Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.

Przybywszy w miejsce z którego widać było okręty, Luis ujrzał z przerażeniem, że la Santa Maria, którą cztéry dni temu w najlepszym zostawił stanie, rozbita, z potrzaskanemi masztami leżała na piasku. La Nina była wprawdzie nietkniętą; ale młodzieniec uczuł mimowolną trwogę na myśl, że wątły ten statek stanowi odtąd jedyne ich schronienie. Pomorze zarzucone było materyałami budowlanemi, a Hiszpanie, wespół z krajowcami, pracowali widocznie nad wzniesieniem rodzaju twierdzy. Powierzając Ozemę opiece jednego z Indyan, Luis i Sancho pospieszyli do towarzyszów, aby od nich zasięgnąć objaśnień względem tego co widzieli.
Kolumb przyjął młodego przyjaciela serdecznie, lecz z głębokim smutkiem. Opowiedziawszy jakim sposobem okręt admiralski uległ rozbiciu, dodał, że gdy la Nina objąć nie może wszystkich razem podróżników, postanowił zostawić osadę w warowni, a z resztą jaknajspieszniéj powrócić do Hiszpanii. Guakanagari okazał się w téj mierze pełnym dobrych chęci, i wszyscy tak byli pracą zaprzątnieni, że nikt nie pomyślał o młodzieńcu, ani nawet o napadzie Karaibów, którego wreszcie posłuch nie doszedł może jeszcze w te strony.
Tydzień następujący po powrocie Luis’a przepędzono śród zajęć rozlicznych. Rozbicie okrętu la Santa Maria nastąpiło w dzień bożego narodzenia 1492 roku, a czwartego stycznia la Nina gotową już była do drogi powrotnéj. W tym czasie młodzieniec raz tylko widział Ozemę i znalazł ją niemą, zasmuconą, podobną do uszczknionego kwiatka, którego barwy nie straciły jeszcze piękności, chociaż główka już zwiśnięta. Dopiéro trzeciego stycznia wieczorem, gdy się przechadzał pod świéżo ukończoną warownią, Indyanka powtórnie zaprosić go kazała przez Sancha. Za przybyciem bohatér nasz, ku wielkiemu zadziwieniu swojemu, zastał u Ozemy jéj brata, młodego kacykę.
Jakkolwiek rozmawiać z sobą nie mogli, umieli przecież wzajemnie się porozumiéć. Ozema nie była już smutna; uśmiéch wesołości osiadł na powabném jéj licu, i zdawało się Luis’owi, że nigdy nie widział jéj równie miłą i ujmującą. Smagła postać dziewicy, wzór prawdziwy wrodzonego wdzięku, opromieniona radością, zaledwo dotykała ziemi, a staranne, jak na Indyankę, i nieco zalotne ubranie, nowego przydawało jéj uroku.
Wkrótce Luis dowiedział się o przyczynie téj nagłéj zmiany w usposobieniu księżniczki. Brat z siostrą, po odbytéj naradzie, zważywszy grożące niebezpieczeństwo i słabe środki obrony, uznali w ucieczce jedyne ocalenie dla Ozemy. Wiadomo że admirał miał zamiar zabrać do Hiszpanii pewną liczbę krajowców, a trzy kobiéty dobrowolnie już się w tym celu zgłosiły; łatwo więc zgadnąć że i piękna Ozema chętnie przystała na podróż do Europy. Jedna z niewiast mających towarzyszyć Kolumbowi była krewną i przyjaciółką siostry kacyki Mattinao; wszystko zatém sprzyjało jéj zamiarowi, zwłaszcza że drogę do Hiszpanii wyobrażała sobie jako niewiele dłuższą od przeprawy z jednéj wyspy na drugą.
Postanowienie Ozemy ucieszyło razem i zakłopotało Luis’a, który cokolwiek może sam sobie nie dowierzał. Wszelako Mercedes królowała w jego sercu; odtrącał przeto zwątpienie, jako uwłaczające honorowi rycerskiemu, i z silną wolą zachowania wierności oddalonéj kochance, udał się do Kolumba dla zasięgnięcia jego rady.
