Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.

Według opowiadań Cervantes’a i Le Sage’a, potwierdzonych poważniejszém świadectwem historyi i nowożytnych podróżników, po wszystkie czasy w Hiszpanii zajazdy były niewygodne a drogi niebezpieczne. Zdaje się nawet jakoby mieszkańcy półwyspu pirenejskiego pod tym względem nie mieli nigdy zakosztować przyjemności cywilizacyi; albowiem, jak tylko zasięgnąć można pamięcią, podróżni byli w nim zawsze ofiarą złodziejów i oberżystów. To samo złe które dziś istnieje, istniało już w połowie XV wieku, w epoce będącéj początkiem poniżéj skreślonych wypadków.
W październiku 1469 r. panował nad Aragonią Jan II de Transtamare, przebywając z swym dworem w Saragossie. Był to jeden z najmędrszych monarchów tego wieku, lecz zubożony przez liczne walki z burzliwym i niepodległym szczepom Katalończyków. Z trudnością téż przychodziło mu utrzymać się na tronie, chociaż rządził krajem obejmującym, oprócz Aragonii i zawisłych od niéj Walencyi i Katalonii, Sycylią i wyspy balearskie. Władzca ten rościł sobie prawo do Nawarry, a korona Neapolu jemu byłaby przypadła, gdyby nie testament starszego brata i poprzednika jego, przeznaczający takową naturalnemu synowi ostatniego.
Panowanie króla Aragonii było długie i burzliwe, a w epoce wzmiankowanéj nieodzowne wydatki, celem podbicia Katalonii, skarbiec jego zupełnie wypróżniły; jakkolwiek w tym właśnie czasie zbliżał się dzień tryumfu dla Janu II, gdyż współzawodnik jego, książę Lotaryngii, umarł w dwa miesiące późniéj. Ale niedozwolono człowiekowi zaglądać w przyszłość; dosyć że dziewiątego października 1469 r. w chwili gdy armia, zostając bez żołdu, miała się rozwiązać, kassy państwa obejmowały tylko skromną summę trzystu sztuk złota.
Wszelako, dla wykonania pewnego zamiaru nader wielkéj ważności, potrzeba było koniecznie znacznego kapitału. Naradzano się przeto, pochlebiano pożyczającym pieniądze, albo ich trwożono, i ruch niezwykły objawiał się u dworu. Nakoniec mieszkańcy Saragossy dowiedzieli się, że władzca ich ma wyprawić uroczyste poselstwo do sąsiada swego i krewniaka, króla Kastylii.
Krajem tym rządził wówczas Henryk de Transtamare, pod imieniem Henryka IV. Byłto wnuk w linii męzkiéj stryja Jana II, a więc dosyć blizki krewny króla Aragonii. Mimo to wszakże potrzeba było przyjaznego poselstwa dla zachowania pokoju między obydwoma krajami; wiadomość téż o zamierzonéj wyprawie zadowoleniem raczéj niż podziwem Aragończyków przejęła.
Henryk kastylski, chociaż panował nad krajami rozleglejszemi i bogatszemi od Aragonii, niebył podobnież wolen trosk i kłopotów. Po rozłączeniu się z pierwszą żoną, pojął on w małżeństwo Joannę portugalską, któréj postępki lekkomyślne wielkie u dworu sprawiały zgorszenie; posunięto się nawet aż do podania w wątpliwość prawowitego urodzenia jedynéj córki Henryka i zaprzeczenia jéj z tego względu prawa do następstwa.
Ojciec Henryka miał także z drugiego małżeństwa dwoje dzieci, Alfonsa i Izabellę, z których ostatnia wsławiła się późniéj pod mianem katolickiéj.
Objęcie rządów przez Henryka nie obeszło się bez wewnętrznych zatargów. Na trzy lata przed czasem opowiedzianych tu zdarzeń, brat jego Alfons ogłoszony został przez pewne stronnictwo królem, i wojna domowa rozsrożyła się w kraju. Śmierć Alfonsa położyła koniec niesnaskom, a pokój, chwilowo przynajmniéj, został przywrócony przez traktat, którym Henryk wydziedziczał własną, a raczéj Joanny portugalskiéj córkę, na korzyść swéj siostry przyrodniéj Izabelli.
