[3]PIEŚŃ DRUGA.
Żale Apollowe i arystokratyczne fanaberye Wulkana.
Patrz, oto wieczór nadchodzi i ziemię
Szarawym płaszczem już do snu otula,
Dźwigając w płachcie ciężkie chrustu brzemię,
Powraca z lasu zgarbiona babula,
A za nią drepcze chłopczyna pyzaty,
Niosąc jagody w garnku — w dłoni kwiaty.
Bębnie ty mały, kwiatów niszczycielu!
Coś na jagody chciwy, jak ptak w lesie,
Czy we wsi wzrośniesz, jak tyka od chmielu?
Czy cię gdzie dalej wiatr losów zaniesie?
Czy drwalem będziesz, mędrcem lub malarzem?
— Ba! o tem nie wie nawet wójt z pisarzem.
Ciemno i pusto jest w owej chałupie,
Co sama jedna stoi blizko lasu;
Ciszę przerywa koń co trawę chrupie,
Pies gdy zaszczeka od czasu do czasu,
I młyn co pragnie, trajkocząc niegrzecznie,
Starą młynarkę przegadać koniecznie.
A na kamieniu przed chałupą ową
Apollo-Maciek siadł i smutnie dumał...
I długo siedział ze zwieszoną głową,
Jakby się z ciężką rozpaczą pokumał,
Że rzekłbyś może, że krowa mu padła
Lub że kobyłka traci chęć do jadła...
Lecz nie — świadomi rzeczy dobrze wiedzą,
Że siwa krowa nie pójdzie na mięso,
A kobylina w polu, het, za miedzą
Zajada trawę aż się uszy trzęsą...
Więc cóż tak duszę Maćkową przewierca,
Gdy zdrów dobytek? — Pewnie boleść serca.
Stara Piotrowa, Maćka rodzicielka,
Co teraz z lasu wraca z owym chrustem,
Duma przez drogę; — duma matki wielka,
Bo syn jej jedna radość w świecie pustym,
Prócz niego tylko jest wierny pies Kruczek,
Krowina siwa i pyzaty wnuczek.
O synu myśląc, szła poczciwa macierz,
A jedynakiem bogata i dumna,
Drżącemi usty szeptała zań pacierz
Bo zeszłej nocy śniła jej się trumna
I miała jakieś przeczucie... niepewność...
Ztąd się też babie zebrało na rzewność.
Gdy się zbliżyła do samej chałupy
I gdy dostrzegła płaczącego syna,
To ręce obie złożyła do kupy
I zawołała: — Oh! moja kruszyna!
A potem silnie stuknąwszy go w plecy,
Spytała czule: — Cegój Maciek becy?!
Jak z głębokiego, ze snu przebudzony,
Zerwał się Maciek na głos rodzicielki,
I pleść jej zaczął odwieczne androny
O swej niedoli... o miłości wielkiej,
Bo owa miłość, jak Filip z konopi,
Wyrwie się zawsze i w łzach ludzi topi...
Stara Piotrowa rzuca chrust na ziemię
I dłonią twardą czoło syna gładzi,
Oboje gniecie ciężkie smutków brzemię,
To też się wzajem pocieszają radzi...
Tak to dwie biedy, kiedy się zespolą,
Czynią lamenty nad mizerną dolą...
[4]
Apollo-Maciek wziął jej wyschłe dłonie
I do ust swoich z miłością przytulił,
Dziwnym mu ogniem zapłonęły skronie,
A tak się jakoś rozrzewnił, rozczulił,
Że tajemnicę trapiącą go wielce,
Jak na spowiedzi wyznał rodzicielce.
— Matulu — mówił — już mi życie zbrzydło,
Płaczę idący na łąkę lub w pole,
Boć ona Kaśka, to kiej malowidło:
Zęby jak perły, oczy ma sokole,
A gdy się czasem rozśmieje do człeka,
To serce do niej rwie się i ucieka...
— To zeń się z Kaśką.
— Ozeń się... a juści,
Kiej stary kowal jak zielazo kwardy.
— Odda ci dziewkę...
— Za wrota nie puści,
Bo jest bogaty i kaducnie hardy...
Jakem korale przywiózł jej z jarmarku,
Wygnał mnie z doma i nakładł po karku.
— Jam do niej łaził bez błota i bagna,
Za jagodami chadzał w ciemne bory,
A wieczór zawdy, kiedy krowy zagna,
To ja wartuję gdzie blizko obory
I proszę Boga, żeby choć zdaleka,
Oczami swemi spojrzała na człeka...
Jak lampa, w górze blady księżyc płonął,
Łagodnem światłem oblewając wioskę;
Maciek zaś jeszcze we łzach rzewnych tonął
I zwierzał matce ciężką swoją troskę,
Miłość dla Kaśki i kowala dumę,
Co pisarzową z gminy miał za kumę.
|