Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

W nocy następującéj po tych wypadkach sprzeczne uczucia miotały sercami podróżnych. Sancho, odebrawszy swą nagrodę, pospieszył zawiadomić kolegów o zamiarach Portugalczyków.
Niektórzy z osady pragnęli potajemnie aby ich zaczepiono i zwyciężono, spodziéwając się tym sposobem uniknąć niebezpiecznéj podróży; większość jednak czekała z niecierpliwością podniesienia kotwic. Sam Kolumb rzucony był na pastwę gwałtownéj boleści; gdyż obawiał się rzeczywiście aby los niezbłagany raz jeszcze nie wydarł mu owocu tylu poświęceń.
Ze świtem wszystkie przygotowania były ukończone, i ledwo słońce wychyliło się z za morza, trzy statki ruszyły w drogę. Przy słabym wietrze, mimo usiłowań majtków, zwolna tylko posuwano się naprzód. Po upływie kilku godzin ujrzano zbliżający się statek w kierunku od Ferro, ostatniéj z wysp kanaryjskich w stronie południowo-zachodniéj.
— Co tam nowego w Ferro? zapytał odkrywca, gdy okręt ów mijał la Santa Maria.
— Czy dowódzcą téj wyprawy jest don Christoval Kolumb, zaszczycony przez królowę godnością admirała?
— Ja sam nim jestem, odpowiedział Kolumb.
— Więc trzeba ci wiedziéć, sennorze, iż Portugalczycy w Ferro uzbroili trzy statki dla przeszkodzenia twym zamiarom.
— Zkąd o tém wiecie? Niepodobna przypuścić aby napastować mieli wysłańców Izabelli kastylskiéj.
— Oni, sennorze, na wszystko gotowi, gdy chodzi o korzyść materyalną. Spotkaliśmy ich w przeprawie i zapytali nas szyderczo, czy nie wieziemy wielkiego admirała, don Christoval’a Kolumba, wice-króla krajów zachodu. Uważaliśmy że mają armaty i dosyć wojska.
— Czy krążą blizko brzegu, czy téż na pełném morzu?
— Wczoraj znajdowali się na zachodzie wyspy, a w nocy zbliżyli się do lądu.
Te ostatnie wyrazy zaledwo mogły być dosłyszane, gdyż napotkany statek coraz bardziéj się oddalał.
— Miałażby sława imienia kastylskiego upaść do tego stopnia, aby te psy zajadłe śmiały skrzywdzić banderę królowéj? zawołał Luis z oburzeniem.
— Nietyle obawiam się siły ile podstępu, odrzekł admirał; bo może te statki, pod pozorem ubezpieczenia praw Jana II, zechcą płynąć za nami do Indyj i wydrzeć Kastylii część spodziéwanych korzyści. Należy tego unikać najusilniéj, i dlatego żeglować będę na zachód, nie zbliżając się ile możności do Ferro.
Mimo pałającéj niecierpliwości Kolumba i większéj części osady niebo zdawało się sprzeciwiać wypłynięciu ich na otwarte morze. Wiatr zwolniał do tego stopnia, iż żagle pochwycić go już nie mogły, i w krótce okręty stanęły w miejscu, kołysząc się tylko na wodzie, podobne do morskich potworów niedbale rozciągniętych na słońcu.
Gorące westchnienia i zdrowaśki majtków pozostały bez skutku; niekiedy wprawdzie wietrzyk lekko wzdymał żagle, lecz zaraz potém zupełna następowała cisza.
Ze wschodem słońca admirał znalazł się między Gomerą i Teneryffą, któréj cypel potężny olbrzymim cieniem zalegał powiérzchnię oceanu. Kolumb obawiał się aby Portugalczycy nie wysłali swych szalup na zwiady: kazał więc zwinąć żagle i usunąć wszystko, co zdaleka zwrócić mogło uwagę. Byłoto w piątek, 7 września, w pięć tygodni właśnie po opuszczeniu Palos.