To ostatnie ustępstwo wymożoném było przez konieczność; naturalnie więc starano się wszelkiemi sposobami zniweczyć jego skutki. Pomiędzy innemi środkami użytemi przez króla, a bardziéj przez jego poufałych, (gnuśność bowiem i obojętność Henryka powszechnie była znaną), starano się także nakłonić Izabellę do zawarcia ślubów z poddanym lub księciem cudzoziemskim, tak iż w r. 1469 małżeństwo księżniczki było głównym przedmiotem dyplomacyi hiszpańskiéj. W liczbie ubiegających się o jéj rękę znajdował się syn króla Aragonii; naturalnie więc mieszkańcy Saragossy, dowiedziawszy się o blizkiem wyprawieniu poselstwa, domyślali się, że ono zostaje w związku z tym punktem polityki aragońskiéj.
Izabella, sławiona z rozumu, skromności, wdzięków i pobożności, była nadto uznaną dziedziczką dosyć ponętnéj korony; niedziw przeto, że mnóstwo miała konkurentów, między któremi znajdowali się Francuzi, Anglicy i Portugalczycy. Zausznicy dworscy, stosownie do własnych widoków, popierali sprawę tego lub owego pretendenta: ale królewska dziewica, przedmiot tylu zabiegów, ukrywała starannie skłonność swego serca. Podczas gdy brat jéj, król panujący, szukał rozrywki na południu, ona, przyzwyczajoną będąc oddawna do samotności, zajmowała się czynnie urządzaniem swych interesów, w sposób jaki sama uznała za najwłaściwszy. Zagrażana kilkakrotnie zamachami na swą osobę, których unikła jedynie szczęśliwym wypadkiem, schroniła się do Valladolid, stolicy królestwa Leon. Henryk tymczasem przesiadywał w pobliżu Grenady; ku téj więc stronie zdążała ambasada.
Orszak poselski wyszedł z Saragossy przez jednę z bram południowych, pod eskortą wojskową. Członkowie jego wszyscy byli uzbrojeni, bo wówczas, kto tylko posiadał jakie takie mienie, nie mógł się puszczać w drogę bez tego środka ostrożności. Za orszakiem postępował długi tabor przyborów złożonych na mułach i zgraja zbrojnych służalców, dosyć podobnych na oko do żołnierzy. Tłumy mieszkańców zalegały drogę którą szła ambasada, już z życzeniami za jéj powodzenie, już tworząc rozliczne przypuszczenia względem celu takowéj. Lecz ciekawość ma swoje granice, a plotka prędko się zużywa; z zachodem słońca większa część mieszkańców Saragossy zapomniała już o wspaniałym pochodzie. Dwóch tylko żołnierzy, stojących na straży u bramy wschodniéj, prowadzącéj do prowincyi Burgos, jeszcze sobie pod wieczór gaworzyli o tém zdarzeniu.
— Jeśli don Alonzo de Carbajal w daleką puszcza się drogę, będzie musiał diable pilnować swego orszaku; bo w całéj armii aragońskiéj niéma gorszych żołnierzy, jak ci, którzy z nim opuścili bramę południową, mimo wystawności ubiorów i miny buńczucznéj. Wierzaj mi, Diego, Walencya byłaby dostarczyła godniejszych ambasady królewskiéj wojowników; lecz, jeśli taka jest wola naszego pana, my, prości żołnierze, nie powinniśmy szemrać.
— Mój Roderyku, niejeden już pomyślał zapewne, że pieniądze roztrwonione na to poselstwo lepiéj było rozdzielić między nas zuchów, cośmy krwią własną stłumili powstanie w Barcelonie.
— Jednato zawsze piosnka, braciszku, między dłużnikiem a wierzycielem. Jan II. winien ci kilka marawedów, więc ty mu wyrzucasz dukaty, które wydaje na osobiste swe potrzeby. Ja, stary wiarus, znam się oddawna na sztuce ściągania sobie żołdu, gdy skarb go wypłacać nie może.