Kolumb, zajęty obejrzeniem warowni, wysłuchał młodzieńca z przychylnością; lecz pod badawczém spojrzeniem admirała Luis, nie wiedząc sam dlaczego, kilkakrotnie spuścił oczy.
— Siostra kacyki? rzekł Kolumb nareszcie; dziewica szlachetnego urodzenia?
— Tak jest, sennorze, a przytém tyle powabna, iż królowa wysokie z niéj poweźmie wyobrażenie o wartości naszych odkryć zamorskich.
— Czy pamiętasz o tém, mości hrabio, że sercu czystemu czyste tylko nieść można ofiary? Donna Izabella jest wzorem monarchii, żon i matek; anielska jéj dusza nie powinna być skalaną widokiem niegodnego siebie przedmiotu. Radbym wiedziéć czy młoda Indyanka nie stała się czasem ofiarą uwiedzenia.
— Sennorze don Christoval, nie powinieneś tak źle o mnie myśléć. Ręczę że ta dziewczyna jest równie niewinną, jak sama Mercedes, któréj opiece zamierzam ją polecić.
— Zgoda więc, młody mój przyjacielu. La Nina jest wprawdzie małą, ale się pomieścimy jak będzie można. Kajutę dowódzcy przeznaczam dla kobiét, my zaś obędziem się przez te kilka tygodni. Przyprowadź Ozemę i miéj staranie o jéj wygodach.
Nazajutrz rano po téj naradzie młoda dziewica, zabrawszy co miała z kosztowności, a między niemi zawój otrzymany od Luis’a, udała się na okręt. Pożegnanie jéj z bratem było tkliwe i rozrzewniające; łagodny bowiem charakter tych prostych dzieci przyrody do wysokiego stopnia podlegał wpływowi uczucia rodzinnego. Że jednak rozłączenie miało być krótkie, jak sobie obiecywano, oboje rodzeństwo z najlepszą rozstali się nadzieją.
Kolumb pierwiastkowo miał zamiar przed powrotem do Europy daléj posunąć swe odkrycia, lecz strata jednego okrętu i ucieczka drugiego zmusiły go plan ten odroczyć. Czwartego więc stycznia 1493 roku wypłynął na wschód, trzymając się jeszcze pobrzeża. Jedyném życzeniem jego było wtedy dosięgnąć Hiszpanii i ponieść na łono cywilizacyi wiadomość o wielkiém odkryciu. Szczęśliwym zdarzeniem trzeciego dnia zaraz ujrzano zdaleka La Pintę: Marcin Alonzo, nie dopiąwszy swego celu wynalezienia kopalń złota, uznał za stosowne odszukać admirała.
Nie będziemy tu opisywać spotkania obu dowódzców. Kolumb przyjął przestępnego Pinzona z roztropném umiarkowaniem, i wysłuchawszy jego tłumaczeń, dał mu rozkaz przygotowania la Pinty do powrotu. Wkrótce połączone okręty, po nabraniu w jednéj z zatok drzewa i wody, puściły się w kierunku wschodnim, nie odstępując jednak brzegu północnego Hispanioli, czyli małéj Hiszpanii, jak Kolumb nazwał tę wyspę.
Tak nadszedł szesnasty stycznia, w którym podróżnicy nasi, żeglując ku północo-zachodowi, wypłynęli na otwarte morze i stracili z oczu ziemię. Przy dosyć pomyślnym wietrze, zbaczając jednak często z prostego kierunku, wyprawa dziesiątego lutego dosięgła równoleżnika szérokości Palos i weszła w obręb działania wiatrów peryodycznych. W ciągu podróży La Pinta, któréj maszt jeden był uszkodzony, ciągle zostawała w tyle, gdy tymczasem la Nina, słynna z szybkiéj żeglugi przy spokojném morzu, niecierpliwie rwała się naprzód.
