Krwawe drogi/Na wzgórzu śmierci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł Na wzgórzu śmierci
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA WZGÓRZU ŚMIERCI

Wzgórze jednem zboczem łagodnie schodziło w pola, z drugiej strony dość nagłą ścianą zwisało nad strumieniem i doliną. Kto nad niem panował, ten panował nad doliną. To też walczono o nie z dziką zażartością. Źdźbła trawy, sterczące jeszcze gdzieniegdzie, podobne były do skrzepów zastygłej krwi.
Tuż pod wierzchołkiem wzgórza trzymała się jeszcze, dziwnym przypadkiem, chałupa, żebrami krokwi błyszcząc w słońcu.
Chwilowo wróg miał wzgórze w swej mocy. Już kopał tam rowy, próbował rozpinać drut kolczasty, by się tu umocnić. Lecz tę czynność psuł mu ogień przeciwnika, który dokładnie wymiarkowawszy cel, sypał na wzgórze cetnarami żelaza i ołowiu. Szrapnele i granaty ryły w ziemi, wykopując groby, w które wpadały trupy i ludzie żywi, łopaty i karabiny, pale służące do płotów strzeleckich i kwiczące konie. — Wzgórze skopane było jak kretowisko. Prawdziwe wzgórze śmierci. Próżno oficerowie poganiali sołdatów, płazując, nieraz i ostrzem szabli budząc w sercach cnoty rycerskie, bo ledwo który dotknął się strefy ognia, padał, inni zaś cofali się z rykiem przerażenia i, jak obłąkani, pędzili w dół, przykrywając oczy rękami i zasłaniając głowy kolbami karabinów. Wtedy przeciwnik pomknął granicę ognia o kilkadziesiąt metrów wprzód, tak, że już całe wzgórze znalazło się pod żywym pancerzem żelaza, lecącego z hukiem, wyciem i chichotem waryackim na wzgórze i poza nie, sięgając chwilami strumienia. Gdy pierwsze pociski wpadły do wody, panika ogarnęła kupy ludzkie. Tłum zrozumiał, że za chwilę odetną mu możność odwrotu, i z niepowstrzymaną gwałtownością rzucił się do ucieczki.
Wzgórze zostało odebrane.
Przezornie, jak lisy, obawiające się jeszcze pułapki, czołgali się ku niemu zwycięzcy. Kurczowo ściskając karabin, rozpychali stosy zabitych, spadali w doły, i dalej pięli się w górę. Pierwsi, którzy wpełznęli na szczyt, zobaczyli w dole mrowie kłębiących się w popłochu wrogów.
Odetchnęli.
Lecz pragnienie kurczyło ich wnętrzności. Ołowiany posmak na podniebieniu, żar w płucach. Jeden z nich, nie mogąc przetrwać męki, jaką sprawiało wpatrywanie się w strumień biegnący w dolinie, oderwał się od towarzyszy i jął przemykać się w stronę dziwnym przypadkiem trzymającej się jeszcze chaty, sądząc, że znajdzie tam studnię, może jakąś kość niezupełnie ogryzioną...
Słońce już zachodziło. Armaty wroga milkły. Żołnierz podniósł się i na klęczkach czołgał się do chaty. Wreszcie i to mu za powoli, wskoczył więc i cwałem pobiegł. Gdy już celu dobiegał, stanął nagle i osłupiał.
Chata wyglądała jak sprzęt w chwili szału przez kogoś pogruchotany. Z dachu sterczały już tylko krokwie, belki ścian były powykrzywiane, okna wybite. Jednak nie ten obraz wstrzymał żołnierza, zobojętniałego na widoki wojny... Kilka kroków przed chałupą siedziało dwuletnie może dziecko w koszulinie, ogryzając jabłko. Dzieciak plecami opierał się o kloc do rąbania drzewa i zupełnie był pochłonięty jedzeniem. Nic go nie obchodziło, co się na strasznym świecie dzieje. Twarz miał rumianą i jasną, oczyma zgłodniałemi z rozkoszą oglądał jabłko, mocno zaciskając je w paluszkach. Naraz jabłko wyrwało się jednak z piąstek chłopca i potoczyło się o kilka kroków, aż zatrzymał je martwy już, głucho lśniący, podługowaty pocisk armatni. Chłopak wstał i z najżywszą szybkością potoczył się za jabłkiem. W pośpiechu wywrócił się i machnął kozła przez kulę, ale zaraz podniósł się i z uporem próbował złapać wymykające mu się z pod palców jabłko.
Żołnierz spoglądał w milczeniu, zapomniał nawet o głodzie i pragnieniu. Coś mu się widać przypomniało, bo się zadumał i oburącz oparłszy się na karabinie, jak na cepie, stał i patrzył a na spieczonej twarzy zjawił się uśmiech poczciwy i łzy gwałtem jęły się cisnąć do oczu.
— Hej cłeku! — hej dziciątko to nieboze, co se tak igra podle kuli armatniej, kiej kole dyni żrałej a złotej — myślał sobie. Chyba ino, co go ten anioł stróż w tem piekle bronił...
— A tyś ta cyj, chłopiec? — zawołał głośno.
Dzieciak aż przysiadł ze strachu i jabłko wypadło mu znowu. Chłopiec spojrzał na żołnierza, wybałuszył niebieskie oczy, usta ściągnął w podkowę — i beknął.
Żołnierz odstawił karabin, wziął chłopca na ręce i jął go uciszać, a łzy coraz obficiej padały mu na potargane wąsy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.