<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł Jeniec
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JENIEC

Ogólne zdenerwowanie miasta udzieliło się tego dnia także i Wacławowi Skibie. Nikt w Warszawie w wojnę nie wierzył, ale wszyscy o niej mówili, myśleli, mieli ją w oczach, w spłoszonych ruchach, w pogmatwanych i niewyraźnych uczuciach. Na problematycznej fizyonomii miasta oczekiwanie wojny odbiło się niby jaskrawy płomień pochodni na powierzchni stawu, przytłoczonego zielskiem i grubym kożuchem rzęsy. Coś tam w głębi zadrgało, niby odruch życia, gdzieś tam zawrzało sennie — ale ponury staw trwał w zaspanym bezruchu, trwożliwie tuląc się przed gorącym ogniem.
Skiba wracał z lekcyi krokiem gnuśnym. Chwytał spojrzenia, gesty ludzi, brał w siebie histeryę tłumu, którą zwiększała duszność skwarnego zmierzchu. Nie myślał. Czasem targnął nim tylko lęk zmieszany z nienawiścią do tego właśnie, co się wyczuwało naokoło i co miał w sobie. Z nieskończoną odrazą objął oczyma postać stójkowego o błyszczących, pyzatych policzkach i obojętnych, spasionych oczach. „Zabić go!“ przemknęła myśl i zginęła, niby syk węża.
— Nie, proszę pani, Serbia się nie cofnie... bo... — usłyszał z ust jakiegoś przechodnia.
Skiba żachnął się i ni stąd ni zowąd, zirytowanym głosem krzyknął do nieznajomego:
— Myli się pan, Serbia już się cofnęła. Czytałem właśnie dodatek — skłamał w żywe oczy.
Nieznajomy zmieszał się. Rozczarowanie zjawiło się na jego zdumionej twarzy.
Skiba na chwilę uwierzył we własne łgarstwo i sam doznał w sobie zawodu. Zrobiło mu się żal czegoś... Ale wnet uprzytomnił sobie, że przecie kłamał, zresztą bez powodu, więc uśmiechnął się smętnie, dziwiąc się owemu uczuciu zawodu i nie pojmując go...
Przerwał mu zamyślenie stróż domu:
— Rewirowy przykazał to panu dać, coby akuratnie dać, z ręki do ręki.
Skiba zadrżał. Wziął kartkę za koniuszek i jakby dźwigał ciężar zbyt ciężki, powlókł się na górę. Usiadł. Był już zmrok, ale Skiba lampy nie zapalał. W tępym bezruchu tkwił przez czas nieokreślony, długi, jak godziny nieszczęścia.
Potem zerwał się w nim lęk, jak kuropatwa. Błysnął w odmętach ginącej woli zamiar: uciekać... Myśl pospiesznie szukała realnego projektu: dokąd? — jak?... jutro przecie musi stawić się... Uciec! — Żadna myśl sposobna nie stanęła ku pomocy. Bezwład owiewał nerwy mdlejącą słodkością, znużenie osnuwało serce. Naraz skoczył ze stołka, chwycił za kapelusz i wypadł na schody. Nie dostrzegł nawet, że stróż podejrzliwie śmignął za nim spojrzeniem.
Biegł spiesznie, nerwowo. Twarz go paliła, piekły stopy. Wyschnięte wargi zwilżał od czasu do czasu językiem. Teraz już nie słyszał gwaru tłumu, nie podlegał ogólnemu zdenerwowaniu. Był sam. Nie pamiętał nawet, jak długo biegł. Dopiero, usiadłszy na ławce zauważył, że się znalazł w Alejach Ujazdowskich. Tłum przepływał, jakiś chmurny dzisiaj i cichy — ale Skiba był sam. Spojrzał na gałęzie lip, musnął okiem gwiazdy — i wstał z ławki. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Szarpnął się i pobiegł znowu: Piękną, Kruczą na Złotą — tam — do niej... może nie wyjechała... może coś doradzi...
Zastał jednak pannę Lunię. Traf, szczęśliwy traf, że nie wyjechała, jak zwykle, na letnisko do matki. Opuściło go uczucie czczej samotności. Od osoby panny, z jej policzków zarumienionych, płynęła zaciszna pociecha. Na chwilę zataiła się prawda, a miejsce jej zajęła rozkoszna złuda. Uczucie gwałtownej czułości przerwało tamę konwenansu, że przypadł do rąk panny, całując je z rzewnością.
— Panie Wacławie — szepnęła zmieszana.
— Idę na wojnę, panno Luniu... Luniu...
— Jezus Marya!
Zbladłszy, oparła się o ścianę, ale narzeczony pochwycił ją w ramiona, podtrzymał i tulił do siebie... Ocierał jej łzy, zcałowywał ustami, kołysał... aż panienka przestała płakać.
Gdy weszli do pokoju, wskazała narzeczonemu miejsce i usiadła zdaleka.
— Fe, wstydziłby się pan. Mamy niema i pan tak mnie napadł, jakby pan naprawdę...
Wyjął bilet wojskowy i podał go jej.
Przeczytała.
— To na prawdę? — jutro o dziesiątej?
— Jutro...
— I cóż będzie z nami?
Skiba nie odrzekł. Otrzeźwiło go to pytanie. Czuł, że co innego powinna była powiedzieć jego narzeczona, o co innego pytać, jakoś inaczej... I znowu doznał uczucia, że go siła jakaś wyrywa i odciąga, że już znalazł się poza obrębem wszystkich. Nikt go nie zrozumie, bo nikt nie potrafi wniknąć w to, co się w nim odbywa. Nikt. Był znowu sam. Z niechęcią spojrzał ku narzeczonej i rozpoczął rozmowę, jaką w takiej chwili należało prowadzić. Nawet na myśl nie przyszło mu wspomnieć o zamiarze uciekania. Wydało mu się, że między tamtą siłą, a wszystkimi ludźmi w Warszawie zostało umówione, ażeby poszedł...
Tak! — on już sołdat...
Wszyscy uznali, że tak ma być. Więc dobrze. Zaciekł się w sobie. Już był spokojny jak sopla lodu. Usłyszał jeszcze prośbę, odchodząc:
— Niech pan pisze.
— Naturalnie będę pisał, będę nawet depeszował, telegrafował, będę... panno Luniu! — rzekł szyderczo na odchodnem.
O, teraz był już spokojny zupełnie. Wiedział, że nie ucieknie, że musi pójść... W uszach zaczęła mu śpiewać pieśń sołdacka i nie dawała mu już spokoju. Kładąc się spać, nucił ją już półgłosem, z gorzką lubością:

Dziewki w sień
My za niemi
Hej — hej —

∗             ∗

Takie usposobienie trwało już stale, a gdy wdział mundur, nabrał przeświadczenia, że sołdaci, to co innego, a cywile co innego. I patrzył na cywilów mimowoli z góry, z pewną wzgardą i złośliwością. Nie zastanawiał się już i nie myślał o niczem, to nie do niego należało. Ten sam zakrzepły spokój zauważył w nieruchomych spojrzeniach współtowarzyszy. Nad nieobjętemi masami ziemistego mrowia zapanowała wola inna, obca i bezwzględna. „Jeden“ nie znaczył nic. I Skiba uczuł się zadowolony. Opieszała, beztroska i lekkomyślna obojętność tłumiła w nim myśli i uczucia osobiste. Jeśli nawet wyłoniło się jakieś uczucie, to on je sam lekceważył. W istocie swej nie był już sobą, ale kropelką krwi zbędną i nieważną. Po raz ostatni jeno, gdy ich ładowano do wagonu, złapała go za gardło żałość, a w głębi zalśniło poczucie winy czyjejś... zbrodni, dokonywanej na nim... Przez kogo?
Pytanie zamgliło się i utonęło w hulaszczym wrzasku tłumu, stłoczonego w wagonie. Rozwiązły ryk udający, w beznadziejnej rozpaczy, wesołość — miażdżył myśl.
Wkrótce słyszał już tylko ten gwar żołnierski i rytmiczny stuk kół pociągu, ociężałe zeskakującego z szyny na szynę.
Po kilkunastu godzinach wyładowano ich z pociągu, dano karabiny. Rozpoczął się marsz dokądś, długi, nużący, niby koszmar. Skiba zamilkł zupełnie: to nie on maszerował w ten skwarny dzień przez żółte piaski i wioski, ginące w tumanach kurzu. Zdawało mu się, że jest aparatem z mięśni, żył, kości i nerwów, zadziwiająco misternie spreparowanym na podobieństwo człowieka. Szedł ktoś — nie on. Olbrzymi, tysiąconogi jaszczur przewalał się przez niwy i bory, a Skiba podnosił nogi, ruszał rękami według rozkazu, który nie wynikał ze źródła woli, czy z porywu pragnienia. Oczy jego błądziły hen po przestworzu, niczego nie spostrzegając. Z jego serca wyciekło życie — i poza nim życie wymarło. Wlókł się, niby jakimś cmentarzem życia, którego treść straszliwa była wiadoma, ale nie wolno jej było rozpatrywać. Instynkt wskazywał, że próba wyzwolenia się z pod masowego omanu groziła obłąkaniem.
Szło się tedy Skibie w ciągu nieobliczanych nocy i dni, aż potworne cielsko kolumny zostało zatrzymane.
Tu miała się odbyć bitwa.

