Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzysztof Kolumb |
Wydawca | S. H. MERZBACH Księgarz |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwik Jenike |
Tytuł orygin. | Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kolumb zasypiał zwykle spokojnie i głęboko, lecz jako człowiek przywykły panować zwierzęcym popędom, zrywał się regularnie w pewnych przerwach, dla rozpoznania stanu powietrza i położenia okrętu. Po upływie godziny admirał wyszedł na pokład, gdzie wszystko znalazł w porządku. Większa część majtków była we śnie pogrążoną; czuwały tylko straże i sternik z pomocnikiem. Wiatr dął pomyślny, a statek bez przeszkody posuwał się pośród ciszy, przerywanéj tylko szelestem lin okrętowych, łagodném pluskiem fali i trzaskaniem rejów.
Noc była ciemna i oko potrzebowało pewnego czasu, aby rozpoznać przedmioty w tak niepewném świetle: admirał spostrzegł jednak, że okręt poruszał się nie z wiatrem; postąpił więc ku sterowi, i ujrzał go zwróconym na północo-wschód, to jest w kierunku brzegów hiszpańskich.
— Czyś ty marynarz, nierozsądny człowiecze? czy mulnik, przywykły kręcić się tylko po ścieżkach gór kastylskich? zapytał surowo. Jesteś sercem w Hiszpanii, i mniemasz że ten wybieg dziecinny zadość uczyni twym życzeniom.
— Niestety! sennorze admirale, wasza excellencya miałeś słuszność mówiąc że serce moje jest w Hiszpanii, tém bardziéj iż zostawiłem w Moguer siedmioro sierot.
— I ja także jestem ojcem, i ja zostawiłem syna bez opieki macierzyńskiéj; wczémżeś ty lepszy odemnie?
— Sennorze, syn waszéj excellencyi ma ojca admirała, a moje niebożątka biednego tylko sternika.
— I cóżby na tém zależéć mogło mojemu synowi, jeśli zginę, żem zginął admirałem? Jakaż korzyść dla niego w porównaniu z twojemi dziećmi?
— Ta korzyść, sennorze, że królestwo ichmość mieliby o nim staranie, jako o potomku wice-króla, podczas gdy moje robaczki poszłyby w poniewierkę.
— Masz słuszność poniekąd, przyjacielu, odpowiedział Kolumb; lecz powinieneś pamiętać o wpływie jaki wytrwałość w tém dziele wywrzéć może na los twoich dzieci. Podobno obydwaj niewiele obiecywać sobie możemy, jeżeli przedsięwzięcie nasze niepomyślny weźmie obrót; lecz jeśli powrócimy uwieńczeni powodzeniem, przyszłość nasza będzie świetna. Czy mogę odtąd liczyć na twą sumienność, czy téż kierunek okrętu mam zdać w inne ręce?
— Lepiéj to drugie, sennorze admirale. Pamiętny na twe rady, chciałbym zwalczyć tęsknotę; lecz póki nieopodal będą brzegi hiszpańskie, nie ręczę za siebie.
— Co trzymasz o zdolnościach Sancho Munda?
— Sancho jest jednym z najbieglejszych majtków tego okrętu.
— Czy razem z innemi sypia na dole?
— Nie, sennorze, Sancho zawsze nocuje na pokładzie. To człowiek żelazny, nieugięty żadną przeciwnością, który tak nienawidzi ziemię, że cieszyć się będzie gdy popłyniemy na drugi koniec świata.
— Obudź go, i niech przybywa natychmiast; tymczasem ja cię zastąpię.
Kolumb uchwycił za stér i obrócił go w stronę przeciwną. Okręt, idąc z wiatrem, bardziéj się zagłębił, a głośne trzaskanie masztów świadczyło o sile jego ruchu. Po chwili nadszedł Sancho, i wyręczając admirała trzymał się wskazanego kierunku. Ale gdy kolej przyszła na innych, skréślona powyżéj scena powtarzała się z małemi odmianami.
Piérwszego września o południu Kolumb ukończył właśnie postrzeżenia, czynione zwyczajem marynarzów w chwili kiedy słońce stoi w zenicie, gdy straż masztowa zwiastowała zbliżanie się wieloryba. Ponieważ napotkanie tego olbrzyma oceanu przerywa jednostajność życia morskiego, zaraz więc cała osada była w ruchu.
— Czy widzisz go? zapytał Kolumb stojącego niedaleko Sancha. Stan wody mojém zdaniem nie zapowiada blizkości wieloryba.
— Wasza excellencya lepsze ma oko niż ten gawron na maszcie. Ta piana, jako żywo, nie pochodzi od wieloryba.