— Dobreto w wojnie cudzoziemskiéj, kiedy bić się przychodzi przeciw Maurom naprzykład; ależ ci Katalończycy, to przecież chrześcianie i dobrzy zresztą ludzie; trudno bo łupić ich jak niewiernych.
— I owszem, bardzo łatwo, łatwiéj jeszcze niż poganina; gdyż ten, spodziéwając się napaści, uprzątnie co lepsze; podczas gdy ziomek sam ci otworzy skarby swoje i serce. Ale któż to w tak późnéj godzinie wybiéra się w drogę?
— Sąto ludzie pragnący uchodzić za bogaczów, chociaż niby z tym się kryją; zaręczam ci, Roderyku, że wszystkie te mieszczuchy razem nie mają tyle pieniędzy, by zapłacić sługusa co na noclegu poda im „olla podrida” (rodzaj pieprzonéj siekanki).
— Na św. Jakuba, mojego patrona, rzekł stłumionym głosem dowódzca zbliżającéj się kawalkady, który z jednym tylko towarzyszem wyprzedził nieco swój orszak, ten urwisz nie bardzo się myli! mamy jeszcze prawda na zapłacenie wieczerzy, ale do końca podróży nic nam z pewnością nie zostanie.
Żartobliwe te wyrazy towarzysz dowódzcy posępném przyjął milczeniem; jednocześnie kawalkada zatrzymała się przy bramie. Bylito kupcy, jak świadczyła ich powierzchowność, bo w owym czasie każda klassa społeczeństwa miała jeszcze oddzielne ubranie. Pozwolenie opuszczenia miasta było po formie, a strażnik miejski, w kwaśnym widać humorze że mu przerwano spoczynek, zwolna szlaban podnosił. Dwaj żołnierze tymczasem stanęli na uboczu, obojętnie przypatrując się grupie nowoprzybyłych, i tylko wrodzona powaga hiszpańska wstrzymywała ich od głośnych oznak pogardy względem trzech czy czterech Żydów, znajdujących się między kupcami. Reszta towarzystwa należała widać do wyższéj klassy handlujących, bo liczna towarzyszyła im służba. Podczas gdy panowie opłacali mały podatek, przypadający za opuszczenie miasta po zachodzie słońca, jeden z służących, jadący na zwinnym mule stanął blizko Diega.
— Ho! ho! braciszku, zawołał żołnierz, nie mogąc powściągnąć języka; ile dublonów kupcy płacą ci na rok, i siła ci sprawiają tych pięknych kaftanów skórzanych, z których w jednym tak ci do twarzy?
Służący, młody jeszcze człowiek, chociaż muszkularne ciało i śniada cera świadczyły o twardo przebytych znojach, zadrżał lekko i zapłonił się na te słowa, których wymówieniu towarzyszyło poufałe poklepanie w kolano. Lecz żołnierz miał twarz tak dobroduszną, że niepodobna było rozgniewać się jego żartem; wreszcie serdeczny śmiéch jego zapobiegł wybuchowi nagabanego młodzieńca.
— Za mocno uderzasz mnie po nodze, przyjacielu, rzekł łagodnie; jeżeli chcesz przyjąć moję radę, to nie pozwalaj sobie nigdy takich poufałości, bo niespodzianie mógłbyś się spotkać z kułakiem.
— Na św. Piotra! któżby się poważył...
Nie miał czasu dokończyć, gdyż orszak, ułatwiwszy się, w dalszą ruszył drogę, a muł młodego giermka, spięty ostrogą, silném potrąceniem o mało nie wywrócił Diega, który właśnie rękę przykładał do pałasza.
— Ten młodzian ma odwagę! krzyknął żołnierz po odzyskaniu równowagi; sądziłem na chwilę że chce mnie poczęstować pięścią.
— Zawsze z ciebie niezdara, kolego, odrzekł drugi żołnierz; nicby nie było dziwnego, gdyby cię był ukarał za niepotrzebne zuchwalstwo.
— Lokaj w usługach Żyda miałżeby natrzéć na żołnierza królewskiego?
— Może i on był żołnierzem; bo zdaje mi się żem widział twarz jego w miejscu, gdzie napróżno szukanoby tchórzów.
