Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzysztof Kolumb |
Wydawca | S. H. MERZBACH Księgarz |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwik Jenike |
Tytuł orygin. | Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przy pomyślnym wietrze trzy statki posuwały się szybko w kierunku wysp kanaryjskich. W poniedziałek, szóstego sierpnia rano, Kolumb na tylnym pokładzie rozmawiał wesoło z Luis’em i kilką towarzyszami, gdy nagle la Pinta zwinęła żagle i zwróciła się przeciw wiatrowi. Ruch ten niespodziany domyślać się kazał jakiego przypadku; okręt więc admiralski podpłynął, dla zasięgnienia wiadomości.
— I cóż, don Marcinie Alonzo! krzyknął Kolumb przez trąbę, dlaczego zatrzymałeś się w biegu?
— Nasz stér uszkodzony, sennorze; czekać muszę póki go nie naprawią.
Kolumb zachmurzył się, i poleciwszy Marcinowi Alonzo największy pośpiech, zaczął wielkiemi krokami niespokojnie pokład przebiegać. Osada, widząc admirała zmartwionym, usunęła się, zostawiając go sam na sam z mniemanym pokojowcem króla.
— Spodziéwam się, sennorze, że to małe uszkodzenie nie opóźni naszéj podróży, rzekł Luis po chwili milczenia. Marcin Alonzo dzielnym jest marynarzem; zaradzi więc złemu tymczasowo, a na wyspach kanaryjskich gruntownie wszystko się naprawi.
— Prawdę mówisz, Luis, nie trzeba tracić nadziei. Ale obawa moja z innego wypływa źródła. Wiadomo ci że la Pinta została zabraną z polecenia królowéj, na rzecz owej kary wymierzonéj przeciw mieszkańcom Palos i wbrew życzeniu jéj posiadaczów. Otóż właściciele tego statku, Gomez Rascon i Christoval Quintero, znajdują się na pokładzie i pewny niemal jestem iż rozmyślnie spowodowali ten wypadek.
— Na ś. Jago, sennorze, mam wyborne na to lekarstwo. Pozwól mi udać się do tych panów, a powiem im, że jeśli raz jeszcze ster się popsuje, jednego powiesić każesz na maszcie, a drugiego wrzucić w morze.
— Tylko w ważnych zdarzeniach, mój synu, użyć można podobnéj surowości, i to posiadając jawne dowody występku. Wolę na wyspach kanaryjskich o inny postarać się statek, bo przewiduję że trudno nam będzie uniknąć podstępu tych ludzi, dopóki zupełnie się ich nie pozbędziem. Niepodobna przy tak wzburzonym morzu powierzyć się szalupie, inaczéj sprawdziłbym osobiście to zdarzenie. Zaufajmy jednak biegłości Marcina Alonzo.
W parę godzin późniéj okręty były już w ruchu, i mimo doznanéj zwłoki około siedmdziesięciu mil morskich odbyto w jednéj dobie. Lecz wkrótce stér la Pinty powtórnemu uległ uszkodzeniu. Admirał, widząc w tém dowód zdrady, postanowił nieodmiennie usunąć niechętnych, jeśli tylko na wyspach znajdzie się inny statek.
Nazajutrz rano trzy okręty zbliżyły się do siebie na odległość głosu ludzkiego, i miała miejsce narada, z któréj można było powziąć wyobrażenie o wiadomościach żeglarskich dowódzców. W owym czasie narzędzia żeglugi bardzo jeszcze były niedokładne; wprawdzie od wieku przeszło używano bussoli, lecz nie znano jéj zboczeń, tak ważnych przecież w dalekich podróżach. Marynarze rzadko na otwarte puszczali się morze, a położenie okrętu obliczali podług gwiazd bardziéj, niż podług rachunku. Jeden tylko Kolumb uderzający stanowił wyjątek, bo zgłębił dokładnie wszystkie tajnie nauki, wyższy w tém nieskończenie od współczesnych.
