Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.

Po kilku godzinach, w znacznem jeszcze oddaleniu, ujrzano ziemię: jedni mniemali że to ląd stały Europy, drudzy że Madera; Kolumb zaś utrzymywał iż się zbliżają do jednéj z wysp azorskich; i rzeczywiście byłato wyspa swiętéj Maryi.
Nie będziemy tu opowiadać szczegółowo wypadków nastąpionych po zawinięciu la Niny do portu; dosyć nadmienić że Portugalczycy, jak wprzód tak i teraz, napastowali admirała; lecz wszystkie ich starania spełzły bezskutecznie, i 24 lutego Kolumb popłynął do Hiszpanii.
W piérwszych dniach Opatrzność zdawała się sprzyjać podróżnikom, bo stan powietrza był pomyślny i morze spokojne. Od 24 do 26 wieczorem la Nina około stu mil zrobiła w kierunku Palos; odtąd jednak wiatr stawał się silniejszym, zmuszając admirała do lekkiego zboczenia na północ. Przekonanie wszelako o blizkości Europy podtrzymywało nadzieję majtków. W sobotę 2 marca wieczorem już tylko sto mil, według rachuby Kolumba, rozłączało okręt od brzegów Portugalii, ku którym zwrócić się musiano z przyczyny wiatru południowo-zachodniego.
Nad ranem 3 marca w stronie południowéj groźne skupiły się chmury. Admirał stanął na tylném podwyższeniu, zkąd rozleglejszą wzrokiem objąć mógł przestrzeń. Oznaki burzy były liczne i złowróżbe. Powietrze, białawym napełnione tumanem, przedstawiało widok kłębiącego się dymu, i zaledwo admirał zauważył to zjawisko, gdy w oddaleniu odgłos, jakby tysiąca kopyt końskich tętniących w czwale o pomost, zapowiedział zbliżanie się wichru. Morze zasyczało, i w jednéj chwili burza tak strasznie się rozwścieczyła, jakby duchy piekielne przeszkodzić chciały poniesieniu do Hiszpanii wieści o wielkiém odkryciu.
Łoskot podobny do huku kilkudziesięciu razem wystrzałów zapowiedział przerwanie żagli. Statek pochylił się na bok, tak dalece, że bałwany dotykały końca masztów; lecz wyszedł szczęśliwie z tego szwanku i zaczął szybko biedź z wiatrem.
Byłto początek burzy straszniejszéj jeszcze od poprzednio opisanéj. W piérwszéj chwili trwoga do tego stopnia opanowała majtków, że nic nie przedsiębrali dla zwalczenia groźnego niebezpieczeństwa. Okręt nie przestawał posuwać się z wiatrem, a burza poszarpane szczątki żaglów unosiła kawałkami. Postanowiono raz jeszcze przez pobożną ofiarę okupić przebaczenie nieba, i poraz trzeci los przypadł na Kolumba. Prócz tego cała osada uczyniła ślub suszenia w piérwszą sobotę po szczęśliwém wylądowaniu.
— Rzecz osobliwsza, sennorze, rzekł Luis do admirała, że przypadek wszystkie niemal pokuty wkłada na ciebie. Musi to być skutkiem głębokiéj wiary twojéj.
— Powiédz raczéj moich grzechów. Dumny powodzeniem, mogłem zapomniéć chwilowo, iż jestem tylko narzędziem Opatrzności, pracownikiem w winnicy pańskiéj, przypisując wielkie to dzieło osobistéj zasłudze swojéj.
— Czy mniemasz że obecnie grozi nam niebezpieczeństwo?
— Od opuszczenia Palos nie byliśmy ani razu w równie trudném położeniu. Ląd musi być blizko, a burza coraz bardziéj się rozsroża. Szczęście że dzień niedaleki; miejmy nadzieję iż z jego światłem pojawi się środek ocalenia.