Większa część zjawisk spostrzeżonych w piérwszéj przeprawie ponowiła się i teraz; tylko że tuńczyki nie podniecały już nadziei, ani zioła morskie nie budziły trwogi. Przebyto szczęśliwie tę przeszkodę, i po dwóch tygodniach wypłynięto z obrębu wiatrów peryodycznych. Bieg statków ciągle tylu podlegał zmianom, że sternicy, nieprzywykli do tak długiéj podróży, stracili zupełnie rachubę i zawzięte nieraz toczyli spory, gdy szło o wytknięcie położenia okrętów.
— Słyszałeś, rzekł Kolumb z uśmiéchem do Luis’a, rozmowę dzisiajszą Marcina Alonzo, Wincentego Yanez i innych sterników. Częste zmiany wiatru tak dalece zakłopotały tych poczciwych marynarzów, że gotowi naznaczyć statkom każde w świecie położenie, prócz tego, które zajmują istotnie.
— Zaprawdę, sennorze, bezpieczeństwo nasze, a razem przyszłość wielkiego odkrycia od twéj wyłącznie zawisła nauki.
— Prawdę mówisz, Luis; Wincenty Yanez, Sancho Ruiz, Pedro Alonzo Nino i Bartłomiej Roldan, nie mówiąc już o żadnym z rozprawiaczów la Pinty, utrzymują że jesteśmy niedaleko Madery, czyli w odległości stu pięćdziesięciu mil od Hiszpanii; ale poczciwi ci ludzie więcéj podobno idą za swém życzeniem, niż za prawdą.
— A ty, sennorze don Christoval, w jakiémże oddaleniu stawiasz wyprawę?
— Znajdujemy się na dwanaście stopni jeograficznych od wysp kanaryjskich w kierunku zachodnim, pod szérokością Nafe na brzegach afrykańskich; ale nie chciałbym wyprowadzać ich z błędu. Każdemu z podwładnych moich zdaje się teraz, że mógłby zrobić to samo co i ja; a jednak żaden z nich trafić nie umié do domu.
Dotąd, mimo częstych zmian wiatru, niebo było pogodne. Kilka razy wprawdzie morze silniéj się wzburzyło; te małe atoli przejścia wydały się fraszką dla doświadczonych marynarzów. Kolumb, dokonawszy wielkiego dzieła, zaczął teraz lękać się skrycie, aby owoc jego trudów nie został straconym dla ludzkości. Uczucie jego podobném było do niespokojności jakiéj doznaje człowiek, któremu śród grożących niebezpieczeństw drogi powierzono zakład. Ale wolą było przeznaczenia niedaleko już kresu życzeń na ciężką jeszcze wystawić go próbę. Wieczorem 14 lutego straszliwa burza napadła podróżników; wiatr szalał przez noc całą, i nieustraszony admirał, chociaż wobec osady przybiérał twarz pogodną a nawet wesołą, nie ukrywał już przed Luis’em swéj obawy. Jednakże znakomity ten człowiek najzupełniejszą zachował przytomność, a jeśli trwożył się w duchu, to nie o siebie, lecz o swe dzieło.
Takieto myśli zaprzątały umysł admirała, gdy podczas téj nocy okropnéj siedział z Luis’em zamknięty w kajucie. Szum wichru zlewał się z rykiem zapienionych fali w głos jeden groźny i złowrogi. Niekiedy, gdy okręt chwilowo zagrzebany był między wałami, burza zdawała się wolniéć i żagle opadały; lecz skoro następna fala uniosła go na swym grzbiecie, stawał się znów igraszką rozhukanych żywiołów. Luis nawet, lubo zwykle obojętny na niebezpieczeńztwo, dziwnie jakoś zpoważniał. Na zastęp Maurów, choćby najliczniejszy, młodzieniec gotów był zawsze uderzyć bez namysłu; lecz jakże walczyć z żywiołami? Śród burzy morskiéj najodważniejszy człowiek upada na duchu, bo czuje niemoc swoję, w porównaniu z potęgą Stwórcy.
— Szkaradna noc, sennorze, rzekł Luis do Kolumba z udaną obojętnością.