Towarzysze wyprawy przekonali się wtedy, iż sam tylko admirał oznaczyć umié prawdziwe okrętów położenie. Jakoż niezadługo zjawienie się na widnokręgu cyplów kanaryjskich w stronie południowo-wschodniéj potwierdziło jego zdanie. Że jednak na morzu góry widzialne są w wielkiéj odległości, a przytém wiatr nieco się obrócił, dosięgnięto Teneryffy dopiéro we czwartek ósmego sierpnia, czyli w sześć dni po opuszczeniu Palos.
Wysiadłszy na ląd, Kolumb zajął się natychmiast poszukiwaniem innego statku, lecz nie znalazłszy go w miejscu, popłynął do Gomery. I tam wszelako starania jego były daremne; mimo swéj woli przeto odkrywca powrócił do Teneryffy, i zabrawszy naprawiony okręt la Pinta, udał się znów ku Gomerze, zkąd ruszyć miano w ostateczną już drogę.
Tymczasem między majtkami objawiać się zaczęły znaki skrytego niezadowolenia. W przeprawie z Teneryffy do Gomery Kolumb z Luis’em i kilką oficerami znajdował się na pokładzie w tylnéj części okrętu, gdy rozmowa kilkunastu ludzi, zgromadzonych około wielkiego masztu, zwróciła jego uwagę. Noc była ciemna i dosyć spokojna; głos przeto rozmawiających, jakkolwiek stłumiony, rozchodził się daléj, niż sobie tego życzyli.
— Mówię ci, Pepe, rzekł jeden z najgorętszych rozprawiaczów, że przyszłość nasza ciemniejszą jest od téj nocy. Czy słyszał kto kiedy o lądzie poza wyspami azorskiemi? Czyż nie wiemy że Opatrzność ziemię otoczyła wodą, rzucając tu i owdzie gromady wysp, jako punkt oparcia dla marynarzów, a wszystkie opasując niezmierzoném łożyskiem oceanu, zapewne dla położenia granic zuchwałéj ciekawości człowieka?
— To prawda, Pero, odpowiedział Pepe; ale Monika wierzy iż admirał zesłanym jest przez Boga dla rozszerzenia religii chrześciańskiéj.
— Ej, bo Monika twoja powinnaby zająć miejsce donny Izabelli, jeśli tak mądra i wszystkowiedząca. W Moguer powiadają, że ona jest twoją królową, i że chciałaby rządzić wszystkiemi, jak panuje nad tobą.
— Nie dotykaj matki mojego syna, przerwał mu gniewnie Pepe. Umiem znieść docinki przeciw sobie; ale wara temu, kto śmié źle mówić o Monice.
— Tęgi z ciebie gębacz, Pero, gdy się znajdujesz o sto mil od swojéj połowicy, odezwał się głos gruby Sancho Munda; ale wiadomo nam wszystkim kto w twojéj chałupie rej wodzi, i że u siebie w domu jesteś pokorny jak harpunowany wieloryb. Lecz dosyć o tem, pomówmy raczéj o rzeczach żeglarskich; a ty, zamiast obarczać pytaniami tak niedoświadczonego młodzieńca jak Pepe, sprobuj się lepiéj ze mną na języki.
— A więc cóż mi powiész o téj ziemi nieznanéj, leżącéj poza oceanem, któréj nikt nie zwidził i nie zwidzi prawdopodobnie?
— Powiem ci, gaduło, że był czas gdy nie znano wysp kanaryjskich, gdy nasi żeglarze nie śmieli wypływać z ciaśniny, gdy Portugalczycy nie domyślali się nawet istnienia owych kopalń w Gwinei, co tyle ich dziś bogacą.
