Kurjer carski/Część druga/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Część druga.
ROZDZIAŁ I.
Obóz tatarski.

W odległości jednodniowego marszu od Koływani, o kilka wiorst przed Djaczyńskiem, ciągnie się obszerna równina, którą ocieniają olbrzymie sosny i cedry. Zwykle służy ona za pastwisko dla licznych stad pasterzy sybirskich. Obecnie kipiała życiem całkiem odmiennem.
Po krwawej walce z Rosjanami rozłożył się tu obozem okrutny Emir Buchary, Feofar–Chan. Tutaj siódmego sierpnia sprowadzono jeńców rosyjskich, zabranych pod Koływanią, kilkuset żołnierzy, ocalałych z wziętego między dwa ognie tatarskiego oddziału. Tym sposobem inwazja posunęła się głęboko wewnątrz Syberji. Odcięty od komunikacji z Europą Irkuck oczekiwał w nieświadomości swego losu. Z upadkiem tej stolicy, Rosji groziła utrata Syberji. Czy zdążą z odsieczą wojska z nad Amuru i z Jakucka? Czy też Wielki książę wpadł w mściwe ręce Iwana Ogarewa?
Michał Strogow, wprowadzony do obozu tatarskiego, w liczbie innych jeńców, miał wszelkie powody do desperacji, ale pełen hartu — nie uległ jej. Dopóki żył i zachował list cesarski i swoje incognito, miał wiarę w to, że celu swego dosięgnie. Ostatecznie, powleczony przez Tatarów w stronę Omska, zbliżał się do Irkucka i wyprzedzał Iwana Ogarewa. Myślał jeno o tem, jak w stanowczym momencie wymknąć się z rąk Tatarów.
Stożkowate namioty ze skór i materji jedwabnych, połyskujące w słońcu różnobarwnemi wstęgami, sprawiały imponujące wrażenie krasą i liczbą. Pawilon specjalny, ozdobiony buńczukiem, otoczony strażą, wskazywał miejsce pobytu głównego wodza. Namioty oficerów wysokiej rangi wyróżniały się również bogactwem i artyzmem.
Obozowało tu najmniej 150 tysięcy żołnierzy wszystkich rodzajów broni — piechota, kawalerja, artylerja. Była to zbieranina wszelkiego rodzaju typów ludzkich, zamieszkałych w Turkestanie i na rupieżach Syberji. Byli tu rudobrodzi i niscy Uzbekowie, płaskolicy Kirgizi, zbrojni w łuki, czarnowłosi Mongołowie. Obok brzydkich Turkomenów spotykali się piękni Arabowie. Niewolnicy perscy szli z hordami Feofara–Chana na wspólny rabunek. Byli i Żydzi w roli służby. Rasy końskie, niemniej niż ludzie, odznaczały się rozmaitością. Były konie pociągowe i stepowe, niskorosłe i wysokie, włochate i gładkie. Pasały się na łąkach wkrąg namiotów. W cieniu drzew odpoczywały okazowe wielbłądy i dromadery. W obozie był ruch olbrzymi. Strzelano na uciechę. Grały trąby, dzwoniły brzękadła.
Namiot Feofar–Chana zajmował środek obozu. Był urządzony czysto po wojskowemu. Harem bowiem ze służbą wyprawiony został do Tomska. Przed namiotem na inkrustowanym drogiemi kamieniami stole leżała święta księga Koranu — na kartach z blaszek złotych rytowane były misternie przepisy Mahometa. Wokół tego namiotu rozłożyły się inne, należące do wysokich dostojników.
W chwili sprowadzenia jeńców Emir nie ukazał się. Było to szczęściem dla nich. Jeden gest jego, jedno słowo — bywały sygnałem do rzezi. Ale wschodni władca dla zachowania majestatu nie raczył pokazywać zbyt często oblicza swego poddanym, aby nie spowszedniało.
Jeńców trzymano w obszernem ogrodzeniu pod strażą. Wystawieni na żar słońca, niemal niekarmieni, traktowani grubjańsko, omdlewali ze znużenia, oczekując łaski lub niełaski Chana.
Najcierpliwiej znosił swój los Strogow. Zasłyszał, że ma być z partją jeńców skierowany do Tomska. To zgadzało się z jego rachubami. Jako jeniec, był względnie bezpieczniejszy w pasie zalanym przez Tatarów. Nadto wyprzedzał zawsze o 12 godzin Ogarewa. Trzeba się było tylko wyślizgnąć we właściwej chwili, kiedy obóz zbliży się do rubieży, jeszcze znajdujących się w rękach Rosjan. Lękał się przecież, aby wcześniej nie połączyły się wojska Feofara i Ogarewa i nasłuchiwał, czy fanfary nie ogłoszą przybycia adjutanta Emira. Nadto czasem ściskało mu się serce boleśnie, kiedy rozmyślał o losie Nadi i matki, będących, jak i on, w więzach Tatarskich.
Do współtowarzyszy niewoli, Joliveta i Blounta, nie zbliżał się, niepewny ich zdania o sobie od przykrego wypadku w Iszymie. Zresztą przekładał nad gawędę swoje samotne rozmyślania.