Kolumb westchnął głęboko, podniósł głowę opartą na dłoni i obejrzał się w koło, jakby czegoś szukając.
— Hrabio de Llera, odpowiedział głosem uroczystym, trzeba nam dopełnić ważnego obowiązku. W téj skrzynce znajdziesz pargamin i materyały piśmienne; wywiążmy się z długu dla ludzkości póki czas jeszcze; bo tylko Bogu wiadomo jak długo żyć nam pozwoli.
Luis nie pobladł na te słowa prorocze, tylko zposępniał jeszcze więcéj. Otworzywszy skrzynkę, wydobył z niéj pargamin i rozłożył go na stole. Admirał wziął pióro, podał drugie młodzieńcowi i obaj zaczęli pisać, o ile pozwalało gwałtowne kołysanie okrętu. Kolumb każde słowo powtarzał Luis’owi, a ten na oddzielnym kreślił je pargaminie.
Treścią tego dokumentu było opisanie poczynionych odkryć, wskazanie stopnia długości i szérokości Hispanioli i wysp przyległych, oraz krótka wiadomość o wszystkiém co widziano. Przypisawszy takowy Ferdynandowi i Izabelli, admirał oba pargaminy obwinął starannie w ceratę; następnie schowano je w wydrążone bryły wosku, zalano szczelnie otwór, i same jeszcze bryły włożono w próżne baryłki; poczém admirał i Luis, ująwszy po jednéj z nich każden, udali się na pokład. W téj strasznéj nocy nikt nie pomyślał o spaniu, i większa część majtków zgromadziła się koło wielkiego masztu, jako jedyném miejscu gdzie nie groziło niebezpieczeństwo od fali bijących na okręt; lecz i tam nawet dosięgał ich obryzg bałwanów do niesłychanéj napiętrzonych wysokości.
Zaraz po przybyciu admirała osada otoczyła go, pragnąc z ust jego usłyszéć słowa pociechy. Niepodobieństwem było objawić tym ludziom skołatanym prawdziwy stan rzeczy; Kolumb przeto, rzucając swą baryłkę w morze, powiedział im że spełnia ślub religijny. Luis umieścił drugą na spodzie okrętu, w nadziei iż na przypadek rozbicia wypłynie sama z siebie.
Półczwarta przeszło wieku minęło od téj chwili, a baryłka zniknęła bez śladu w łonie oceanu, gdzie może dotychczas jeszcze płynie, albo rzucona na brzeg dostała się w ręce ludzi nieumiejących ocenić ważności zawartego w niéj dokumentu.
Po wykonaniu tego czynu przezorności Kolumb mógł się zająć koniecznemi rozporządzeniami. Ciemność była tak wielka, że oko z jednego końca pokładu niezdolne było rozróżnić przedmiotów na drugim. Wincenty Yanez oświadczył admirałowi, iż statek nie może już unieść szczątków nawet żagli jakie mu pozostały.
— Czy widziałeś Marcina Alonzo? zapytał Kolumb, spoglądając z obawą w miejsce gdzie się spodziéwał la Pinty. Dlaczego latarnia okrętowa spuszczona?
— Nie zdołałem utrzymać jéj światła śród burzy; dotychczas jednak brat mój odpowiadał na sygnały.
— Zapal raz jeszcze latarnię: jestto chwila w któréj pocieszyć może obecność przyjaciela, chociażby położenie jego było równie rozpaczliwém jak nasze.
Wzniesiono latarnię, i po niejakim czasie ujrzano w oddaleniu migające światełko. Powtórzono kilkakrotnie sygnał, i światło odpowiadało, ale z coraz większéj odległości, aż wreszcie zupełnie zagasło.
— La Pinta zbyt słabą jest w masztach, rzekł Wincenty Yanez; brat mój nie może uchwycić wiatru.
— Każ zwinąć przedni żagiel! zawołał Kolumb.
Wincenty Yanez przyzwał kilku majtków, którzy pod jego kierunkiem wykonali rozkaz admirała. Maszt przedni niebardzo wzniesiony był nad pokład; zwinięcie przeto żagla nie przedstawiało wielkich trudności, lecz wymagało rąk silnych i wprawnych. Sancho i Pepe wspięli się na reję, i przy pomocy dwóch towarzyszów zręcznie się wywiązali z otrzymanego polecenia.