Wiadomo że przeciw ciszy niéma innego lekarstwa, jak cierpliwość. Kolumb przeto w tym czasie zajmował się spokojnie obejrzeniem niewielu znanych wówczas narzędzi matematycznych i pokazywał takowe wszystkim, raz dla obznajmienia majtków z ich użyciem, drugi raz aby przekonać osadę o nauce dowódzców. Sam admirał w tym względzie ustaloną już miał sławę; to téż majtkowie każde jego słowo przyjmowali z uwielbieniem. Jedni, ufając mu ślepo, wierzyli iż poprowadzić ich może gdzie zechce; drudzy okazywali ślady niedowierzania i chęć przygany, towarzyszącą zawsze przesądnéj niewiadomości.
Luis nigdy wprawdzie nie zdołał zbadać tajemnic żeglugi; umysł jego zdawał się odpychać naukę, jako rzecz niepotrzebną, a raczéj niezgodną z jego usposobieniem; lecz będąc z natury pojętnym, uchodzić mógł za światłego pomiędzy profanami. Głęboko przeświadczony o zdolnościach Kolumba, pełen przytém osobistéj odwagi, młody Kastylczyk był niezawodnie najgorliwszym i najpoświęceńszym z towarzyszów odkrywcy. Miałoto miejsce, jak mówiliśmy, 7 września. Nadeszła noc i zastała małą eskadrę czyli flottę, jak szumnie ją wówczas nazywano, jeszcze między Teneryffą i Gomerą. Dzień następny żadnéj nie przyniósł zmiany: palące słońca promienie, nie łagodzone powiewem wiatru, łamały się o powierzchnię oceanu, błyszczącą jak płynne srebro. Admirał jednak był nieco spokojniejszy, bo czaty doniosły mu, iż nie widać nigdzie Portugalczyków; z czego wnosił, że i oni także skutkiem ciszy nie mogą opuścić brzegu.
— Na św. Antoniego! sennorze don Christoval, rzekł Luis, zbliżając się do admirała; trzeci już dzień kołyszemy się tutaj naprzeciw wierzchołka Teneryffy, który stoi w miejscu jak kopiec graniczny, i służymy za kamień milowy świniom morskim i delfinom. Gdybym wierzył w przepowiednie, to wyobrażałbym sobie, że wszyscy święci przeciwni są naszemu wyjazdowi.
— Polegajmy na takich tylko wróżbach, które wypływają z zasad przyrody, odpowiedział poważnie admirał. Ta cisza niezadługo ustanie, gdyż widzę w powietrzu mgłę lekką, co zapowiada nam wiatr od wschodu.
Kolumb z orszakiem oficerów, tudzież bracia Pinzon, dokładali wszelkiego starania, aby przyspieszyć ruch statków; mimo to wszakże był on nietylko powolnym, ale nadto uciążliwym; każdy bowiem powiew wiatru, pogrążał w falach przednią część okrętów i gwałtowne sprawiał wstrząśnienie. Przesądne wyobrażenia coraz więcéj brały górę w umyśle majtków. Niektórzy objawiali zdanie, iż należałoby zawrócić, skoro sama natura tak wyraźną daje przestrogę. Wszelako te szemrania odzywały się tylko półgłosem; gdyż admirał tyle zjednać sobie umiał uszanowania, że w obecności jego nie śmiano narzekać i wszyscy z ślepém tylko zaufaniem śledzili jego ruchy.
Gdy Kolumb wszedł do kajuty, dla sprawdzenia rachuby żeglarskiéj z dnia poprzedniego, Luis spostrzegł, że twarz jego była nieco zasępiona.
— Bądź dobréj myśli, admirale, zawołał młodzieniec wesoło; rozpoczęliśmy robotę i zbliżamy się, acz powoli, do państwa wielkiego chana.
— Zazdroszczę ci téj swobody, co wszystko w różaném widzi świetle, odrzekł admirał. Lecz doświadczenie każe mi inaczéj zapatrywać się na rzeczy; wiem ile przeszkód materyalnych będziem mieli do zwalczenia.
