Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzysztof Kolumb |
Wydawca | S. H. MERZBACH Księgarz |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwik Jenike |
Tytuł orygin. | Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mimo wrodzonéj odwagi, Luis, zostawszy sam na sam z Haityjczykami, dziwnego doznał uczucia. Wszelako, dalekim będąc od obawy, usiłował porozumiéć się z niemi za pomocą znaków, a kiedy niekiedy słów kilka po hiszpańsku zwracał do Sancha. Zamiast zdążyć za szalupą la Santa Maria, na któréj znajdował się poseł, łódź obróciła się więcéj na wschód; podług umowy bowiem Luis niepredzéj miał się przedstawić kacykowi, jak po przybyciu okrętów.
Tkliwie kochający nasz bohatér nie mógł pozostać obojętnym nu powaby przyrodzone Hispanioli. Jak na pobrzeżu morza śródziemnego, dzikość okolic łagodzoną tu była wdziękiem niezrównanym, podobnym do tego, jaki uśmiéch nadobny przydaje licu pięknéj kobiéty. Młodzieniec niejednokrotnie wydawał okrzyki uwielbienia, a Sancho wtórował mu po swojemu, mniemając zapewne, że obowiązkiem jest wiernego sługi podzielać zachwyt poetyczny swego pana.
— Przekonany jestem, sennorze, rzekł stary marynarz gdy łódź oddaliła się o mil parę od miejsca w którem szalupa przybiła do brzegu, że waszéj excellencyi wiadomo dokąd płyniemy z takim pośpiechem. Ci nadzy wioślarze muszą przecież dążyć do jakiego portu, w znaczeniu przynajmniéj moralném.
— Czy boisz się, przyjacielu Sancho?
— Jeżeli się boję, mości hrabio, to jedynie dla rodziny Bobadilla, która straciłaby naczelnika, w razie gdybyś wasza excellencya uległ jakiemu wypadkowi.
— Cóżby ci szkodziło ożenić się z księżniczką indyjską i zostać synem przybranym wielkiego chana, zamiast powrócić do Moguer?
— To tak zupełnie, jak gdyby mnie kazano wybiérać czy nosić mam kaftan i jeść zwierzynę, albo chodzić nago i napychać żołądek owocami. Sądzę że wasza excellencya nie zamieniłbyś zamku Llera na pałac wielkiego kacyki.
— Masz słuszność, Sancho; wartość każdego dostojeństwa względną jest do społeczności w jakiéj żyjemy. Szlachetny Kastylczyk nie może pozazdrościć udzielnemu książęciu Hispanioli.
— Mianowicie od czasu kiedy admirał nasz oświadczył uroczyście, że kacyka jest poddanym naszéj królowéj, odpowiedział Sancho. Poczciwy ten naród, a zwłaszcza naczelnik jego, dostojny Guakanagari, nie domyśla się pewnie zaszczytu jaki mu przeznaczono.
— Bądź roztropnym, Sancho, i wstrzymuj się od uwag niepotrzebnych. Lecz oto wioślarze nasi dążą ku ujściu owéj rzéki, i zdają się chciéć wylądować.
W istocie krajowcy skierowali się ku strumieniowi, co płynąc z głębi kraju rozkoszną przerzynał dolinę. Byłato rzéczka niewielka i płytka, ale żeglowna dla lekkich łodzi tuziemców; brzegi jéj wieńczyły gęstwie drzew rozłożystych, a Luis upatrzył niejedno rozkoszne miejsce, w którém chętnie byłby osiadł na zawsze z kochanką. Jednakże, wyobrażając sobie śród téj dziczy postać Mercedes, widział ją przybraną w aksamit i koronki, z urokiem wykwintności, właściwéj osobom wyższego urodzenia.
Gdy łódź wpłynęła do rzéki, Sancho zwrócił uwagę młodego hrabi na kilka czółen przybywających od wschodu w kierunku zatoki Akul, które zdawały się iść na spotkanie cudzoziemców.
Towarzysze ich ujrzeli także owę flotyllę, płynącą pod żaglem bawełnianym. Mattinao wydobył wązką opaskę złotą i włożył ją na głowę nakształt korony. Wtedy wszyscy krajowcy powstali z uszanowaniem, a Luis, wiedząc że ta ozdoba oznacza godność kacyki lennego, poszedł za ich przykładem. Młody kacyka, porzuciwszy za przekroczeniem granic podwładnego sobie kraju skromną rolę wioślarza, przybrał właściwą stopniowi swemu powagę i usiłował zawiązać z gośćmi rozmowę. Wymawiał często wyraz Ozema, a Luis mniemał że to jest imię ulubionéj jego żony; kacykowie bowiem, lubo poddanym wzbraniali wielożeństwa, sami po kilka przybiérali małżonek.