— Oto jest! oto jest! zawołało kilkunastu majtków, wskazując na ciemny punkt jakiś, stérczący nad powierzchnią wody. Schował głowę, a ogon zadarł do góry!
— Niestety! rzekł smutnie Sancho; przedmiot w którym te krzykały widzą ogon wieloryba, jest niczém inném jak masztem zatopionego okrętu, który zostawił tu kości, posławszy na dno ładunek i osadę.
Ta przygoda, przechodząc z ust do ust, szkodliwie wpłynęła na usposobienie ogólne. Jedni tylko sternicy pozostali obojętnemi i zaczęli naradzać się nad korzyścią jaką odnieśćby można, z rozebrania rozbitego statku; że jednak morze było niespokojne i wiatr pomyślny, jako dobrzy marynarze zrzec się musieli zdobyczy.
— To przestroga dla nas! zawołał jeden z niezadowolonych, w chwili gdy la Santa Maria mijała zatopiony statek. Bóg zesłał znak widomy, aby nas wstrzymać od zuchwalstwa.
— Powiédz raczéj, odrzekł Sancho, iż to zachęta nieba; czy nie spostrzegasz, że widzialna część masztu podobną jest do krzyża?
— Dobrze mówisz, Sancho, przerwał Kolumb; krzyż ten Opatrzność zatkwiła w głębi niezmierzonego oceanu, na dowód że sprzyja świętemu celowi naszemu poniesienia niewiernym światła ewangelii.
Ponieważ podobieństwo rzeczywiście było uderzające, przeto szczęśliwa myśl Sancha wielkie zrobiła wrażenie. Wyższa część masztu z reją ma istotnie kształt znamienia wiary chrześciańskiéj, a że statek prostopadle był zanurzony, przeto sam szczyt tylko stérczał nad wodą, na stóp piętnaście do dwudziestu. Po upływie kwadransu ten ślad ostatni cywilizacyi europejskiéj już tylko w słabych zarysach odznaczał się w oddaleniu.
Przez dwa dnie i dwie nocy następne bieg okrętów niczém nie był przerywany, i przy pomyślnym wietrze posuwano się ciągle ku zachodowi. Jednakże igiełka magnesowa zaczęła lekkie okazywać zboczenie, czego wówczas nie objaśniła jeszcze nauka. Trzynastego września eskadra dosięgła punktu odpowiedniego w oddaleniu conajmniéj wyspom azorskim. W tém miejscu gwałtowne prądy, płynące w kierunku południowo-zachodnim, zagrażały uniesieniem statków ku granicy północnéj obrębu, w którym wieją wiatry peryodyczne. Dnia tego wieczorem, admirał z Luis’em zajmowali zwykłe stanowisko na pokładzie, gdy Sancho zbliżył się do nich z wyrazem twarzy zapowiadającym jakąś ważną wiadomość.
— Co powiész, Sancho? zapytał Kolumb.
— Sennorze admirale, wiadomo waszéj excellencyi że nie jestem rybą co się lęka rekinów lub ludojadów, ani człowiekiem zdolnym zatrwożyć się myślą, że płynie w strony których nikt przedtem nie zwidził; ale tu zachodzą okoliczności tak ważne, iż dobry marynarz lekceważyć ich nie powinien.
— Rozciekawiasz mnie na piękne; mów o co rzecz chodzi, a jeśli chcesz pieniędzy, to je dostaniesz.
— Nie, sennorze, wiadomość jaką przynoszę albo nie warta złamanego szeląga, albo téż nie opłacić jéj złotem. Wiadomo waszéj excellencyi, że starzy marynarze, trzymając stér, lubią sobie marzyć już o powabnym uśmiéchu dziewczyny, już o soczystych owocach, już o tłustéj baraninie, a niekiedy wyjątkowo o grzechach jakie popełnili.
— Wiem o tém wszystkiém, ależ to rzeczy niegodne powtórzenia przed zwierzchnikiem.
— Być może, excellencyo; znałem jednakże admirałów, co bardzo lubili baraninę i ładne kobiéty, a jeśli nie myśleli o dawnych grzéchach, to pewnie dlatego tylko iż ciągle dopuszczali się nowych.
— Pozwól, admirale, abym tego pleciucha wrzucił w morze, zawołał zniecierpliwiony Luis; bo póki ten ladaco będzie na okręcie, nie usłyszemy nigdy porządnego opowiadania.
— Dziękuję ci, hrabio de Llera, odpowiedział Sancho z ironicznym uśmiéchem; lecz jeśli równie dobrze topić umiész majtków, jak wysadzać z łęku rycerzów i gromić niewiernych, to chętnie się wyrzekam zaszczytu jaki mnie przeznaczasz.