∗             ∗
Skiba znalazł się wśród obcych. Polaków porozdzielano grupami po rozmaitych kompaniach. Odczuł tę zmianę jako ulgę. Teraz nie drażniła go już polska mowa, której dźwięk nasycał go przedtem jakiemś gorzkiem naigrawaniem. Teraz mu nikt nie przeszkadzał zespolić się z przeznaczonem mu zadaniem, to znaczy, wykonywać automatycznie ruchy, bez znajomości ich celu i wartości. Coraz głębiej zapadał w grzęzawisko apatyi martwej i głuchej, jak przyroda. Nawet wrażliwość jego przystosowała się w ten sposób, iż odruchowo pomijał wszystko, coby mogło przypominać mu życie, albo wyrywać go z tępoty. Nie widział światła słonecznego, nie zatapiał wzroku w urocze, złociste futra źrałego owsa, z odrazą odwracał się od widoku rubasznie żartujących sołdatów. Dla rozkazów władzy miał obojętność, dla rozkoszy życia wzgardę. Stał się zły i ponury, jak chore zwierzę.

Zwolna zaczęły dochodzić słuchy o zbliżaniu się wojsk austryackich. Skiba dowiedział się o tem z radością: „Skończy się wreszcie ta nędzna sprawa“.
Pierwsze kule, które zaryły się w jego pobliżu, przyjął jak pocałunki śmierci. Uśmiechnął się do nich. Gdy rozkazano strzelać, opierał karabin na wysokim nasypie i pociągał cyngiel, mrucząc do kuli: „leć sobie, kędy wolisz — leć...“ Zagrzmiały armaty. Pociski rozsypywały się wokoło szańców, jak stada piekielnego robactwa, sycząc, gwiżdżąc, wyjąc. Skiba wysunął głowę w górę, pragnąc dojrzeć nieprzyjaciela, który przysunął się już blisko. W odległości pół kilometra zobaczył wtedy na łagodnem wzniesieniu małe, okrągłe gałki głów ludzkich, ruszające się i znikające naprzemian. Naraz ze strony rosyjskiej zagrzmiał strzał armatni, a jednocześnie stało się coś okropniejszego, niż wrażliwość jednostki potrafiłaby znieść. Z owego wzgórza wybuchnęła chmura pyłu, błota, grud ziemi, rąk ludzkich, nóg i głów. Równocześnie poczuł Skiba ból w ramieniu, jakby go ktoś uderzył kamieniem. Zsunął się do rowu. Ból zniknął, ale prawa ręka była nieruchoma. Usiadł zatem, oczekując, co będzie dalej, czy mu jeszcze każą coś robić, czy go już zostawią w spokoju? Z naprężoną uwagą wsłuchiwał się w wycie przelatujących pocisków. Wtedy usłyszał wśród straszliwego ryku i wirgotu dziki wrzask, krótki i śmiertelny. Szrapnel trafił w pierś sołdata, znajdującego się o kilkanaście kroków i wybuchając, rozszarpał go na strzępy. Krew obluzgała twarz Skiby. Wówczas sołdaci powyskakiwali na długości całego rowu strzeleckiego i w obłąkanym bezładzie jęli uciekać. Ale zanim zdołali przebiedz parę kroków, już leżeli na ziemi, wgniatani w nią przez stalowe żądła kul.
Skiba nie ruszył się. Patrzył i słuchał. Nagle, o cztery kroki od niego zakopał się w ziemię drugi szrapnel. — No, ta kluseczka dla mnie — pomyślało się Skibie. Ale gwiżdżący gad sam zatruł się widocznie swoją wściekłością i nie pękł. Jeszcze syknął i zdechł.
Po jakimś czasie strzały umilkły. Skiba lewą ręką dobrał się do torby, wyjął papierosa i zapalił. Cisza zaległa rowy śmiertelne. Czekał. Sam nie umiałby określić, na co czekał, ale miał nieomylne przeczucie, że teraz musi się coś stać. Stan oczekiwania był tak wyraźny, jak rozkaz. Czekał tak przez czas nieokreślony, może minut kilka, może całe godziny. Wkońcu sen zaczął go morzyć. Potem wydało mu się, że słyszy głosy. Uniósł nieco powieki. Snuły się przy nim jakieś postacie.
Usłyszał słowa:
— Zemdlał.
— Nic mu nie będzie, kość nienaruszona.
— Bogu dzięki.
Skiba uczuł dojmujący ból w ramieniu i krzyknął:
— Won!
Tamci dwaj roześmiali się.
— Nie bój się, trzeba opatrzeć, głupi Moskal.
— Ja Polak — z Warszawy.
— My z Krakowa.
— Bracia! — szepnął Skiba, uśmiechając się po raz pierwszy od nieskończenie długiego czasu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.