Przebywszy rzeką mil parę, łódź zatrzymała się przy dolinie, odzianéj w cały powab podzwrotnikowéj przyrody. Krajobraz czysto pierwotne miał wejrzenie; ale odwieczna praca mieszkańców okrzesała go z dzikości. Wszystko tu tchnęło owym wdziękiem niezrównanym, który zaciéra się zwykle pod wpływem dopiéro cywilizacyi. Mieszkania były składne, chociaż proste, jak potrzeby ich właścicieli. Kwiaty cudownéj woni i barwy rozkwitały na kobiercu z zieleni, a gałęzie drzew uginały się pod ciężarem wyborowych owoców.
Mattinao z żywą ciekawością przyjęty był przez poddanych swego kraju. Niewinne dzieci przyrody otoczyły Luis’a i Sancha, patrząc na nich jak na zesłańców nieba, chociaż słyszeli o przybyciu ich morzem. Sancho, skutkiem zapewne prostoty swych obyczajów, przypadającéj do naiwnego usposobienia Indyan, został wkrótce ulubieńcem tłumu. Luis udał się do mieszkania kacyki, starego zaś marynarza gromada zaprowadziła do wioski.
Gdy Mattinao pozostał sam na sam z Luis’em i dwoma przybocznikami, powtórzył znów kilkakrotnie imię Ozemy. Po chwili udzielił towarzyszom zlecenie, którego Luis nie zrozumiał; poczém kacyka zdjął złotą opaskę, ubrał się w suknię bawełnianą i dał znak gościowi aby szedł za nim. Zarzuciwszy tarczę na ramię i przypasawszy miecz tak, aby nie przeszkadzał w chodzeniu, Luis udał się w drogę, równie spokojny jak gdyby przebywał ulice Sewilli.
Mattinao powiódł towarzysza przez gaik, w którym pasorzytne rośliny zwrotnikowe wiły się koło gałęzi drzew owocowych, ścieżką idącą wzdłuż strumienia, co w głębi wąwozu wody swe toczył ku rzéce. Po upływie pół godziny na pochyłości małego wzgórza pokazało się kilkanaście chat malowniczo rozrzuconych. Luis domyślił się zaraz, że to było schronienie kobiét, czyli seraj młodego kacyki. Gospodarz wprowadził go do jednego z okazalszych mieszkań, gdzie podano im posiłek prosty, lecz przyjemny i ożywczy.
Niezadługo Mattinao wyprawił posłańca do jednego z domków sąsiednich, i po chwilowym spoczynku wezwał gościa aby mu towarzyszył. Postępując w górę, przybyli do chaty większego od innych rozmiaru i na kilka, jak się zdawało, podzielonéj części. Powiedziawszy coś kobiécie będącéj w izbie wstępnéj, kacyka odsunął zasłonę, zgrabnie z sitowia splecioną, i wprowadził gościa do wewnętrznych pokojów. Hrabia de Llera ujrzał młodą niewiastę, którą Mattinao powitał czule imieniem Ozema. Luis skłonił się przed mniemaną małżonką kacyki tak głęboko, jak kawaler hiszpański przed pięknością swego kraju; lecz wkrótce, przypatrzywszy się bliżéj Indyance, zawołał z uniesieniem:
— Mercedes!
Kacyka powtórzył to imię, uważając je widać za wyrażenie podziwu i radości. Młoda niewiasta uśmiéchnęła się, pokraśniała, i dźwięcznym, łagodnym głosem szepnęła także: Mercedes! bo istoty niewinne lubią odtwarzać wyrazy lub czyny, będące dla nich źródłem przyjemności.