Zabłysnął wreszcie piérwszy promień jutrzenki; bo przyroda, w poważnym majestacie, bez względu na wypadki których widownią jest ziemia i morze, odbywa codzienną swą kolej, wytkniętą od wieków przez Stwórcę wszech rzeczy, dowodząc dumnym padołu tego mieszkańcom, że wyższa mądrość czuwa nad ruchem wszechświata. Wszelako dzień żadnéj nie przyniósł zmiany; la Nina, pchnięta nieprzepartą siłą wiatru i bałwanów, coraz bardziéj zbliżała się do lądu.
O trzeciéj po południu znaki sąsiedztwa ziemi stawały się coraz wyraźniejsze, chociaż nic jeszcze nie widziano, prócz zapienionych fali i ponurego nieba, rozjaśnionego niekiedy owém światłem fosforyczném, co zwykle podczas burzy rozlane jest w powietrzu. Bussola tylko wskazywała miejsce zachodu słońca, lecz oko w gęstym tumanie dojrzéć go nie mogło. I znów zapadła ciemność, i znów podróżnicy, razem z światłem dobroczynném, stracili nadzieję.
— Ta noc, mój synu, jest stanowczą, rzekł Kolumb w parę godzin po zachodzie słońca; jeżeli szczęśliwie doczekamy ranka, będzie to dowód szczególnéj łaski Boga.
— A jednak, sennorze, widzę cię spokojnym.
— Marynarz nie umiejący rozkazywać głosowi swemu i twarzy, zrzec się powinien swojego zawodu. Co do mnie jednak, jestem rzeczywiście spokojnym, bo ufam zrządzeniu Opatrzności.
— Jeżeli zginiemy, sennorze admirale, Portugalczycy staną się jedynemi spadkobiercami tajemnicy naszych odkryć; trudno bowiem przypuścić aby Marcin Alonzo ocalał.
— Smucę się tém, mój synu; ale przedsięwziąłem środki zachowania naszym władzcom należnego im prawa. Resztę zostawiam Bogu.
W téj chwili usłyszano okrzyk: Ziemia! Wyraz ten, zwykle z radością przyjmowany przez żeglarzów, dla osady la Niny zdawał się wyrokiem śmierci. Kolumb i Luis pobiegli na pokład i ujrzeli rzeczywiście ląd w takiéj blizkości, iż można było słyszéć huk bałwanów roztrącanych o skały. Nie ulegało wątpliwości że to było pobrzeże Portugalii; rozbicie zdawało się nieuchronném. Jeden tylko pozostał środek: skręcić okręt na południe i trzymać go przez noc w oddaleniu od brzegów. Zaledwo téż Koluuib objawił nieodzowność tego ruchu, gdy już Wincenty Yanez zajął się jego wykonaniem.
Dla uskutecznienia zbawczego obrotu potrzeba była koniecznie pomocy żaglów; Kolumb przeto dał rozkaz rozpięcia takowych na tylnym maszcie. Śmiałe to postanowienie o mało jednak nie zgubiło statku, bo w chwili gdy żagiel nie był jeszcze dostatecznie przytwierdzonym, wiatr zadął tak gwałtownie, że tylko co nie potrzaskał reji. Szarpnięcie było tak silne, jak kiedy pęka lina kotwicowa; odtąd jednak la Nina, choć nieustannie zagrażana przez fale, zaczęła oddalać się od lądu.
— Luis! zawołał głos słodki na bohatéra naszego, stojącego nieopodal drzwi kajuty kobiécéj; Luis, Haiti lepiéj — Mattinao lepiéj — tu źle, Luis!
Byłato Ozema, która opuściła izbę dla przypatrzenia się wzburzonemu morzu. W ciągu podróży Luis miał sposobność nauczenia jéj nieco po hiszpańsku, a sam obznajmił się jako tako z narzeczem dzikich; rozmowy ich zatém zwykle w obu naprzemian toczyły się językach. Mimo trudności oddania właściwego téj pogadanki charakteru, przytaczamy tutaj niektóre z niéj urywki.
— Biédna Ozemo! odpowiedział młodzieniec, umieszczając dziewicę tak, aby uderzenia okrętu najmniejszą ile możności sprawiały jéj przykrość; biédna Ozemo! musisz żałować Haiti i spokojnego ustronia jego lasów.