— I cóż Gwinea może mieć wspólnego z podróżą naszą na zachód? Cały świat wié o tém oddawna, iż na południu Europy rozciąga się Afryka; nic przeto dziwnego że wylądowano w kraju, którego istnienie żadnéj nie podlegało wątpliwości. Ale zkąd pewność iż z tamtéj strony oceanu napotkamy ląd stały?
— Dzielnie, Pero! rzekł jeden z majtków; podobno Sancho dobrze się poskrobie, zanim odpowiedziéć zdoła na twój zarzut.
— Zapewne, odrzekł Sancho obojętnie, babie co miele językiem tylko dla zabawki, przyszłoby to z trudnością; lecz admirał nasz śmieje się z tak błahych zarzutów. Posłuchaj mię, Pero, bo gadasz jak człowiek co tyle razy odbył drogę z Palos do Moguer, że całkiem zapomniał o wielkim trakcie między Sewillą a Grenadą. Każda rzecz musi miéć swój początek, a podróż nasza będzie właśnie początkiem wypraw do Indyj. Płyniemy na zachód, gdyż to jest droga najkrótsza, a nawet jedyna którą udać się można. Powiedzcież, koledzy, czy statek jakichkolwiek rozmiarów może przebyć góry i doliny stałego lądu?
Sancho czekał odpowiedzi, która naturalnie była przeczącą.
— Spojrzyjcież tedy na mappe admirała, a zobaczycie iż po każdéj stronie Atlantyku, od bieguna do bieguna, rozciągają się ziemie tamujące żeglugę w innym kierunku niż w zachodnim; dowodzenie przeto Pera sprzeciwia się naturze.
Pero miał cóś nadmienić, gdy okrzyk trwogi przebiegł po tłumie zgromadzonych. Ostrokręgowy słup Teneryffy, odrzynający się w niewyraźnych zarysach na tle ciemnego widnokręgu, buchnął nagle płomieniem, rzucając ponure światło na wierzchołki gór przyległych. Majtkowie wszyscy przeżegnali się mimowolnie, a kilku z nich, padłszy na kolana, zaczęło odmawiać różańce. Obudzono śpiących i postanowiono zwrócić na to zjawisko uwagę admirała! Pero obrany został mówcą.
Kolumb, znajdujący się wtedy z małym orszakiem oficerów w tylnéj części okrętu, spostrzegł również niespodziany wybuch cypla Teneryffy. Grono otaczających go osób, zbyt światłe by trwożyć się miało tym widokiem, śledziło przebieg zjawiska z natężoną ciekawością, gdy Pero zbliżył się w towarzystwie całéj prawie osady. Nakazawszy towarzyszom milczenie, przystąpił zaraz do rzeczy.
— Sennorze admirale, rzekł, przyszliśmy prosić waszéj excellencyi abyś rzucił okiem na szczyt Teneryffy, który, zdaniem naszém, w téj chwili daje nam uroczystą przestrogę, iż nie należy gwałtem wdziérać się w tajemnice natury. Gdy góry zioną ogniem, wtedy człowiek czuje swą słabosć i korzy się przed potęgą Stwórcy.
— Czy jest między wami taki, co był na morzu Śródziemném i widział wyspy należące do małżonka naszéj królowéj, don Ferdynanda? zapytał spokojnie Kolumb.
— Ja byłem, sennorze, zawołał z żywością Sancho, zwidziłem Cypr i Alexandryą, a nawet Stambuł, stolicę Turka.
— A więc znasz pewnie i Etnę, co bezustannie prawie wyrzuca płomienie, śród okolic bogatych jednak w skarby przyrody?
Kolumb starał się następnie wytłumaczyć swym ludziom przyczynę wybuchów wulkanicznych, wkładając na oficerów obowiązek poparcia krótkich objaśnień jego bliższém wyłuszczeniem. W końcu dodał, że jeśli majtkowie chcą koniecznie w tém zjawisku upatrywać przepowiednię, to powinni uważać takowe za znak, iż Opatrzność sama przyświéca ich podróży.