Jolivet okazał się niezmiernie czułym wobec swego angielskiego kolegi. Gdyby Harry Blount nie znalazł oparcia na jego ramieniu, z pewnością padłby w drodze na skutek osłabienia i upływu krwi. Korespondent „Daily Telegraph“ nie poniżył się do powoływania się przed barbarzyńcami na swoje stanowisko — wiedział, że to byłoby próżne. Ale godność jego w niewoli cierpiała bardziej, niż ciało od rany. Natomiast Francuz, pełen zawsze ducha filozofji praktycznej, zachowywał pogodę i humor.
Po przybyciu do obozu zajął się przedewszystkiem zbadaniem rany Blounta.
— Nic ważnego, drogi kolego. Lekkie zadrapanie ramienia. Wystarczą trzy opatrunki, a rana się zagoi.
— Ale któż je zrobi?
— Ja.
— Pan... jesteś medykiem?
— Wszyscy Francuzi są troszkę medykami.
Rozdarł chustkę, obmył ranę, zabandażował ramię; zręcznością swoją zdumiewał Blounta. Przytem przygadywał:
— Leczę pana zapomocą wody, której cudowną moc lekarze odkryli dopiero po sześciu tysiącach lat, wprowadzając hydroterapję.
— Usłał Blount’owi łoże z liści po drzewem...
— Dziękuję koledze — mówił rozrzewniony Blount.
— Za co?? To samo zrobiłbyś pan ma mojem miejscu...
— Nie wiem — odparł Blount naiwnie.
— Z pewnością! Anglicy są szlachetni...
— Jednak Francuzi...
— Są dobrzy i... głupi! Ale to się rekompensuje przez to, że są... Francuzami. Zresztą nie gadajmy o tem. Wymagasz pan absolutnego wypoczynku.
— Jeżeli nie mogę mówić, to mogę słuchać. Jak pan sądzisz? Czy depesze nasze doszły?
— Z Koływani... z pewnością!
— A pańska kuzynka... w ilu egzemplarzach roznosi pańskie wiadomości? — postawił Blount po raz pierwszy niedyskretne pytanie.
— Ach! ona byłaby niepocieszoną, gdybym mówił panu o niej w chwili, gdy potrzebujesz pan snu.
— Nim zasnę, muszę wiedzieć co pańska kuzynka myśli o inwazji tatarskiej w Syberji.
— Władza rosyjska ją przetrwa.
— Pycha gubiła już większe państwa — rzekł Blount z pewną dozą animozji angielskiej względem konkurencyjnej potęgi rosyjskiej w Azji.
— Ach, kolego... Rozmowa o polityce jest zakazaną przez Fakultet przy ranach obojczyka.
— Więc mówmy o naszej niewoli. Nie mam zamiaru pozostawać w niej długo.
— Wyobraź pan sobie — ja także nie!
— Uciekniem?
— Jeżeli nie znajdzie się lepszy sposób.
— A jaki?
— Jesteśmy neutralni. Będziemy reklamowali.
— Przed tem bydlęciem Feofar–Chanem?
— Nie! przed jego adjutantem, Ogarewym.
— Ależ to hultaj!
— Tak! Jednak on jest Rosjaninem; wie, że nie należy igrać z prawem narodów. Przytem postara się wyciągnąć zysk moralny z faworyzowania cudzoziemców.
— Ależ niema go tutaj.
— Spodziewany jest lada chwilę dla ofenzywy.
— A cóż zrobimy, gdy będziemy wolni?
— To, co dotychczas. Pan już miałeś wprawdzie przyjemność być rannym na usługach Daily Telegraph. Ja muszę mieć szansę otrzymania rany na usługach mej kuzyny. Udamy się na pole bitwy...
Blount już zasypiał. Jolivet notował coś w karnecie i zaraz sporządzał kopję dla towarzysza. W nieszczęściu nie było już mowy o zazdrości konkurencyjnej.
Tedy to, co było pożądanem dla dziennikarzy — oczekiwane przybycie Ogarewa — trwożyło Strogowa. Ta różnica interesów jeszcze bardziej odsuwała tego ostatniego od ex–towarzyszy podróży. Starał się nie wpadać im w oczy.
Minęły dwa tygodnie. Nie było mowy o ucieczce wobec zdwojonych straży. Jeńców karmiono ochłapami z flaków kozich i kumysem kobylim w skąpej ilości. Dokuczały im zmiany atmosferyczne — ostre wichry i gwałtowne deszcze. Wymierali ranni, kobiety i dzieci. Jeńcy zniewoleni byli sami grzebać swoje trupy. Strogow i dwaj korespondenci radą i czynem byli pomocni towarzyszom niedoli i błogosławieni przez cierpiących.
Feofar–Chan nie ruszał się z miejsca. Czekał. Aż zdarzył się wypadek, tak upragniony dla dziennikarzy. 12 Sierpnia zabrzmiały trąby, zadudniały bomby, rozległy się strzały na wiwat. Od drogi koływańskiej posuwał się gęsty obłok. Przybywał do obozu Ogarew na czele tysięcy ludzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.