Sancho Mundo przedający dzwoneczki dzikim.

— Tam Kaonabo, Luis!
— Niewinna dziecino! Kaonabo nietyle jest straszny, ile wściekłość żywiołów.
— Nie! nie! Kaonabo bardzo zły! — On truje serce Ozemy. — Nie, Kaonabo — nie, Haiti!
— Ozemo, i nad tobą czuwa Opatrzność. Bóg tylko w téj chwili może cię ocalić.
— Co to ocalić?
— Bronić cię, Ozemo, czuwać nad twojém bezpieczeństwem.
— Luis broni Ozemy — Ozema tak chce!
— Drogie dziécię, pragnąłbym to z serca uczynić; ale co robić przeciw burzy?
— Co Luis robił przeciw Kaonabo? — Pobił, i musiał uciekać Kaonabo.
— To łatwa była walka dla rycerza uzbrojonego w miecz i tarczę; lecz taką bronią nie poradzi na morzu. Jedyną nadzieją naszą jest ufność w Bogu.
— Hiszpanie wielcy! — Ich Bóg także wielki?
— Bóg jeden jest wszędzie, Ozemo, w Hiszpanii i na Haiti. Przypominasz sobie com ci powiedział o miłości Jego i śmierci jaką poniósł dla naszego zbawienia; przyrzekłaś mi wtedy, że przybywszy do mojéj ojczyzny przejdziesz na wiarę prawdziwą.
— Ozema zrobi co Luis chce. — Ozema już kocha Boga Luis’a.
— Widziałaś krzyż święty, Ozemo, i obiecałaś go uczcić.
— Gdzie krzyż? Ozema nie widzi krzyża na niebie. — Pokaż krzyż Luis! — Ozema czcić będzie krzyż Luis’a.
Młodzieniec zawieszony miał na piersi upominek pożegnalny Mercedes; sięgnął więc ręką w zanadrze, wydobył ukryty klejnot i ucałowawszy go pobożnie, podał takowy młodéj Indyance.
— Oto, rzekł, krzyż do którego się modlimy.
— Czy to Bóg twój, Luis? zapytała Ozema z zadziwieniem.
— Nie Bóg, tylko znak Jego widomy, biédna, nieświadoma dziecino!
— Co to nieświadoma? przerwała dziewica, któréj umysł pojętny i bystry nie pomijał żadnéj objaśnienia się sposobności.
— Nieświadoma znaczy żeś nie słyszała nigdy o krzyżu i zbawiennym jego wpływie.
— Ozema już teraz nie będzie nieświadoma, zawołała Haitianka, przyciskając krzyż do serca; Ozema kocha krzyż — bo krzyż Mercedes!
Wskutek dosyć naturalnego przypuszczenia młoda księżniczka, będąca nieraz świadkiem mimowolnego zapału z jakim Luis wymawiał imię kochanki, mniemała że wyraz Mercedes oznacza wszystko co piękne i wzniosłe.
— Chciałbym rzeczywiście abyś zostawała pod opieką téj którą wspominasz; ona czyste twe serce łatwo na właściwą powiodłaby drogę. Ten krzyż pochodzi od Mercedes, ale to nie sama Mercedes. Kochaj go, Ozemo, i zawieś na szyi, gdyż to cię może obronić w niebezpieczeństwie.
Młoda dziewica pojęła o co chodzi, tém bardziéj że Luis grzecznie jéj dopomógł w przewieszeniu krzyża, który opadł na piękne jéj łono. Z uwagi na zmiany klimatyczne, jak niemniéj z pobudek przyzwoitości, Kolumb podarował niewiastom indyjskim szérokie suknie jedwabne. Ozema, sądząc że Luis udarował ją krzyżem, chciała go ukryć w zanadrze, a nie będąc jeszcze przywykłą do kroju sukien europejskich, nie umiała sobie jakoś w tém radzić. Luis, machinalnie prawie, dopomógł jéj w umieszczeniu klejnotu; jednocześnie gwałtowne uderzenie okrętu zmusiło go wpół ująć dziewicę. Zachwiana nagłym ruchem, a może ulegając tkliwemu popędowi uczucia, Ozema nie gniéwała się bynajmniéj za tę śmiałość; pochylona na ramieniu młodzieńca, oparła głowę na jego piersi i pełne wyrazu w twarz jego wlepiła spojrzenie.
— Nie trwóż się, Ozemo, zawołał Luis. Wszystko skończy się dobrze.
— Ozema spokojna — nie potrzebuje Haiti — nie potrzebuje Mattinao — Ozema teraz szczęśliwa, bo ma krzyż.
— Obyś nigdy innych nie znała uczuć, drogie dziécię! ufaj zawsze temu godłu.
— Krzyż Mercedes — Luis Mercedes — Luis i Ozema zawsze kochać będą krzyż!
Szczęściem może dla niewinnéj dziewicy la Nina w téj chwili tak gwałtownie została podrzuconą, że bohatér nasz cofnąć się musiał mimowolnie, a zanim odzyskał równowagę, Ozema powróciła do kajuty.
— I cóż, mój synu? zapytał Kolumb powracającego na pokład młodzieńca; czy nasze kobiéty bardzo są przerażone? Prawdę mówiąc, ta burza zatrwożyćby mogła nawet serce amazonki.
— Nie zwracają uwagi na niebezpieczeństwo, którego nie znają. Te dzieci przyrody tak silnie w nas wierzą, że przypisują nam możność uspokojenia nawet żywiołów. Dałem Ozemie krzyż święty, zalecając jéj ufność w to godło chrystyanizmu.
— Dobrześ zrobił, bo ocalenie nasze wyłącznie jest w ręku Boga. — Sancho! zwracaj się ile możności przodem do wiatru; im daléj będziemy od brzegu, tém dla nas lepiéj.
Sancho zapewnił swą gotowość usłuchania rozkazu, i rozmowa na tém się skończyła.
Po nocy bezsennie przepędzonéj nadszedł wreszcie dzień tyle pożądany; lecz światło jego nie przyniosło podróżnikom pociechy. Gęsty tuman, nawiany przez burzę, zalegał niebo, zniżając do połowy wysokość jego sklepienia, a morze kipiało pianą. Niezadługo w bok okrętu ujrzano ciemną wyniosłość, w któréj majtkowie poznali skałę Lizbony. Zapewniwszy się o tém naocznie, admirał kazał zwrócić statek ku ujściu Tagu, oddalonemu na mil nie więcéj jak kilkanaście; lecz zamiar ten, ze względu na gwałtowność wiatru, z najwyższém połączony był niebezpieczeństwem. Zapomniano już wtedy o zatargach politycznych z Portugalczykami, bo wszyscy wiedzieli, że mają tylko wybór między portem jakimkolwiek, lub rozbiciem.