— Czyż te przeszkody okazały się większemi aniżeli przypuszczałeś, sennorze?
— Posiadam ufność nieograniczoną w Bogu. Ale patrz, młodzieńcze, (tu Kolumb wskazał palcem na mappę) w tém miejscu byliśmy rano, i tyle drogi odbyliśmy w przeciągu kilkunastu godzin. Powiedź okiem po linii oznaczającéj kierunek naszego biegu, i przekonaj się jak niezmierna odległość rozłącza nas od celu téj podróży. Według obrachunku mojego o dziewięć mil tylko postąpiliśmy wczoraj, a mamy ich przed sobą tysiąc. Obawiam się aby nam nie zabrakło wody i żywności.
— Co do mnie, niezachwiane mam zaufanie w wysokiéj nauce twojéj.
— Ja zaś w opiece Boga; spodziéwam się że wszechmocna jego ręka wesprze usiłowania nasze.
Kolumb, nie rozebrawszy się, chciał spocząć kilka godzin, aby w kaidéj potrzebie być na zawołanie. Znakomity ten człowiek żył w wieku, w którym fałszywa filozofia i obłąkanie rozumu nie odarły jeszcze ludzi, pozornie nawet, z wiary w zrządzenia Opatrzności. Mówimy pozornie, bo i dziś jeszcze, mimo ułudy rozumowania, największe niedowiarki rzadko w tym względzie zupełnie się wyzwalają. Zarozumiałość taka przeciwną jest naturze; w sercu bowiem każdego człowieka tajemne jakieś uczucie uznaje wolę kierującą jego losem. Według zwyczaju przeto ówczesnego Kolumb, ukląkłszy, przed spoczynkiem zmawiał pacierze, a Luis de Bobadilla poszedł za jego przykładem. Jeżeli prawdziwą jest uwaga, iż w wieku piętnastym religia zamroczoną była przesądem, to z drugiéj strony ileż wtedy pokory i szczérej pobożności, dziś niestety zatraconéj, objawiało się w umysłach!
Razem z brzaskiem admirał i don Luis wstąpili na pokład. Tyle razy już opisywano wschód słońca na morzu, że nie będziemy tu powtarzać aż nadto znanych obrazów, nadmienimy tylko, iż Luis, jako prawdziwy kochanek, w purpurze jutrzenki uwielbiał tylko rumieniec swéj ulubionéj, podczas gdy admirał, korzystając z dziennego światła, bystrem okiem spoglądał ku Ferro. Po chwili głębokiego milczenia odkrywca rzekł do młodzieńca:
— Czy widzisz tę ciemną bryłę na południo-zachodzie? to wyspa Ferro, stanowisko Portugalczyków. Nateraz cisza nie pozwala im zbliżyć się do nas; jeżeli wiatr będzie dla nas przyjazny, unikniemy ich pogoni. Czy spostrzegasz jaki żagiel na morzu?
— Żadnego, sennorze, chociaż dobrze już widno.
Kolumb nakazał czatom rozpoznać przestrzeń aż do wyspy, a odpowiédź ich również była zadowalającą. Wkrótce téż dąć zaczął pomyślny wietrzyk; rozpięto żagle i posterowano ku północo-zachodowi; admirał bowiem był zdania że Portugalczycy, nie znając jego zamiarów, sztachują[1] na południu Ferro. Flotylla zwolna oddalała się od wyspy, któréj szczyty już tylko w kształcie niewyraźnego obłoczku widzialne były w oddaleniu. Admirał z gromadą oficerów stał na tyle okrętu, badając stan powietrza i morza. Powierzchowny nawet dostrzegacz byłby wtedy zauważył uderzającą różnicę w usposobieniu uczęstników podróży. W orszaku Kolumba wszystko tchnęło nadzieją i radością; nie myślano o przyszłych niebezpieczeństwach, tylko się cieszono uniknieniem obecnego. Sterników, jak zwykle, podtrzymywał stoicyzm marynarski; ale majtkowie, w posępném milczeniu zgromadzeni na pokładzie, wlepiali tęskne spojrzenia w ostatni odłamek znanego wówczas lądu, co już się nurzał w falach Atlantyku. Kolumb zbliżył się do Luis’a, i dotknąwszy ręką ramienia młodzieńca, obudził go z marzeń w jakich był zatopiony.