Otóż z jakiemi przeszkodami walczyć musiał wielki odkrywca, jeszcze wtedy nawet, gdy po tyloletnich usiłowaniach otrzymał wreszcie środki, acz słabe, ku dokonaniu przedsięwzięcia, co miało stanowić erę w dziejach świata i ludzkości!
Okręty przybyły do Gomery 22 sierpnia, i zatrzymały się tam przez dni kilka dla nabrania żywności, zanim opuściły ostatecznie siedzibę cywilizacyi i granice znanego wówczas świata. Przybycie wyprawy Kolumba, w epoce kiedy środki kommunikacyi bardzo były niedokładne, wielkie na wyspach sprawiło wrażenie. Admirała obsypywano zaszczytami, nietyle z powodu godności jaką piastował, ile raczéj dla wielkości dzieła któremu przewodniczył. Mieszkańcy wysp kanaryjskich i azorskich powszechnie prawie wierzyli w istnienie lądu na zachodzie; lecz przekonanie ich w tym względzie, jak zaraz ujrzemy, polegało na dziwném złudzeniu.
Między znakomitościami wyspy Gomera piérwsze miejsce zajmowała donna Inez Peraza, matka hrabi Gomera, otoczona licznym gronem własnych domowników i przybyszów z wysp sąsiednich. Gościnnie w swym domu podejmując admirała, donna Inez zapraszała także znaczniejszych jego podwładnych, a między niemi Pedra de Munoz, czyli Pera Gutierrez, jak naprzemian nazywano znanego nam młodzieńca.
— Rada jestem, don Christoval, rzekła pewnego razu donna Inez Peraza, iż najjaśniejsi państwo zezwolili wreszcie na rozwiązanie téj wielkiéj zagadki, nie dlatego tylko, że ono zapewnić ma tryumf religii chrześciańskiéj i przysporzyć sławy ojczyznie, ale jeszcze w interesie współobywateli swoich, z których wielu na własne oczy widziało ląd jakiś w stronie zachodniéj, i chcieliby oświecić się w tym względzie.
— Słyszałem o tém, szlachetna pani, i pragnąłbym dowiedziéć się szczegółów.
— Dobrze więc, sennorze, jeśli takie jest twoje życzenie, wzywam obecnego tu kawalera Dama, aby ci opowiedział co wiemy o tym kraju tajemniczym.
— Najchętniéj, donna Inez, odrzekł zagadniony z skwapliwością nierzadką u zwolenników rzeczy cudownych, gdy mają sposobność rozszerzenia się nad ulubionym przedmiotem. Słyszałeś zapewne, sennorze admirale, o wyspie Saint-Brandan, położonéj na mil ośmdziesiąt lub sto w kierunku zachodnim od Ferro, którą widziało tylu żeglarzów, a żaden jéj nie dosięgnął.
— Słyszałem o téj wyspie bajecznéj, odpowiedział z powagą admirał; lecz pozwól mi zrobić uwagę, iż niéma na świecie lądu niedostępnego dla ludzi co go ujrzeli rzeczywiście.
— Ujrzeli niezawodnie, szlachetny admirale, odezwało się razem kilka głosów; my wszyscy wiemy że go widziano, a niejeden z żeglarzów naszych poświadczy, iż daremnie na nim wylądować usiłował.
— Człowiek, jako istota rozumna, powinien zbadać to co widzi, odparł Kolumb z niezłomną stałością. Wskażcie mi południk wyspy Saint-Brandan, a po upływie tygodnia wiedzieć będę ile w tém podaniu jest prawdy.
— Nie znam się na południkach, odpowiedział sennor Dama, ale wierzę swoim oczom. Widziałem kilkakrotnie tę wyspę przy zupełnie pogodném niebie, i mogłem dokładnie rozróżnić jéj kształty. Pamiętam nawet, że raz byłem świadkiem jak słońce schowało się za jéj szczyty.
