<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł Zwierzęta
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZWIERZĘTA

Leżał w błocie, rozrobieniem przez krew i deszcz. Nad nim świstały cieniutkie wici brzóz, oszczędzonych przez kule. Tu, w tym lasku brzozowym wrzał bowiem przed wieczorem bój na bagnety.
Ciężko ranny czuł na rozpalonej czaszce jakieś nieznośne brzemię i, żeby je strącić, poruszył głową, lecz wtedy zachrzęściały mu żebra i ból wpalił się we wnętrzności, niby rozżarzony nóż. Jęknął cicho i zarył twarzą w krwawem, ckliwem błocie, lecz brzemię owo zmniejszyło się: jedna bezwładna noga trupa, leżącego obok, ociężale zsunęła się z rozgorzałej głowy.
Pragnienie szczypało gardło, lecz okropniejszy był strach, żeby się ból nie ponowił. Przeto ranny leżał, myśląc tylko o tem, aby nie poruszyć rozdartego ciała i męki nie zwiększać. Zwolna świadomość jęła mętnieć, zdało się, iż nagle gaj przeraźliwie zawył, pod powiekami rozlała się parząca, czerwona łuna.
Stracił przytomność.
Błogie omdlenie przerwał mu ból okropniejszy nad wszystkie: jakby tysiąc świdrów wkręcało się w trzewia, zaś boleść najstraszniejsza promieniowała od lewego ramienia.
Ranny charczał i zgrzytał. Niemoc pokrajanego ciała jęła się pod wpływem boleści przeradzać w nadludzki bunt. Zerwał głowę, strącił z niej drugą nogę trupa i padł twarzą w stronę lewej szczęki.
Ujrzał wtedy nad sobą siną twarz, nabrzmiałą, z obrzmiałemi kłaczkami włosów na szczękach.
Hyena ludzka.
Złodziej trupów latarką kieszonkową przyświecał sobie i, uklęknąwszy, wgniótł ramię leżącego w ziemię i z wysiłkiem zdzierał z palca ofiary pierścień. Zdawało się, że mu skruszy kość w środku palca. Odór wstrętny, słodkawy wionął z ust zdziercy w twarz bezbronnego.
Żołnierz syknął jak żmija i wbił w zbója wejrzenie pełne bezradnej nienawiści.
Wtem od pól przyniósł powiew wiatru jakiś szum i żywy ruch. Złodziej zgasił latarkę, skoczył na równe nogi i nadstawił uszu. Gdy ranny za moment podniósł powiekę, zobaczył w pobrzasku odległego pożaru już tylko wyolbrzymiały cień uciekającego.
Złodziej utonął w ciemności.
Świstały cichusieńko pręciki brzóz...
Naraz żołnierz doznał na czole dotknięcia czegoś miękkiego i chłodnego. Wzdłuż czoła przesuwało się to od skroni do skroni, niby opaska rzeźwiąca i przynosząca ulgę. Ranny otworzył szparę oka. Nad nim stał pies, lizał go i obwąchiwał. Na grzbiecie zwierzęcia widniała jasna wstęga, na niej rysowały cienie kształty krzyża.
Pies podniósł do góry wąski pysk i szczeknął: klaf, klaf!
Powąchał jeszcze rannego i, upewniwszy się, szczekał już bez przerwy: klaf, klaf, klaf!
Żołnierz omdlał, lecz gdy mu cierpienia wróciły przytomność, leżał już na noszach polowych wśród sanitaryuszów i jaskrawych płomieni latarni. Jeden z sanitaryuszów, człowiek o wejrzeniu obumarłem, brutalnie klął na swego kolegę, który w złości kopnął plączącego się mu pod nogami psa.
Łzy napełniły oczy rannego.
Nieludzkim wysiłkiem zerwał z palca pierścień i wręczył go chudemu sanitaryuszowi, szepcąc:
— To dla tego psa...
Trudno mu było rzecz wyjaśnić. Lecz ów człowiek o wejrzeniu obumarłem wziął pierścień i mruknął uspokajająco, na znak, że pojął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.