— Wątpię, rzekł, aby sennor de Munoz podzielał uczucia tych prostaków. Człowiek tak światły powinien być przykładem dla drugich. Dlaczegóż więc tak ponuro patrzysz na zgraję zebranych tu majtków? Czy żałujesz swojego kroku, czy marzysz tylko o wdziękach kochanki?
— Na ś. Yago! sennorze Christoval, nie dopisał ci tym razem zwykły dar przenikania. Daleki jestem od żalu i marzeń miłosnych, ale spoglądam z politowaniem na tych biédnych majtków, rzuconych na pastwę nieprzepartéj bojaźni.
— Niewiadomość zgubnym jest przewodnikiem, sennorze Pedro, i jéjto właśnie mamidła dręczą wyobraźnię tych biédaków. Widzą same tylko nieszczęścia, bo nie są zdolni przeczuć duchem pomyślności. W oczach tłumu każda rzecz niepowszednia jest niepodobną. Ci poczciwcy patrzą na tę wyspę znikającą, jako na sprzęg ostatni wiążący ich z życiem. Istotnie, obawa ich silniejszą jest niżem mniemał.
— To prawda, sennorze: widziałem na własne oczy łzy staczające się po twarzach, które od wielu lat niezawodnie tylko morskie bałwany zrosiły swym bryzgiem.
— Oto dwaj znajomi, Sancho i Pepe, a żaden z nich, jak uważam, nie zostaje pod wpływem silnego wrażenia, chociaż w obliczu ostatniego przebija smutek. Sancho natomiast zupełnie zdaje się obojętnym, jako prawdziwy syn morza, co najszczęśliwszy wśród huku burzy, w nawale grożących niebezpieczeństw. Dla tego człowieka wyspa jest wyspą, bez względu czy ją porzuca, czy do niéj dopływa; on niebo tylko widzi i morze, a reszta świata w jego oczach jest próżnią. Może być że to kawałek szalbierza, ale uważam go za jednego z najlepszych majtków naszéj osady.
Krzyk przerażenia na pokładzie przerwał słowa admirała. Wyspa Ferro zniknęła z widnokręgu, i morze od południa żadnego już punktu oparcia nie przedstawiało dla oka. Majtkowie, po większéj części głośno wyrzekając i załamując ręce, oddawali się rozpaczy tak gwałtownéj, że koniecznie należało ich uspokoić. Kolumb przeto rozkazał wszystkim zgromadzić się na tylnym pokładzie, i wstąpiwszy na podwyższenie przemówił do nich głosem wzruszonym, nacechowanym zarówno głęboką wiarą, jak czułą troskliwością.
— Towarzysze moi! rzekł odkrywca, ta chwila co w sercach waszych tak przykre budzi uczucia, uroczystą jest dla nas, ale radosną. Wyspa Ferro znikła nam z oczu, a z nią i pogoń portugalska. Rzuceni odtąd w niezmierzony przestwór oceanu, oddani w ręce samego tylko Boga, wolni jesteśmy od napaści nieprzyjaciół. Zaufajmy pomocy Najwyższego i własnym siłom, a dokonamy chlubnie wielkiego przedsięwzięcia. Jeżeli który z was pragnie w czém objaśnienia, niech mówi śmiało; będę się starał usunąć jego wątpliwość.
— Sennorze admirale, zawołał Sancho, pochopny zawsze do gawędy, trzeba ci wiedzieć że to właśnie co ciebie raduje, zasmuca mych poczciwych kolegów. Gdyby nieustannie patrzéć mogli na Ferro albo inną jaką wyspę, pożeglowaliby do Cipango tak spokojnie, jak szalupa za swoim okrętem przy pogodzie; ale myśl porzucenia wszystkiego, świata, żon, dzieci, przyjaciół, dotyka ich żalem.