— To sługus poprostu i do tego młodzik zaledwie wyszły z rąk kobiét.
— Niech i tak będzie, lecz mimo to wierzę że służył przeciw Maurom i Katalończykom. Wiész o tém, że szlachta nasza ma zwyczaj wczesnego wysyłania dzieci na wojnę.
— Szlachta!? powtórzył śmiejąc się Diego, do czarta Roderyku, jak można takiego prostaka porównać z synem szlacheckim? Czy myślisz że to przebrany Guzman albo Mendoza.
— Dziwném ci się to wyda, a jednak przypominam sobie dokładnie, żem go widział na polu walki i słyszał głos jego grzmiący rozkazem. Na św. Jakuba z Compostelli, to rzecz niezawodna. Przybliż się Diego, powiem ci słówko w zaufaniu.
Chociaż nikt nie podsłuchiwał, Roderyk odprowadził na bok kolegę, i oglądając się na wszystkie strony, cichym głosem wymówił kilka wyrazów.
— Najświętsza Panno! zawołał Diego, odskakując z podziwienia na kilka kroków, mylisz się niezawodnie, Roderyku!
— Wiem co mówię, odpowiedział Roderyk; nie widziałżem go tylokrotnie z podniesioną przyłbicą?
— A teraz podróżuje jako giermek przy kupcu, jako sługa żydowski!?
— My, kolego, powinniśmy patrzéć niewidząc i słuchać niesłysząc. Jan II dobrym jest panem, chociaż w téj chwili papiéry jego spadły; trzeba zachować poddańczą pokorę.
— Ależ on nie przebaczy mi nigdy téj nieroztropnéj poufałości! nie ośmielę się stanąć przed jego obliczem.
— Ej! wątpię żebyś z nim zasiadł kiedy u stołu królewskiego, a na wojnie on, który zawsze postępuje przodem, nie będzie pewnie miał ochoty obejrzéć się za tobą.
— Mniemasz więc że mnie nie pozna?
— W każdym razie, mój chłopcze, nie obawiaj się niczego, bo takim ludziom zwykle ważniejsze sprawy tkwią w głowie.
— Daj Boże żebyś prawdziwym był prorokiem, inaczéj nie będę mógł nigdy pokazać się w szeregu. Gdybym mu był wyświadczył przysługę, to możeby o niéj zapomniał; ale pamięć obelgi długo się przechowuje.
Tak rozmawiając, dwaj żołnierze oddalili się, a stary nie przestawał zalecać młodemu większą na przyszłość rozwagę.
Tymczasem kawalkada postępowała naprzód, z szybkością wypływającą oczywiście z obawy o złe drogi i z żywéj chęci przybycia corychléj na miejsce. Jadąc noc całą, zatrzymywali się wtedy dopiéro gdy światło dzienne wystawiało ich na spojrzenia ciekawych. Wiadomo było że ajenci Henryka kastylskiego przebiegają przestrzeń między stolicą Aragonii a Valladolid, gdzie przebywała Izabella. Jednakże podróżni bez przygody stanęli w okręgu Soria, części staréj Kastylii. Lubo zbrojne hufce królewskie czatowały po drodze, powierzchowność podróżnych nie mogła niczém zwrócić uwagi żołnierzy Henryka, obecność zaś tych ostatnich oddalała zwykłych złodziejów. Co się tyczy młodzieńca, będącego przedmiotem rozmowy dwóch żołnierzy, ten z uległością towarzyszył panu, zajmując się obowiązkami swojego stanu. Dopiéro drugiego dnia wieczorem, gdy orszak opuścił gospodę, gdzie uraczano się olla podridą i kwaśném winem, wesoły dowódzca, o którym wyżéj była wzmianka, zaśmiawszy się głośno, opuścił swe miejsce na przodzie i zbliżył się do tajemniczego giermka. Lecz ten surowém przyjął go spojrzeniem.
— Mości Nunez! rzekł głosem, który bynajmniéj nie zgadzał się z zależném na pozór stanowiskiem jakie zajmował, dlaczego porzuciłeś swe miejsce?
