se psa przyprzęgnij — rzekł mu stary.
Jędrek, i tak już wielce rozsierdzony, wściekł się.
— Jeśli wam się widzi, to sobie wychodźta ze psem, jak chceta, bo ja idę w strzelce.
Ojciec poważnie odłożył łyżkę, spojrzał na chłopaka i zapytał:
— Co?
— Co — no co! — abo co! Idę i kuniec.
W chałupie podniósł się rejwach.
Jęli mu wykładać i płakać i łajać, ale Jędrek zaciął się i tylko powtarzał: „pójdę“, albo: „pójdę, psiakrew, i co mi kto zrobi!!“
I rzeczywiście następnego dnia zaczął się zbierać. Gdy to matka zobaczyła i wyrozumiała, że Jędrek swoje przeprowadzi, poleciała do pobliskiej fabrycznej osady. Mieszkał tam Strzyga, robotnik, wielki „cwaniak“. Strzyga chodził po okolicznych wsiach i prawił niekiedy tak mądrze, że ludzie gęby otwierali i mieli go za takiego mądralę, jak księdza. A Jędrek, bywało, słuchał pogawędek Strzygi i nieraz nawet to i owo wtrącił albo i zapytanie jakie rzucił, czem zwrócił na siebie uwagę Strzygi. Stąd bliższa znajomość i niejakie kamractwo między obu młodymi. Teraz matka, wiedziona dobrem przeczuciem, poszła do Strzygi po radę, i nie zawiodła się. Strzyga miał czasu dużo, ponieważ fabryka robiła tylko dwa dni w tygodniu, zabrał się tedy nawracać Jędrka.
— Nie bójcie się, ja go osiodłam.
A przyszedłszy do chałupy, odrazu wpadł na Jędrka.
— Te, głupi, wojaczki ci się zachciewa?
— Idę w strzelce i niema co gadać. Nie psuj gęby po próżnicy, Józek, nie zdolis.
— A idzie tu kto od nas?
— A Fakieński.
— To jeden...
— A Zdun, a Wyrwa, a Święcki!
— To fraki...
— Co mi tam, fraki cy pepesy — ale poszli.
— Poszli, bo głupi, jak ty.
— Tyś też mądrala — no, no!
— Jędrek, ani wiesz co, ani to pojęcia, co ty się będziesz mieszał w te sprawy.
— Nie gorszym od ciebie.
— Pewnie, ino głupszy.
Jędrek aż prysnął ogniem z oczu i taka go wściekłość przejęła, że cud, iż nie złapał czego i nie puścił w łeb przyjacielowi, ale się strzymał i wzrokiem iskrzącym patrząc weń powiedział:
— Ja ta nie wiem, czyli głupi jestem albo mądry, ale na jedno jestem pamiętny, chociam był chłopak wtedy, za onej to rewolucyi. Toć przecie widziałem, Józek, jak cie raz strażniki chwyciły, a tyś skrywał coś pod pazuchą. Jeden wzion cie za kark, a drugi grzmotnął w lufę raz, z lewej ręki, potem drugi raz z prawej ręki, aż cię krew oblała. Wyrostek ja był nie duży, ale mie aż garść świerzbiała... Tak cię ony „uśmieryły“, cobyś nie robił bontu, no i „uśmieryły“ cię dokumentnie, kiej tak prawisz. Co zaś te strzelce mówiły, to prawda, jako tu już ruskie nie mają być i ludziom doskwierać. Jakom rzekł, tak idę — niech się świat zawali.
I mając już dość onych to babskich lamentacyi a pogadek, powstał i powiedział im uroczyście:
— Nie gębujcie nadarmo, bo już na wojnę pójdę. Abo mi przyjdzie nędznie zginąć, abo wrócę. Tyla chłopa bije się po świecie, to i one wszystkie nie takie ta znowuj głupie, ano może i mądrzejsze od cie, Józek.
I wziął się do układania rzeczy w małym, zielonym kufereczku.
Matka jęła już chlipać i ucierać twarz od gęstych łez, kapiących jej z oczu, a Strzyga stał w milczeniu i patrzył. Czuł, że mu się przyjaciel z rąk wymyka, a w sumieniu kłuło go coś niby wstyd...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.