Wypada nam objaśnić dlaczego myśl Luis’a tak nagle przeniosła się do kochanki. Wszystkie opowiadania zgadzają się na to, że mieszkańcy Indyj wschodnich byli kształtnéj kibici i pełni wrodzonego wdzięku. Cerze ich, lubo śniadéj, nie zbywało na świéżości, a ci, których sposób życia nie zmuszał do pracy w skwarze słonecznym, mogli prawie uchodzić za białych. Do téj liczby należała Ozema, nie żona, lecz siostra jedyna kacyki Mattinao. Według praw haityjskich godność panującego przekazywała się przez niewiasty, i syn Ozemy miał być spadkobiercą swego wuja; to téż dziewica była przedmiotem najtroskliwszych starań całego plemienia. Dosięgłszy ośmnastéj wiosny, nie znała ona wcale przykrości znoju fizycznego: słowem posiadała wszystkie powaby, jakie kształtom niewieścim nadaje życie proste lecz dostatnie, łagodny klimat i swoboda umysłu. Tak Ewa, gdy wyszła z rąk Stwórcy, skromna, trwożliwa, a jednak piękna, wydać się musiała oczom piérwszego ziemi mieszkańca.
Haityjczykowie, chociaż nie wstydzili się występować w szacie natury, nosili przecież częściowe ubranie, a naczelnicy ich starali się nawet o wykwintność; jednakże strój ich był raczéj ozdobą i znakiem dostojeństwa, jak przedmiotem codziennéj potrzeby. Ozema nawet nie stanowiła w tym względzie wyjątku. Przepaska z płótna indyjskiego, w żywych usnuta barwach, otaczała smagłą jéj kibić, spadając prawie do kolan. Prosta lecz śnieżnéj białości tkanina bawełniana spływała z ramion, i lekkim węzłem przewiązana na biodrze, dosięgała ziemi. Ozdobne sandały drobną osłaniały nóżkę. Szyję jéj zdobił rząd muszli, na którym zawieszoną była blacha szczéro-złota. Podobne naręczniki okalały ramiona, a wązkie opaski złote błyszczały na toczonych goleniach. Piękność włosów uważaną była w tym kraju jako cecha wyższego urodzenia; to téż Ozema słynęła z czarnych jak heban splotów i gęste ich pierścienie osłaniały ją do pasa.
Chociaż młoda dziewica niezaprzeczenie przewyższała wdziękami wszystkie kobiéty téj wyspy, powaby jéj wszakże nie byłyby może zwróciły uwagi Luis’a, gdyby nie uderzające podobieństwo do Mercedes. Niepewne i obłąkane prawie spojrzenie piękności indyjskiéj nie mogło zapewne iść w porównanie z wyrazem pojętności i słodyczy jaśniejącym na licu Hiszpanki; lecz podobieństwo ogólne tak było wielkie, że na piérwszy rzut oka koniecznie nasunąć się musiało. Rysy Mercedes były wprawdzie szlachetniejsze, uśmiéch jéj wyrazistszy i ruchy zręczniejsze; pod względem wszakże świéżości i kształtnéj budowy Ozema mogła z nią walczyć o piérwszeństwo, a z drugiéj strony prostota i niewinna zalotność młodéj Indyanki miała nawet wyższość nad sztuczną powściągliwością dziedziczki kastylskiéj. U téj zalety ciała i duszy płynęły z wyrobienia pojęć i zapału religijnego, tamta czerpała je z wrodzonego popędu, którego nie tłumiła jeszcze wmówiona przyzwoitość oświaty.
— Mercedes! zawołał młodzieniec.
— Mercedes! powtórzył Mattinao.
— Mercedes! szepnęła cicho Ozema, i kilka razy wymówiła miłe dla siebie brzmienie, uważając takowe za wyraz radosnego zachwytu.
Luis, wybiérając się w drogę, nie przepomniał o podarunkach dla kobiét; ale ujrzawszy Ozemę, wszystkie te drobiazgi uznał zbyt błahemi. W jednéj z wypraw przeciw Maurom zdobył on zawój z lekkiéj lecz bogatéj tkaniny, który zachował na pamiątkę. W wycieczkach swoich na lądzie nosił zwykle tę wspaniałą ozdobę, dla wpływu jaki to wywrzéć mogło na krajowców. I tym razem zawój zdobił jego głowę, a młodzieniec, zachwycony niespodzianém podobieństwem, rozwinął go zręcznie i zawiesił na ramionach pięknéj Ozemy.