— A ty, mój Sancho, stary marynarz, coś się urodził na morzu?
— Powoli, wasza excellencyo sennorze admirale, przerwał majtek z frantostwem, nie zupełnie na morzu, chociaż zapewne niedaleko; bo skoro mnie znaleziono pode drzwiami warsztatu okrętowego, trudno przypuścić aby poprzednio na ląd mnie wysadzono, gdyż ubytek tak małego ładunku, jakim byłem wtedy, niewieleby ulżył statkowi.
— A więc blizko morza, jeśli tak życzysz; w każdym razie spodziéwam się po tobie czegoś więcéj jak żałośnego kwilenia nad zniknięciem jakiéjś wyspy.
— Wasza excellencya ma słuszność, dla Sancha wszystkoto jedno. Ale gdybyś wytłumaczyć raczył tym poczciwym ludziom gdzie i poco płyniemy, a zwłaszcza kiedy powrócimy, sprawiłbyś im niewymowną pociechę.
— Ponieważ zdaniem mojém starsi wtedy chyba ukrywać powinni swe zamiary podwładnym, gdy to zagraża niebezpieczeństwem, uczynię przeto chętnie czego po mnie wymagasz, i proszę wszystkich posłuchać mnie uważnie. Celem podróży naszéj jest państwo wielkiego chana, położone, jak wiadomo, na wschodnim krańcu Azyi i kilkakrotnie już zwidzane przez Europejczyków, chociaż drogą przeciwną naszéj, bo w kierunku wschodnim. Ale powodzenie nasze zależy głównie od gorliwości i poświęcenia całéj osady, obok wskazówek jakich dostarcza nauka, a które w krótkości wyłożyć wam zamierzam. Przekonany jestem o kulistości ziemi, z czego wypływa że Atlantyk, mając granice od wschodu, powinien je mieć i od zachodu. Otóż rachuba daje mi pewność, iż lądu tego, który uważam za Indye, dosięgnąć można w dwudziestu do trzydziestu dniach żeglugi. Objaśniwszy was jakim sposobem i kiedy przybyć zamyślam do tych krajów nieznanych, przytoczę teraz kilka szczegółów dotyczących korzyści jakie zapewnia ich odkrycie. Według opowiadań niejakiego Marco Polo i jego krewnych, szlachciców weneckich, państwo wielkiego chana nietylko jest obszérne, lecz nadto bogate w złoto srébro i kosztowne kamienie. Osądźcie więc sami jaka nagroda czekać może uczęstników téj wyprawy. Królestwo ichmość już teraz podnieśli mię do godności admirała i wice-króla odkryć się mających krajów; jeżeli szczęśliwie dokonamy dzieła, każdy z was będzie miał prawo do łaski naszych władzców, którzy jéj pewnie nikomu nie odmówią w stosunku do zasługi, a będzie czém zaiste nagrodzić największe wysilenia. Marco Polo, zabawiwszy lat kilkanaście na dworze wielkiego chana, niemałe zebrał korzyści; a chociażto prosty był szlachcic i nie posiadał innych środków transportu, jak juczne zwierzęta, tyle jednak nagromadził skarbów, iż dźwignął upadłą rodzinę i potomkom jeszcze zostawił nieprzebrane dostatki. Nadto wzdłuż brzegów téj części Azyi znajdują się rozrzucone wyspy, obfitujące w kadzidła i rośliny aromatyczne. Zyski więc nasze mogą być niezmierne, przemilczając już o zasłudze poniesienia krzyża niewiernym, chociaż przodkowie nasi szukali chluby w wyprawach celem oswobodzenia grobu świętego.
Kończąc przemowę, Kolumb przeżegnał się i powrócił do grona oficerów. Słowa jego zrazu działały korzystnie; ale wkrótce powróciło smutne usposobienie. W ciągu nocy jedni we śnie marzyli o bogactwach wzmiankowanych przez admirała; drugim zdawało się, że uniesieni przez złego ducha w dalekie strony morza, krążyć tam muszą na wieki za pokutę.