— Zdanie tak zacnego męża zasługuje na wiarę; z tém wszystkiém, sennorze, uważam to zjawisko za złudzenie atmosferyczne.
— To niepodobna! zawołało kilku obecnych; tysiące osób jest corocznie świadkami pojawiania się i nagłego znikania Saint-Brandan.
— Otóż ta właśnie okoliczność, szlachetna pani i czcigodny kawalerze, dowodzić wam powinna że jesteście w błędzie. Wierzchołek Teneryffy na sto mil dokoła widzialny jest przez rok cały, wyjąwszy gdy mglistość powietrza staje temu na zawadzie. Każdy kawałek ziemi wzniesiony ręką Stwórcy spoczywać musi niezmiennie na swych podstawach, dopóki go nie zwali gwałtowne jakie wstrząśnienie, zesłane również przez Boga.
— To wszystko może być prawdziwém, sennorze, lecz niéma reguły bez wyjątku. Zrządzenia Opatrzności często są tajemnicze, a cele jéj dla nas niedostrzegalne. Dlaczegoż naprzykład Maurowie tak długo byli panami Hiszpanii? dlaczego niewierni dzierżą dotąd grób Zbawiciela? dlaczego władzcy nasi przez siedm lat odmawiali ci pomocy w tak świętém przedsięwzięciu? Może téż to zjawienie się Saint-Brandan jest zapowiedzią powodzenia twych planów.
Kolumb był entuzyastą; ale zapał jego ograniczał się na tajnikach wiary. Jak wszyscy prawie spółcześni, wierzył w bezpośrednią skuteczność pobożnych ofiar, pokut i modlitwy. Jednakże męzki jego rozum odrzucał pospolite cuda, a lubo uważał się za narzędzie Opatrzności, nie przypuszczał jednak aby dla jego zachęty porządek natury miał być przerwanym.
— Zaprawdę, przeświadczony jestem głęboko, że najwyższa istota zleciła mi posłannictwo odkrycia drogi morskiéj między Europą i Azyą, odrzekł po chwili; lecz nie posuwam zaślepienia do tego stopnia, abym wierzył w dopuszczenie cudów na mą korzyść. Zgodniejsze podobno z naturalnym biegiem rzeczy, a nawet pochlebniejsze dla mnie, będzie przekonanie, iż rozrządzam temi tylko środkami, jakie zapewnia nauka. Długoletnie rozmyślanie nad tym przedmiotem i wielostronna praca postawiła mię w możności sprostania swojemu zadaniu.
— A towarzysze twoi, czy równie dobrze użyli swojego czasu? wtrąciła donna Inez, spoglądając na Luis’a, którego rycerska i miła powierzchowność powszechnie się, zwłaszcza kobiétom, podobała. Czy sennor Gutierrez trawił także bezsenne nocy na badaniach naukowych, aby zapewnić tryumf ewangelii?
— Sennor Gutierrez jest ochotnikiem; niechże sam wymieni swe pobudki.
— Więc będę go prosić o odpowiedź. Obecne tu damy, sennorze, pragną dowiedziéć się, co mogło skłonić do téj wyprawy kawalera, którego powodzenie na dworze donny Izabelli lub w wojnie przeciw Maurom byłoby niezawodne.
— Wojna z Maurami ukończona, odrzekł Luis z uśmiéchem, a donna Izabella i wszystkie damy jéj dworu sprzyjają tylko ludziom dbającym o chwałę religii i kraju. Nie jestem filozofem, nie zgłębiłem żadnéj nauki, ale cel naszéj podróży jak gwiazda świetna i błyszcząca staje mi przed oczyma i gotów jestem poświęcić życie, byle go dosięgnąć.