Młoda dziewica, rozłożywszy tkaninę na ziemi, powtórzyła kilka razy wyraz Mercedes, z oznakami najżywszéj radości. Zachwycenie jéj, chociaż bardzo podobne do niewinnych uniesień dziecka, niezdolnego ukrywać swych uczuć, nosiło jednak cechę godności, co zawsze i wszędzie towarzyszy postępkom ludzi wyższego urodzenia. Luis, patrząc na pełną naiwności prostotę Ozemy, usiłował wyobrazić sobie sposób w jaki Mercedes de Valverde przyjęłaby drogocenny klejnot z rąk królowéj Izabelli, i zdawało mu się, że powściągliwa radość i wdzięczność Kastylianki mniéj silne może zrobiłaby wrażenie.
Podczas tych myśli młodzieńca Ozema, nie wstydząc się bynajmniéj, zdjęła zasłonę bawełnianą i przymierzyła podarowany sobie zawój, poczém, odwiązawszy naszyjnik, zbliżyła się do Luis’a, ofiarując mu takowy z spojrzeniem stokrotnie od słów wymowniejszém. Luis dar ten wzajemny z rycerską przyjął uprzejmością, a nawet zwyczajem kastylskim ucałował rączkę z któréj takowy otrzymał.
Kacyka, ucieszony świadek téj sceny, powiódł wtedy hrabię do innego domostwa, gdzie przedstawił mu swe żony i kilkoro dzieci. Przy pomocy znaków i niektórych wyrazów, wzajemnie pochwyconych, Luis pojął wreszcie stopień pokrewieństwa między swym gospodarzem a Ozemą, i wyznać trzeba iż rad był z odkrycia że piękna Indyanka niezamężna, co przypisywał, może i słusznie, uczuciu zazdrości jakie w nim budziło podobieństwo jéj do Mercedes.
Luis trzy dni przepędził w siedzibie kacyki, w ciągu których osoba jego była przedmiotem ogólnéj ciekawości. Kobiéty z niewinném zaufaniem dotykały się jego ubrania i podziwiały białość jego w porównaniu ze śniadą cerą tu-ziemców. Jedna tylko Ozema mniéj była śmiałą, lubo bacznym wzrokiem śledziła każdy ruch cudzoziemca. Luis, na wonnych wyciągnięty matach, całemi nieraz godzinami przypatrywał się dziewicy, w zamiarze niby odkrycia nowego podobieństwa z oddaloną kochanką, a rzeczywiście znęcony osobistym powabem Ozemy. Spostrzegłszy wyższość jéj umysłową nad żonami kacyki, pragnął objaśnić się przez nią Względem stosunków krajowych, w czém rzadka pojętność młodéj Indyanki usiłowaniom jego przychodziła w pomoc. Ozema w kilku dniach wyuczyła się mnóstwa wyrazów hiszpańskich i wymawiała takowe z wdziękiem niewysłowionym.
Luis de Bobadilla, chociaż z natury lekkomyślny, gorliwym był jednak chrześcianinem. W téj epoce ogół tchnął jeszcze głębokiém dla religii poszanowaniem, a choć i wtedy nie zbywało na wątpiących, należeli oni raczéj do klassy polityków lub duchownych, ukrywających zasady swoje pod habitem zakonnym. Pożycie młodzieńca z Kolumbem utwierdziło jego wiarę w Opatrzność; skłonnym był przeto uznać w cudownéj prawie łatwości z jaką Ozema go pojmowała, zrządzenie wyższéj woli, dla ułatwienia stosunków z krajowcami i rozszérzenia między niemi ewangelii. Częstokroć, wpatrując się w słodkie i pełne wyrazu oko Ozemy, przypuszczał że jest powołanym do zbawienia wyspiarzy przez pośrednictwo nadobnéj dziewicy. Pamiętny na zlecenie admirała, chciał także zasięgnąć od niéj wiadomości względem położenia złotodajnych kopalń; lecz objaśnienia Ozemy w tym względzie były niedokładne.
Drugiego dnia wyprawiono na uczczenie gościa igrzyska indyjskie, w których i Luis miał pole do popisu, a będąc zręcznym i zaprawnym w turniejach, pokonał z łatwością współzawodników, nie wyłączając samego Mattinao. Młody kacyka nie okazywał jednak zawiści ani wstydu, a siostra jego klaskała w ręce z radości. Powabne jéj lice żywszym zajaśniało rumieńcem, oko tłumionym iskrzyło się blaskiem, a uśmiéch zadowolenia odsłaniał dwa rzędy lśniącéj białości zębów. Ozema czarne miała oczy, Mercedes zaś niebieskie; ale spojrzenie Indyanki, zwłaszcza gdy patrzyła na Luis’a, podobne było bardzo do spojrzenia dziewicy kastylskiéj. Niejednokrotnie téż w ciągu igrzyska młodzieniec zauważył, iż wyraz twarzy Ozemy był jakby odbiciem radości Mercedes podczas turniejów.