Przed samą nocą admirał przywołał do siebie dowódzców la Pinty i la Niny, aby ich obznajmić z swojemi zamiarami i dać instrukcyą na przypadek rozłączenia.
— A więc rozumiécie mnie, sennorowie, rzekł w końcu; powinniście ile możności trzymać się mego okrętu, a gdyby nas rozłączyła burza, zawsze w kierunku zachodnim popłynąć aż na odległość około siedmiuset mil od wysp kanaryjskich. W tém miejscu nocną porą zwijać należy żagle, gdyż prawdopodobnie znajdować się wtedy będziecie niedaleko archipelagu azyatyckiego. Posuwając się ciągle ku zachodowi, dosięgniecie stałego lądu, i albo już mnie znajdziecie na dworze wielkiego chana, albo téż wkrótce tam przybędę.
— Dobrze, sennorze admirale, odpowiedział Marcin Alonzo, podnosząc oczy utkwione dotąd w mappę; lepiéjby jednak było gdybyśmy razem zostali, bo prostym marynarzom nie przystoi wchodzić w stosunki z władzcą owego kraju.
— Masz słuszność, poczciwy Alonzo; w każdym więc razie czekajcie mojego przybycia, a tymczasem staraj się rozpoznać położenie i płody wysp okolicznych. Cóż mówili twoi ludzie straciwszy z oczu Ferro?
— Osada szemrała tak głośno, iż lękałem się buntu. Chyba tylko obawa gniewu królewskiego wstrzymała ich od powrotu do Palos.
— Czuwaj nad niemi i utrzymuj najsurowszą karność; ale staraj się także wspiérać ich moralnie przez stosowne objaśnienia. Teraz, sennorowie, udajcie się na swe statki, bo noc już zapada.
Kolumb, zostawszy sam na sam z Luis’em w kajucie, usiadł na łożu okrętowém, i ręką podparłszy głowę puścił wodze myślom.
— Ty znasz oddawna Alonza, zawołał wreszcie przerywając milczenie.
— Dawno, jak dla mnie młodego, niedawno może jak dla starca.
— Pomoc jego jest dla nas nieodzowną; trzeba polegać na jego prawości. Dotychczas okazywał się przychylnym i nieustraszonym.
— Marcin Alonzo zapewne nie dla wyższych widoków przedsiębierze tę podróż; lecz byle wierzył w możliwość pomyślnego skutku, to sam już interes osobisty do nas go przywiąże.
— Tobie jednemu tylko mogę powierzyć wszystkie swoje myśli. Spójrz na ten papiér, Luis: od rana ubiegliśmy mil dziewiętnaście w kierunku zachodnim. Gdyby osada po niejakim czasie dowiedziała się ile rzetelnie odbyliśmy drogi bez napotkania lądu, obawa mogłaby przemódz posłuszeństwo. Zapiszę więc do księgi okrętowéj tylko mil piętnaście, a prawdziwy rachunek pozostanie tajemnicą dla wszystkich, wyjąwszy mnie i ciebie. Bóg najwyższy wybaczy mi ten podstęp, ze względu na świętość naszego celu. Ujmując tak codziennie, przebędziem w oczach majtków jakie siedmset lub ośmset mil, podczas gdy rzeczywiście zrobiemy ich tysiąc.
— O takiéj skali na odwagę marynarzów nigdy zaiste nie pomyślałem, wtrącił Luis z uśmiéchem. Na ś. Ludwika, mojego patrona! nietęgi to rycerz, co mierzy niebezpieczeństwo na mile!
— Każda rzecz nieznana wydaje się straszną dla ludzi. Wielkie odległości przerażają nieświadomych! a jeśli droga prowadzi przez ocean bezgraniczny, zachwiać się nawet może umysł oświecony.
Po tych słowach admirał zmówił klęczący modlitwę wieczorną i udał się na spoczynek.





  1. Sztachować w języku żeglarskim znaczy obrócić okręt tak, aby płynął na pół z wiatrem, na pół przeciw wiatrowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.