Wykwintne grono gości donny Inez Peraza głośne objawiło zadowolenie; bo nic tak łatwo nie zyskuje pochwał, jak odwaga wsparta przymiotami osobistemi. Że Kolumb, weteran morski, skołatany wiekiem, narażał życie, i tak już niedalekie kresu, dla przeniknienia tajemnic zaatlantyckich, to nikogo nie dziwiło; lecz uwielbiano poświęcenie młodziana, który los swój powierzał tyle wątpliwemu przedsięwzięciu. Luis, ucieszony tym objawem współczucia, chciał jeszcze coś dodać, gdy donna Inez, bardzo nie w porę dla miłości własnéj młodzieńca odezwała się w te słowa:
— Jakże szlachetne są te uczucia, obok zamiarów przypisywanych młodemu potomkowi jednéj z najpierwszych familij kastylskich. Korrespondenci moi donoszą mi, że i on także podróżuje, ale w sposób niegodny swojego urodzenia, bezowocnie dla siebie i dla kraju.
— A kto jest ten młodzieniec zbłąkany, sennora? zapytał Luis bez namysłu, nie przewidując w swéj radości jaką usłyszy odpowiédź.
— Imię jego nie jest tajemnicą, bo cały dwór mówi o jego wybrykach; nazywa się Luis de Bobadilla, hrabia de Llera.
Powiadają że kto przypadkiem usłyszy zdanie o sobie, rzadko kiedy znajdzie je pochlebném. Luis sprawdzić mógł na sobie rzetelność tego pewnika. Krew uderzyła mu do twarzy i z największém zaledwo wysileniem powstrzymać zdołał głośny wybuch gniewu, którego początkiem byłoby niezawodnie wezwanie kilkunastu świętych, gdyby rozwaga nie przemogła nad uniesieniem. Tocząc w koło pełne groźby spojrzenie, młodzieniec zdawał się szukać ubliżającego dla siebie uśmiéchu. Szczęściem że właśnie wtedy Kolumb zajmującą rozprawą o wyspie Saint-Brandan ściągnął ku sobie mężczyzn, i Luis nie dostrzegł nic takiego, co upoważnićby mogło zaczépkę. Powodowana tajemniczym instynktem, co zwykle kieruje postępkami młodych niewiast, jedna z pięknych towarzyszek donny Inez, sama o tém nie wiedząc, rozbroiła naszego bohatéra.
— Rzeczywiście, sennoro, odezwała się ładna obrończyni, mówią że don Luis jest wietrznikiem, ale dodają że ma najlepsze serce, że jest wspaniałomyślnym, a przytém najdzielniejszym rycerzem Kastylii, któremu należy się słusznie najpiękniejsza dziewica tego kraju.
— Próżne nauki księży, próżne przestrogi rodziców, rzekła z uśmiéchem donna Inez; młodość zawsze stawiać będzie odwagę i świetne czyny wyżéj od skromnych cnót chrześciańskich. Pokonanie przeciwnika na turnieju, odznaczenie się w boju z niewiernemi, więcéj w jéj oczach jedna zasługi, niż wszelkie pokuty i pacierze.
— Nie możemy wiedziéć, szlachetna pani, czy kawaler o którym mowa unika pokut i modlitwy? odpowiedział Luis; jeżeli posiada dobrego przewodnika sumienia, odbywa niezawodnie i jedne i drugie. Doniesionoż ci także nazwisko jego kochanki?
— Tak, sennorze; jestto donna Maria de los Mercedes de Valverde; blizka krewna Guzman’ów i jedna z najpiękniejszych dziewic hiszpańskich.
— A cnota jéj dorównywa piękności! zawołał Luis z uniesieniem.
— Czy znasz tak blizko tę dostojną osobę, abyś ocenić mógł jéj przymioty?
— Oceniam takowe ze słyszenia. Ale czy korrespondent twój, zacna pani, nie pisze co się stało z przewrotnym jéj kochankiem.
— Mówią że opuścił znów Hiszpanią, lecz nie wiadomo dokąd się udał. Zapewne zwyczajem swoim krąży po morzu, szukając przygód awanturniczych.