Wszelako bohatér nasz nie zobojętniał dla kochanki, gdyż mimo licznych błędów, zawiele rycerskiego miał ducha aby zapomniéć o damie swego serca; lecz będąc młodym i oddalonym od Mercedes, nie mógł okazać się nieczułym na jawne dowody uwielbienia dziewicy haityjskiéj. Gdyby Ozema w postępowaniu z nim używała sztucznéj zalotności, Luis byłby się ocknął natychmiast; ale widząc jéj prostotę daleką od rozmysłu, oddawał się bez obawy chwilowemu uczuciu.
Śród zajęć nowych i silnych czas szybko zawsze ubiega. Luis ani się spostrzegł jak upłynęły trzy dni pobytu jego u kacyki Mattinao. I Sancho w ciągu takowych był bohatérem swego koła, a lubo nie nauczył się ani słowa po haityjsku; lubo żadna z Indyanek nie korzystała od niego pod względem wykładu języka hiszpańskiégo, umiał jednak używać chwili, rozdając dzwonki, a biorąc w zamian złote ozdoby. Stary marynarz niemniéj zdrowe zaiste miał pojęcia o stosunkach handlowych, jak nowocześni ekonomiści. Zasady swoje w téj mierze objawił w następującéj rozmowie z Luis’em.
— Widzę żeś się nie wyrzekł zamiłowania w dublonach, przyjacielu Sancho, rzekł Luis na widok złotego piasku i blaszek zebranych przez marynarza; w worku twoim dosyć jest kruszcu dla wybicia pary tuzinów monet z popiersiem królewskiém.
— Mógłbyś podwoić tę liczbę, sennorze hrabio; a to wszystko dostałem za kilkanaście dzwonków, nie wartujących garści marawedów. Na wszystkich Świętych! zamianato bardzo przyjemna dla biédnego pachołka. Ci ludzie tyle cenią sobie złoto, co wasza excellencya zabitego Maura, a ja znów mało dbam o dzwonki. Nie robimy sobie krzywdy, bo oddajemy nic za nic.
— A czy to uczciwie, Sancho, pozbawiać ich złota za rzecz tak małéj wartości? Przypomnij sobie, że jesteś chrześcianinem kastylskim.
— Pamiętam o tém, sennorze; ależ wartość każdego przedmiotu względną jest do ceny jaką doń przywiązują w miejscu sprzedaży. Wié o tém każdy kupiec, boć to jasne jak słońce. Wenecyanie nabywają w Kandyi za bezcen rodzynki, figi i wina greckie, chociaż płody zachodu na téj wyspie niesłychanie są drogie. Wszystko w danym czasie i miejscu może znaczyć nic albo wiele; najpiérwszą zaś zasadą w handlu jest dawać mało, a brać jaknajwięcéj.
Gdy Sancho wyłuszczał w ten sposób teoryą swą o zamianie, od wioski rozległ się nagle krzyk przerażenia. Przytoczona rozmowa miała miejsce w lasku, na pół drogi między wsią a mieszkaniem kacyki. Obaj Europejczycy byli nieuzbrojeni; gdyż Luis miecz swój zostawił w ręku pięknéj Ozemy, która bawić się nim lubiła, Sancho zaś, nie chcąc dźwigać ciężkiéj rusznicy, złożył ją w swém mieszkaniu.
— To może zdrada, sensorze, zawołał Sancho. Ci hultaje poznali się zapewne na prawdziwéj wartości dzwonków i pragną odebrać swe złoto.
— Mattinao i poddani jego nie dopuszczą się wiarołomstwa; ręczę zato honorem. Ten rozruch inną ma przyczynę. Posłuchaj! zdaje mi się że wołają Kaonabo!
— Tak jest, sennorze; a podobno to imię kacyki Karaibów, śmiertelnego wroga tych pokoleń.
— Ruszaj do wsi po rusznicę, i powróć do siedziby kacyki. Starajmy się obronić Ozemę.
Po tych słowach Luis i Sancho rozłączyli się: piérwszy pobiegł do wsi, a drugi wolnym krokiem zwrócił się ku mieszkaniu kacyki, spoglądając często za siebie i żałując że nie miał pod ręką konia i dzidy, przy których pomocy z łatwością byłby rozpędził całą hałastrę napastników.