Sancho Mundo wręcza list Kolumba Izabelli Katolickiéj.

W godzinę późniéj la Nina tak blizko dotarła lądu, iż dobre oko mogło rozróżnić na nim ludzi. Byłato chwila zawieszenia między zgubą a ocaleniem, między śmiercią a życiem. W miarę jak statek posuwał się ku brzegowi, słyszano huk fali roztrącanych o skałę i widziano bałwany bijące u stóp jéj do wysokości dwupiętrowéj. Lizbona od strony morza zupełnie jest odsłoniętą, a brzegi portugalskie należą do najniebezpieczniejszych w Europie. Szczególniéj uragany południowo-zachodnie niejeden corocznie rozbijają tu okręt. Burza, któréj igraszką stali się nasi podróżnicy, niezmiernie była silną, zwłaszcza że zmienność wiatru stała się powodem niejednostajnego kołysania, tak zgubnego zawsze dla statków małego rozmiaru.
— Dobrze idzie, sennorze! zawołał Luis; kwadrans jeszcze, a wszystko będzie skończone.
— Masz słuszność, mój synu, odpowiedział Kolumb spokojnie; jeżeli fala rzuci nas na skałę, za kwadrans z kadłubu la Niny dwie deski ledwo zostaną razem. Żwawo, żwawo, mój dzielny Wincenty Yanez! Możemy teraz zaniechać stéru, bo wszystko zależy od żaglów.
— To prawda, sennorze, lecz okręt pędzi z szybkością szaloną.

Don Pedro Martin.

— Nie lękaj się o to; niéma tu mielizn, a statek nasz mało się zanurza.
Osada w uroczystem milczeniu oczekiwała rozstrzygnięcia swego losu, a okręt tymczasem, gnany wiatrem południowo-zachodnim, z rączością strzały zbliżał się ku brzegowi. Kipiące fale, rozpryśnięte o twardy grzbiet skały, tworzyły odmęt wirowy, grożący pochłonięciem skołatanemu statkowi; ale la Nina zręcznym obrotem minęła niebezpieczne miejsce, i w kilka minut dosięgła Tagu. Wtedy zwinięto wielki żagiel, a marynarze, pewni już ocalenia, głośnéj oddali się radości.
Taki był koniec najśmielszéj z odbytych dotąd morskich podróży. Kolumb dokonał olbrzymiego pomysłu, i wieść o powodzeniu jego wkrótce rozeszła się po półwyspie pirenejskim. Wiadomo jak go przyjęto w Portugalii, a mianowicie w Lizbonie, gdzie zarzucił kotwice 4 marca. W dziewięć dni późniéj la Nina opuściła brzegi portugalskie, i dnia 15 ze wschodem słońca znajdowała się pod Saltes, po dwustu dwudziestu cztérech dniach niebytności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.