— Wybacz, odpowiedział dowódzca, tłumiąc śmiéch tylko przez uszanowanie dla młodzieńca, — ale zdarzyło nam się nieszczęście, które przewyższa wszystko co podają legendy o błędnych rycerzach. Nasz szanowny Ferreras, tak przywykły do złota, od czasu jak się zbogacił handlem zbożowym, płacąc w oberży za wieczerzę, zapomniał sakiewkę. Teraz całe towarzystwo podróżne nie posiada może i dwudziestu realów.
— Jestżeto przedmiot żartu, mości Nunez? odpowiedział giermek z lekkim uśmiechem, zdradzającym chęć podzielania wesołości towarzysza. Bogu dzięki, miasto Osma niedaleko, a tymczasem niepotrzeba nam pieniędzy. Teraz, mój panie, rozkazuję ci abyś powrócił na miejsce i nie wdawał się w bezpotrzebną poufałość z podwładnemi. Godnemu Ferreras oświadcz moje współubolewanie.
Dowódzca rzucił wzrokiem porozumienia na mniemanego giermka, lecz ten odwrócił głowę, jakby sam był w obawie uchybienia swojéj roli. Po chwili dawniejszy porządek orszaku był przywrócony.
Północ już się zbliżała, podróżni przeto poganiali muły, żeby prędzéj stanąć gdzie zamierzyli. Niezadługo pokazało się w oddaleniu miasteczko Osma, należące jeszcze do prowincyi Soria, lecz położone niedaleko już granic Burgos.
Zbliżywszy się do bramy, młody kupiec przewodniczący uderzył w nią kilkakrotnie kijem. Udany sługa opuścił właśnie swe miejsce i wmieszał się między przywódzców kawalkady, gdy nagle kamień rzucony z murów miasta zawarczał mu koło głowy. Krzyk oburzenia rozległ się w orszaku; tylko tajemniczy młodzieniec nie stracił przytomności, a chociaż mówił podniesionym głosem, jednakże słowa jego nie wyrażały ani gniewu ani trwogi.
— Cóżto, zawołał, czy tak przyjmujecie spokojnych podróżników, kupców którzy w nocnéj porze szukają gościnności?
— Kupcy, podróżnicy? odparł głos jakiś wewnątrz, powiedz raczéj ajenci króla Henryka. Coście za jedni? gadajcie, bo przywitamy was czémś lepszém jak kamieniem.
— Chciéj mnie objaśnić, rzekł młodzieniec, nie dając odpowiedzi na zapytanie, kto dowodzi w tém mieście? czy nie hrabia de Trevino?
— On sam, odpowiedziano z murów głosem nieco złagodzonym. Lecz jakaż może być styczność między zgrają koczujących kupców, a jego excellencyą. Ty zaś, co mówisz tak śmiało i ostro, musisz być chyba grandem Hiszpanii.
— Jestem Ferdynand de Transtamare, król Sycylii, książę aragoński. Oznajm to swojemu panu, i niech przybywa natychmiast.
To objaśnienie, wyrzeczone głosem człowieka przywykłego do rozkazów, zmieniło nagle stan rzeczy. Kawalkada odmiennym uszykowała się porządkiem. Dwaj kawalerowie, będący wprzód na czele, ustąpili pierwszeństwa młodemu królowi, a inni tymczasem, pozrzucawszy przebrania, pokazali się w szatach właściwych. Dostrzegacz psycholog byłby zauważył niezawodnie pochopność z jaką kawalerowie, przywykli do walk rycerskich i turniejów, rozstawali się z poniżającą dla siebie rolą.
Wkrótce całe miasteczko było w ruchu, a tłum cisnący się na mury i światło latarń spuszczonych dla obejrzenia przybyszów, zapowiadały zbliżanie się gubernatora.
— Mamże wierzyć temu co słyszę? odezwał się w téj chwili głos hrabi Trevino, czy rzeczywiście don Ferdynand aragoński zaszczyca mnie odwidzeniem w tak niezwykłéj godzinie?