Wróciwszy do mieszkania kobiét, Luis zastał tam już trwogę; spłoszone żony kacyki zebrały się w gromadę, wymawiając z przerażeniem imię Kaonabo; jedna tylko Ozema była spokojniejszą. Za przybyciem młodzieńca niewiasty garnąć się zaczęły koło księżniczki, i łatwo było zrozumiéć iż nakłaniały ją do ucieczki, by nie popadła w ręce Karaiba. Luis domyślił się wtedy, że celem niespodzianego napadu było porwanie dziewicy, i przypuszczenie to powiększyło jego zapał. Ozema, ujrzawszy go, przybiegła z załamanemi rękoma; błagające jéj spojrzenie wyrażało ufność i nadzieję. Luis w jednéj chwili uchwycił miecz, a zastawiwszy się tarczą i wywijając orężem, zapewnił tym sposobem księżniczkę o swéj pomocy. Kobiéty pierzchnęły w mgnieniu oka, szukając schronienia dla siebie i dla dzieci, i Luis znalazł się sam na sam z Ozemą.
Niebezpiecznie było pozostać w mieszkaniu, bo silny oddział nieprzyjaciół wdziérał się już na wzgórze, w zamiarze ujęcia pięknéj zdobyczy; Luis starał się przekonać Indyankę o potrzebie ucieczki. Wtedy Ozema, tuląc się do młodzieńca i drżąc z obawy, zawołała:
— Kaonabo! nie! nie!
Dziewica spamiętała wyraz oznaczający przeczenie, i chciała zapewne tym sposobem objawić nienawiść swoję dla naczelnika Karaibów. Luis ten wstręt przypisywał uczuciu Ozemy dla siebie; nasz bohatér bowiem, jakkolwiek pełen rycerskiéj szlachetności, był nieco próżny i wysokie miał o sobie wyobrażenie. W obec jednéj tylko Mercedes odstępowała go zwykła otucha.
Opuściwszy siedzibę kacyki, młody hrabia, jako biegły wojownik, szukał obronnego stanowiska i znalazł takowe o sto kroków zaledwo od domostw. Góry tworzyły tu zakątek z trzech stron otoczony jakby wałem i punkt ten, przy dzielnéj obronie, był prawie niezdobytym. Ozema ukryła się za skałą; lecz wiedziona współczuciem dla Luis’a, lękliwie nieraz wychylała głowę.
Zaledwo Luis zajął tę warownię naturalną, gdy kilkunastu dzikich, uzbrojonych w łuki, maczugi i dzidy, stanęło rzędem o parę set kroków. Młodzieniec samą tylko tarczą mógł się zastawiać od pocisków nieprzyjaciół; ale wiedział że ich strzały, choć rażą zblizka i w nagie wymierzone ciało, w oddaleniu mało są szkodliwe. Nie korzystał więc z bezpiecznego schronienia za skałami, występując w otwarte miejsce, gdzie swobodniéj mógł się poruszać.
Szczęściem dla mężnego obrońcy sam Kaonabo, ścigając za kobiétami, w których gronie spodziéwał się Ozemy, nie był wtedy obecnym; zapalczywa bowiem odwaga groźnego naczelnika Karaibów byłaby może od razu zakończyła walkę na korzyść przewagi liczebnéj. Bez niego napastnicy nie śmieli stanowczo naciérać, ograniczając się tymczasowo na wypuszczaniu strzał pojedynczych, które Luis odbijał końcem swego miecza. Pogardliwe to przyjęcie ich zaczepki dziki okrzyk wzbudziło w szeregu nieprzyjaciół.
Powtórny napad bardziéj był gwałtownym. Ośmiu Indyan, opatrzonych w łuki, napięło jednocześnie cięciwy, a lubo pociski o nadstawioną odbiły się tarczę, obleżeniec jednak otrzymał kilka stłuczeń. Już dzicy nowe nakładali strzały, gdy młoda dziewica opuściła kryjówkę i z założonemi na krzyż rękoma stanęła przed Luis’em.
— Ozema! Ozema! zawołali oblegający.
Napróżno Luis zaklinał księżniczkę aby się usunęła; żadna namowa skłonić jéj nie mogła do opuszczenia drogiego sercu swemu obrońcy. Nie chcąc narazić jéj życia, Luis rad nierad musiał z nią razem schronić się w miejsce bezpieczne.