Rozmowa inny wzięła obrót, i po niejakim czasie admirał z swym orszakiem opuścił posiedzenie.
— Rzeczywiście, sennorze don Christoval, rzekł Luis idąc z Kolumbem ku brzegowi, człowiek nabiéra sławy nie wiedziéć jakim sposobem. Jeżeli ta wyprawa przyniesie waszéj excellencyi choć połowę tego rozgłosu, jaki zyskały podróże moje bez celu, to niezawodnie potomność przechowa twoje imię.
— Ludzie wyższego stanowiska, odrzekł admirał, opłacać muszą tę daninę opinii publicznéj, że każdy ich postępek bywa roztrząsany.
— I dodaj, sennorze, że wystawieni są na plotki i obmowę. Zabawnato rzecz w istocie, iż młodzieniec z jakiém takiém imieniem nie może podróżować dla własnéj przyjemności, by zaraz kumoszki kastylskie nie doniosły o tém kumoszkom wysp kanaryjskich, zapełniając swe listy pobożnemi westchnieniami nad jego obłąkaniem. Na wszystkich świętych męczenników! gdybym był królem, wydałbym prawo zabraniające rozpisywania się nad czynnościami bliźnich, mianowicie téż kobiétom.
— W takim razie, sennorze de Munoz, musiałbyś wyrzec się przyjemności odbierania listów kréślonych piękną rączką donny Mercedes.
— Mówię tylko o listach kobiét do kobiét, admirale; gdyż pisma młodych panienek do swych oblubieńców uważam za bardzo pożyteczne. Niech sobie pisują kochanki do kochanków, dzieci do rodziców, żony do mężów, ale zasię od plotek kumoszkom; nienawidzę ten ród potwarczy, jak szatan nienawidzi naszę wyprawę.
— W istocie niéma on powodu życzyć jéj powodzenia, bo chodzi o tryumf religii, odpowiedział Kolumb z uśmiéchem. Lecz czego żądasz mój przyjacielu? dodał, ujrzawszy Sancho Munda stojącego nieopodal.
— Sennorze don Christoval, chciałbym waszéj excellencyi powiedziéć słów kilka w zaufaniu.
— Mów otwarcie, poczciwy Sancho; ten kawaler należy do moich przyjaciół.
— Nie potrzebuję wspominać tak wielkiemu żeglarzowi o zamiarach i czynach Portugalczyków, bo wasza excellencya znasz je lepiéj odemnie. Ograniczę się więc na ogólnéj uwadze, że nasi sąsiedzi, pragnąc wszystko zagarnąć dla siebie, starają się wszelkiemi sposobami przeszkodzić odkryciom innych narodów.
— Jan portugalski światłym jest królem i chętnym zawsze do śmiałych przedsięwzięć.
— Tak jest, sennorze, a podobno że i nasza wyprawa trochę go obchodzi, odpowiedział Sancho z przekąsem, dowodzącym iż więcéj wiedział jak mówił.
— Bądź szczerym, Sancho, i spodziéwaj się zato nagrody.
— Jeżeli wasza excellencya zechce mnie posłuchać, wyznam mu wszystko jak przy konfessyonale.
— A więc do rzeczy!
— Otóż, sennorze admirale, trzeba ci wiedziéć, że przed jedenastą laty odbyłem podróż z Palos do Sycylii, na statku należącym do Pinzon’ów; nie do Marcina Alonzo, dowodzącego pod rozkazami waszéj excellencyi, tylko do krewniaka nieboszczyka jego ojca, który lepsze budował okręty, jak te oto nasze, niedokładnie podlane, z przegniłemi linami; nie mówiąc już o sposobie jakim żagle....
— Ależ zapominasz, kochany Sancho, przerwał zniecierpliwiony Luis, że noc już zapada i admirał powrócić chce na okręt.