— Więc ty mnie znasz, hultaju?
— Wolno kotowi patrzéć na biskupa, jak mówi nasze przysłowie, dlaczegóżby poczciwy marynarz nie miał znać granda Hiszpanii? Bo naco téż bez potrzeby otaczać się tajemnicą; jeżeli dosięgniemy Indyj, to nie powstydzisz się pewnie téj podróży; w przeciwnym razie nie będzie komu rozpowiedziéć, jak wasza excellencya poniosłeś śmierć głodową, lub jak cię fale morskie przeniosły na łono Abrahama.
— Dosyć tego, rzekł Kolumb surowo; powiédz co miałeś powiedziéć, i zachowaj milczenie względem osoby tego młodzieńca.
— Sennorze, wola twoja jest dla mnie prawem. A więc, my starzy marynarze mamy wierną na niebie przyjaciółkę, gwiazdę polarną; patrzyłem na nią przez całą godzinę, i uważałem że położenie jéj nie zgadza się z kierunkiem bussoli.
— Czy pewnym jesteś tego? zapytał admirał z żywością, świadczącą ile do tego spostrzeżenia przywiązywał wagi.
— Tak pewny, sennorze, jak człowiek znający się z gwiazdą polarną od lat pięćdziesięciu, a z bussolą od czterdziestu. Ale wasza excellencya nie potrzebuje polegać na mojéj świadomości: gwiazda jest jeszcze w miejscu gdzie ją rzuciła wszechmoc Boga, a bussolę masz pod ręką; porównaj więc jednę z drugą.
Zaledwo przestał mówić, gdy Kolumb z największą już uwagą przypatrywać się zaczął narzędziu. Piérwszą myślą jego było naturalnie, iż może zewnętrzna przeszkoda jaka tamuje obrót igiełki; lecz wkrótce okazała się bezzasadność tego przypuszczenia. Powtórzywszy próbę na trzech jeszcze innych bussolach, przekonał się że igiełki, zamiast wskazywać na północ, czyli na punkt prostopadle pod gwiazdą polarną leżący, o sześć blizko stopni zbaczały na zachód. Byłoto, według pojęć ówczesnych, rażącém naruszeniem praw zasadniczych przyrody, i dziwne to zjawisko, pozbawiające podróżników jedynéj wskazówki na morzu, niezmiernie utrudnić mogło dokonanie dzieła. Admirał pomyślał zaraz o wrażeniu jakie ta wiadomość sprawi na osadzie.
— Nie wspominaj o tém nikomu, Sancho, rzekł głosem stłumionym. Oto masz dublona.
— Wasza excellencya może na mnie polegać; nie bąknę słowa bez twojego pozwolenia.
Kolumb odprawił majtka, a potém zwrócił się do Luis’a, niemego uczęstnika téj sceny.
— Jesteś pomieszanym, admirale? zawołał młodzieniec. Mojém zdaniem zaufać należy Opatrzności.
— Bóg rządzi naszym losem, lecz wszczepił w serce człowieka chęć przyłożenia się czynem do zmiennych jego kolei. Jednakże niepodobna działać bez rozumnych pobudek. Nie pojmuję tego zjawiska, więc nie wiem jak mu zaradzić; ale przeczuwam, iż ono do ważnych w dziedzinie naukowéj doprowadzi odkryć. Każdy kraj posiada płody wyłącznie sobie właściwe; może w tych stronach po niedalekich wyspach dużo jest kamieni magnesowych, które działają na igiełkę.
— Czy byłeś kiedy świadkiem podobnego zdarzenia, sennorze?
— Nigdy, i przyznaję że to przypuszczenie jest dosyć niepodobne do prawdy. Oczekujmy cierpliwie wyjaśnienia tego zjawiska, przekonawszy się wprzód o jego trwałości.
Rozmowa na tém się skończyła; ale Kolumb noc całą strawił bezsennie na rozmyślaniu. Wstawszy tak rano, że gwiazda polarna była jeszcze widzialną, zaczął ją znów porównywać z bussolą i spostrzegł iż zboczenie jeszcze się nieco powiększyło.
Gdy Sancho zachowywał tajemnicę, a inni sternicy mniéj byli baczni, przeto ta ważna okoliczność uszła powszechnéj uwagi. Dzień i noc 14-go września upłynęły bez przygód, a osada tém była spokojniejszą, że przy słabym wietrze zaledwo kilkadziesiąt mil zrobiono w ciągu doby. Kolumb ruch bussoli zapisywał z najsumienniejszą ścisłością, i wkrótce utwierdził się w przekonaniu, że ona coraz bardziéj zbaczała ku zachodowi.