Zaraz potém w gromadzie napastników zjawił się wojownik dzikiego wejrzenia, któremu hałaśliwie opowiadać zaczęto dotychczasowe wypadki.
— Kaonabo? zapytał Luis Ozemy.
Dziewica czule spojrzała na młodzieńca i potrząsła głową.
— Nie! nie! odrzekła z żywością; Kaonabo, nie! nie!
Luis zrozumiał, że piérwsza część odpowiedzi znaczyła, iż przybysz nie jest Kaonabo, a druga wyrażała wstręt dla jéj osoby naczelnika Karaibów.
Narada przeciwników wkrótce była ukończoną, i sześciu z nich rzuciło się ku schronieniu oblężonych. Wtedy Luis wyszedł z kryjówki i stanął w obliczu nieprzyjaciela. Dwie dzidy uderzyły w jego tarczę; ale miecz młodziana błysnął w powietrzu, i ręka najbliższego wojownika razem z maczugą padła na ziemię.
Tak zręczne i niespodziane cięcie przeraziło nacierających, którzy nie znali jeszcze w boju użycia żelaza, i szybka ta amputacya wydała im się cudem.
W téj chwili okrzyk radości w gronie Indyan zapowiedział przybycie posiłków, na których czele tym razem znajdował się sam Kaonabo. Doniesiono mu zaraz o wszystkiém, i wojowniczy kacyka widocznie był zdziwiony czynami naszego bohatéra. Po upływie kilku minut naczelnik kazał cofnąć się towarzyszom do pewnéj odległości, i złożywszy broń swoję, postąpił ku Luis’owi z oznakami przyjaźni.
Dwaj przeciwnicy zbliżyli się do siebie z grzecznością i wzajemném zaufaniem. Karaib zaczął przemowę, z któréj Luis zrozumiał tylko imię pięknéj Indyanki. Ozema wyszła także z ukrycia, a rubaszny wielbiciel zwrócił do niéj swe słowa, namiętnie często przyciskając rękę do serca. Księżniczka odpowiedziała z pośpiechem osoby co z góry już powzięła postanowienie. Pod koniec, żywo zapłoniona, wskazała na Luis’a i rzekła po hiszpańsku:
— Kaonabo, nie! nie!... Luis! Luis!
Z nieopisanym wyrazem groźnego oburzenia naczelnik Karaibów przyjął to oświadczenie na korzyść cudzoziemca. Gniewnie potrząsając ręką powrócił do swoich, i kazał natychmiast ponowić napaść.
Tym razem wypuszczono znów z daleka grad strzał, przed któremi Luis, troskliwy o życie nie odstępującéj go Ozemy, schronić się musiał za skałę. Dowódzca poprzedni, któremu Kaonabo wymówił bezskuteczność piérwszego natarcia, chcąc zatrzéć tę zmazę, rzucił się z maczugą ku Luis’owi. Pod gwałtownem jego uderzeniem ręka mniéj silna byłaby się ugięła; ale bohatér nasz, zaprawny w tylu walkach, wytrzymał takowe, i wiedząc że wszystko zależy od stanowczego w tym razie zwycięztwa, jedném zawinięciem rzeszota głowę Karaiba odłączył od ciała.
Indyanie spieszący za dowódzcą stanęli jak wryci; lecz Kaonabo, z rykiem rozdrażnionego tygrysa, podżegał upadającą ich odwagę, i już ponowić miano napad, gdy nagle z boku zagrzmiał huk strzelby. Dwóch Haityjczyków padło śmiertelnie rażonych; reszta, mniemając że niebo zesłało swe pioruny na pomoc obleżeńcom, pierzchnęła w jednéj chwili. Podczas gdy nieprzyjaciel w bezładnéj ucieczce szukał ocalenia, z gęstwi przyległego lasu wyszedł Sancho, trzymając rusznicę.
Okoliczności były naglące; z poddanych kacyki Mattinao ani jeden nie dotrzymał placu. Dla ocalenia przeto Ozemy nie pozostawało Luis’owi jak zwrócić się ku pobrzeżu. Zastawszy kilka łodzi blizko lądu, wszyscy troje wypłynęli na morze, a że wiatr był zachodni, w parę więc godzin znajdowali się niedaleko okrętów, gdzie wysiedli ukradkiem; Luis bowiem nie zapomniał o zleceniu admirała, by tę wycieczkę swoję przed osadą trzymał w tajemnicy.