— Jakżeż mogę zapomnieć, skoro widzę zachodzące słońce i sam należę do osady szalupy, co odwiéźć ma jego excellencyą. A więc, wracając do rzeczy, płynąłem z Palos ku Sycylii, a towarzyszem moim obiadowym w téj podróży był niejaki Jose Gordo, rodowity Portugalczyk, ale przenoszący wina hiszpańskie nad ckliwe trunki swego kraju. Nie mogłem nigdy zmiarkować czy Jose w duchu jest Portugalczykiem czy Hiszpanem; tyle jednak uważałem, iż niebardzo gorliwy z niego chrześcianin.
— Przewiduję, wtrącił Kolumb, że masz przytoczyć jego świadectwo na poparcie jakiejś wiadomości, i powinienem uprzedzić cię, iż zły chrześcianin podejrzanym zawsze jest świadkiem.
— Teraz, zaiste, nazwałbym bluźniercą każdego, coby zwątpił o powodzeniu waszéj excellencyi, kiedy tak umiész zgadywać cudze myśli. Otóż Jose, dowiedziwszy się że Sancho Mundo należy do osady la Santa Maria, przybył powitać dawnego kolegę.
— Przywołaj go zatém, i niech się dowiem wreszcie o co tu chodzi.
— Chodzi, sennorze, razem o Jana portugalskiego, o Ferdynanda z Aragonii, o donnę Izabellę kastylską, o waszę excellencyą, o sennora de Munoz i o mnie samego.
— Jakaż dziwna gmatwanina! zawołał Luis, wsuwając sztukę srebra w rękę Sancho Munda; może teraz skrócić zechcesz opowiadanie.
— Dobrze, sennorze; ale, prawdę powiedziawszy, Jose, który tu jest niedaleko, powiedział mi, że wiadomość jego warta dublona.
— Przyprowadź go, rzekł Kolumb, a otrzyma czego żąda.
Sancho usłuchał rozkazu, i po chwili powrócił z Jose’m, a ten, odebrawszy dublona, opowiedział, że wracając z Ferro napotkał trzy statki portugalskie, krążące między wyspami, których celem, jak powszechnie mniemano, było przeszkodzenie wyprawie kastylskiéj. Ponieważ człowiek ten odwoływał się do świadectwa kilku podróżnych, Kolumb przeto z Luis’em udali się niezwłocznie do osób wskazanych, a zdanie ich w zupełności zgodne było z przypuszczeniem majtka.
— Nowy kłopot! rzekł Kolumb do młodzieńca, gdy przybyli na pobrzeże. Ci matacze portugalscy mogą nas zatrzymać, albo puścić się w ślad za nami i wydrzéć nam w części owoc tylu trudów.
— Mniemam, odrzekł Luis, iż bandera kastylska zasłonić nas powinna od napaści.
— Droga moja, niestety, ciężka jest i ciernista, ciągnął daléj odkrywca. Wzywałem kiedyś pomocy tychże samych Portugalczyków, a przedstawienia moje przyjęto z urąganiem; potrzebaż aby w chwili gdy łaska donny Izabelli zbliżyła mię do celu, oni właśnie otoczyli nas zdradą!
— Szlachetny admirale! walczyć będziemy w potrzebie jako dzielni Kastylczycy.
— Zbyt słabi jesteśmy aby oprzeć się przemocy; jedyna nadzieja nasza w szybkiém odpłynięciu. Ruszymy ze wschodem słońca, i byleśmy wyszli z obrębu wysp kanaryjskich, wątpię aby się odważyli pogonić za nami na ocean atlantycki.
Gdy admirał domawiał tych wyrazów, szalupa podpłynęła, i odwiozła rozmawiających na pokład la Santa Maria. Górzyste szczyty Gomery odrzynały się na widnokręgu nakształt olbrzymich wieżyc, a w oddaleniu już tylko trzy plamki niewyraźne wskazywały stanowisko okrętów.