Byłato chwila najgroźniejszego niebezpieczeństwa, w któréj umiejętny tylko kierunek okrętu ocalić mógł podróżników. Sancho, stanąwszy u steru, okazał wtedy biegłość i siłę niesłychaną; pot spływał z jego czoła wielkiemi kroplami, lecz dłoń żelazna starego marynarza skutecznie opiérała się burzy. Wszelako trwoga ogólna do tego doszła stopnia, że osada pragnęła uczynić jaki ślub religijny. W tym celu wszyscy ciągnąć mieli losy na kogo wypadnie pokuta.
— Jesteśmy w ręku Boga, przyjaciele moi, rzekł Kolumb, poddajmy się więc z pokorą Jego woli. Jedna z kartek zawartych w tym kapeluszu oznaczona jest krzyżem; kto ją wyciągnie, przyjmuje obowiązek odbycia pielgrzymki do Najświętszéj Panny w Gwadalupie. Jako admirał wasz i grzésznik żałujący, przystępuję piérwszy do losowania.
Kolumb sięgnął ręką do kapelusza, i zbliżywszy wydobytą karteczkę do latarni, ujrzał na niéj znak krzyża.
— To dla waszéj excellencyi, sennorze admirale, zawołał jeden z sterników. Teraz pozwól abyśmy powtórnie ciągnęli, naznaczając pielgrzymkę do Najświętszéj Panny loretańskiéj.
W chwilach niebezpieczeństwa człowiek skłonnym jest zawsze do uczuć pobożnych; to téż z zapałem wzięto się do nowego losowania, i krzyż tym razem przypadł majtkowi imieniem Pedro de Villa, znanemu z życia niekoniecznie przykładnego.
— Oj, ciężkato i kosztowna podróż, pomruknął majtek; trzeba nato niemałego funduszu.
— Nie kłopocz się, przyjacielu Pedro, odpowiedział Kolumb: trudy cielesne w przyszłém życiu przyczynią ci łaski; koszta zaś podróży ja biorę na siebie. — Burza coraz więcéj się rozsroża, mój dobry Bartłomieju Roldan!
— Widzę to, sennorze admirale, i niebardzo rad jestem, że pokuta wypadła na Pedra. Ślub zakupienia mszy ś. po szczęśliwym powrocie i przepędzenia nocy na modlitwie w kaplicy ś. Klary, lepiéj nam może posłuży, niż pielgrzymka tego ladaco.
Zdanie Roldana znalazło poparcie; losowano po raz trzeci, i dziwnym trafem karteczka z krzyżem dostała się znów Kolumbowi. Jednakże niebezpieczeństwo wzrastało, bo okręt, porwany jakby wirem, nie mógł już walczyć z wściekłością rozhukanych bałwanów.
— Nie mamy dosyć balastu, Wincenty Yanez, rzekł admirał; trzeba wszystkie beczki napełnić wodą morską.
Wykonanie tego rozkazu zajęło kilka godzin, bo z narażeniem tylko życia można było zaczerpnąć wody. Przy silnéj wszelako woli i wytrwałości zdołano przecież napełnić kilkadziesiąt beczek, przezco bieg statku stał się pewniejszym. Nadedniem dészcz lunął potokiem, a wiatr, nie tracąc na gwałtowności, z południa przeskoczył na zachód. Przywrócono przedni żagiel, i la Nina przebiegła mil kilka w kierunku wschodnim.
Ze światłem dzienném nadzieja wstąpiła w serca podróżnych: nie widziano wprawdzie la Pinty, i uważano ją za zgubioną; lecz niebo rozjaśniło się nieco, a burza zwolniała do tyla, że majtkowie nie potrzebowali już czepiać się lin, aby uniknąć porwania przez fale. Rozpięto drugi żagiel, i okręt szybko płynąć zaczął z wiatrem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.