— Rozkaż służbie aby latarnie obróciła ku méj twarzy, a sam się o tém przekonasz. Wybaczam ci, hrabio, to zwątpienie, jeśli je wynagrodzisz gorliwością.
— To on! zawołał gubernator, poznaję w tych rysach potomka królów, którego głos tylokrotnie przywodził hufcom Aragonii w wojnach przeciw Maurom. Otworzyć bramy, a trąby niech natychmiast rozgłoszą miastu szczęśliwą nowinę!
Rozkaz ten szybko został wykonany i młody król wjechał do Osmy, otoczony zbrojnym orszakiem i zgrają zdziwionych mieszkańców.
— Najjaśniejszy panie, rzekł Andrzéj de Cabrera, młody kawaler który wprzód był dowódzcą, zbliżając się poufale do księcia Ferdynanda; szczęście prawdziwe żeśmy zdążyli do téj oto gospody bezpłatnéj. Don Ferreras zgubił rzeczywiście jedyną naszę sakwę, a w takiéj ostateczności trudnoby nam było utrzymać się w roli kupców.
— Teraz, gdyśmy wkroczyli do ukochanéj Kastylii, polegamy zupełnie na twéj gościnności, bo wiadomo nam, że posiadasz dwa drogocenne klejnoty.
— Miłościwy królu, wasza wysokość żartuje sobie ze mnie, i rzeczywiście jedynato zabawa jaką nateraz mogę mu ofiarować. Przywiązanie do sprawy księżniczki Izabelli uczyniło mnie wygnańcem, w téj chwili prosty żołnierz armii aragońskiej bogatszy jest odemnie. Jakiemiż mógłbym rozrządzać klejnotami?
— Mówią wiele o dwóch brylantach zdobiących głowę donny Beatrix de Bobadilla, które wiem że tobie przypadną, bo młoda dziewica, idąc za popędem serca, chętnie je odstąpi tak przyjemnemu kawalerowi.
— Ach, najjaśniejszy panie, jeśli ta przygoda ma się skończyć tak szczęśliwie, jak została rozpoczętą, tedy najwyższe jego wstawiennictwo bardzo mi będzie potrzebne.
Król, swoim zwyczajem, uśmiechnął się łagodnie i miał coś odpowiedzieć, gdy zbliżający się hrabia Trevino przerwał dalszą rozmowę.
Téj nocy Ferdynand aragoński mógł zasnąć spokojnie i głęboko; jednakże ze świtem porzucił łoże, by opuścić miasto. Ruszając z Osmy, mały orszak zupełnie inny miał pozór jak dnia wczorajszego. Ferdynand, całkiem uzbrojony, dosiadał dzielnego rumaka; eskortował go oddział lekkiéj jazdy, pod dowództwem samego hrabi Trevino, i tym sposobem kawalkada 9 października 1469 r. stanęła w Duenas, miasteczku królestwa Leon, sąsiedniém Valladolid. Tu niezadowoleni z pomiędzy szlachty zaczęli się garnąć do księcia, składając mu hołdy przynależne wysokiemu urodzeniu i świetnéj przyszłości jego.
Kastylijczykowie, zwolennicy zbytku, mieli wtedy sposobność przyjrzenia się surowemu życiu Ferdynanda. Młody ten książę, chociaż liczył dopiero lat ośmnaście, tak zahartował ciało i ukrzepił członki, że wyrównywał siłą najdzielniejszym rycerzom. Najmilszą rozrywką jego były ćwiczenia wojskowe, i żaden z kawalerów aragońskich lepiéj od niego nie harcował konno, czyto na polu bitwy, czy w walce turniejów. Skromny przytem i trzeźwy, jak muzułman, zdawał się być stworzonym do spełnienia dzieł wymagających zarówno wielkiéj siły fizycznéj, jak głębokiéj rozwagi i nieustannéj czujności.
W ciągu cztérech czy pięciu dni następnych szlachta kastylska, otaczająca Ferdynanda, nie wiedziała, czy dziwić się bardziéj porywającéj wymowie jego, czy dojrzałości sądu, nie będącéj wynikiem zimnéj rozwagi, lecz darem wrodzonym człowieka przeznaczonego do panowania cudzym namiętnościom.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.