Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kurjer carski |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Bankowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | Michel Strogoff. Le courier du tzar. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Góry Uralu rozciągają się od Morza Lodowatego do Kaspijskiego, na granicy Azji i Europy, łańcuchem długości 3200 kilometrów. (Słowo „Ural“ oznacza po tatarsku: łańcuch.)
Wjeżdżając wpośród nie nocą, gdy napięcie elektryczności i zbliżające się gromy wróżyły niechybnie burzę, Michał Strogow przedsięwziął pewne środki zabezpieczające. Podwojono lejce, połączono belką poprzeczną obie osi, wysłano słomą oparcie, aby złagodzić wstrząśnienia, przywiązano z boków dach skórzany dla ochrony od deszczu i wichru. Nadja sznurami na krzyż umocowała na głowie kapturek, aby wiatr go nie zerwał. Zapalono po obu stronach tarantasu czerwone latarenki, oświetlające wprawdzie słabo drogę, ale chroniące od niespodziewanych zetknięć z ewentualnym pojazdem od strony przeciwnej.
— Gotowi jesteśmy — rzekł do niej.
— Jedźmy! — odparła spokojnie.
Słońce zachodziło złowróżbnie. Olbrzymie, gęste obłoki nawisły nad ziemią w kształcie fantastycznych łuków, które od czasu do czasu łyskały światłem fosforycznem. Nie było wprawdzie poprzecznego wichru i nie poruszyły się one od jednego horyzontu do drugiego. Ale Strogow widział dobrze, że zniżają się już od zenitu ku ziemi — i tam w sferach górnych musiał wiać huragan, który pędził je i przypierał. Gdyby nie zaczął prószyć deszcz, na drodze stanąłby mur ciemnej mgły, w której tarantas nie mógłby się poruszyć bez ryzyka upadku w przepaść. Jakkolwiek góry Uralu nie posiadają wysokości Alp lub Himalajów — szczyt najwyższy sięga ledwo 5000 stóp — i niema tu śniegów wiecznych, zdarzają się okrutne zamiecie śnieżne, a walka żywiołów, wprawiających w ruch lawiny kamieni i wydzierających z korzeniami olbrzymie drzewa, stanowi nielada niebezpieczeństwo. Na tym szlaku śródgórskim niemasz schronienia: pustka była zupełna. Nigdzie domku; urządzenia fabryczne przy kopalniach kędyś zdaleka.
Cisza, słychać tylko trzaskanie z bicza, chryp zadyszanych w biegu koni, klekot podków żelaznych, krzeszących iskry z kamieni przy zetknięciu.
Nadja, skrzyżowawszy ręce na piersiach, zachowywała zupełny spokój, wtulona w głąb powozu. Strogow wychylił się z powozu, badając niebo, które przecinać jęły błyskawice, i nasłuchując szerzących się ech gromu.
— Jak prędko dosięgniemy wierzchołka tego wzgórza? — zapytał jamszczyka, który przykrzykiwał gniewnie na konie, wahające się i ociężałe, nie zachęcone już do biegu brzękiem dzwoneczków.
— Nad ranem... jeżeli dosięgniemy! — burknął ów, wstrząsając głową.
— Przyjacielu, nie pierwszy raz spotykasz burzę śród gór?
— Nie pierwszy. Dałby Bóg, żeby dziś nie ostatni.
— Boisz się?
— Nie! ale niesłusznem było teraz jechać.
— Niesłuszniejszem dla mnie — zostać.
— Wio, moje gołąbki! — zawołał stangret, jak człowiek, którego rzeczą jest nie dyskutować, lecz słuchać.
Błysnęło przeraźliwie. Na moment las sosnowy stanął w blasku jaskrawym. Tuż zaraz huknął grom — dłużąc się w ryku stu ech. To piorun uderzył zbliska.. Zerwał się nagły wicher — leciał ze świstem szatańskim. Kilka olbrzymich drzew nie wytrzymało pierwszego nacisku orkanu i zwaliło się z trzaskiem. O dwieście kroków przed nimi stoczyła się lawina pni, sęków, gałęzi, w przydrożną przepaść. Konie wystraszone zatrzymały się na moment.
— Naprzód, moje śliczne gołąbki! — zachęcał je jamszczyk.
Strogow ścisnął rękę Nadi.
— Spisz, siostro?
— Nie, bracie.
— Bądź gotowa na wszystko. Oto burza.
— Jestem gotowa.
Pioruny padały za piorunami. Biły gromy. Dął wicher. Oślepione, ogłuszone, smagane deszczem konie stanęły dęba. Jeszcze chwila. Poniosą — rzucą się w bok, strącą pojazd w przepaść, zerwą uprzęż. Zabiegliwy woźnica zrozumiał niebezpieczeństwo — zeskoczył z siedzenia — rzucił się przed konie. Nie poradziłby sobie z oszalałemi zwierzętami. Ale z pomocą przyszedł mu Strogow. Obaj potężnemi mięśniami, nie bez trudu przecie, zatrzymali zestrachaną trójkę.
Lecz wściekłość huraganu zdwoiła się.
— Nie możemy tu zostać. Trzeba wznieść się wyżej! — rzekł Strogow.
— Ej, i tak tu nie zostaniemy. Sam wicher przerzuci nas za tę górę! — odparł jamszczyk, nie ruszając się.
— Weź mi zaraz, hultaju, tego z prawej strony. Ja odpowiadam za lewego konia! — krzyknął Strogow.
W tej chwili pojazd z końmi odtoczony został przez nowy poryw wichru o kilka staj wstecz i szczęściem zatrzymał się o oporę z grubego pnia dębowego.
— Nie bój się, Nadziu! — zawołał Strogow.
— Nie boję się! — odpowiedziała z wnętrza powozu.
Jednak można było lękać się stoczenia w tem miejscu dalej w przepaść przy nowym nacisku orkanu.
— Trzeba zjechać! — rzekł jamszczyk.
— Nie, wjechać! — zaprzeczał Strogow.
— Konie odmawiają!
— Rób to, co ja.
— Ależ...
— Czy będziesz posłuszny? — wrzasnął Strogow.
— Ba, tobie?!
— To Ojciec ci każe przezemnie!
Ten głos potężny, powołujący się na Cara, uczynił woźnicę w mig pokornym.
Obaj mężczyźni z niesłychanym wysiłkiem — naprzeciw wichurze — potykając się co krok, prowadzili konie w górę jakie pół wiorsty, nieraz odrzucani wstecz i ponownie zdobywając drogę przebytą. Trzeba było wyjść poza szlak lawiny kamieni.
Naraz Strogow spostrzegł toczący się z góry olbrzymi odłam skały. Jeszcze chwila, a zdruzgocze tarantas z podróżną. Przytomny i heroiczny znajduje sposób ocalenia i siły nadludzkie: plecami odpycha w górę tarantas. Blok kamienny przemyka się — drasnął ledwie mogącego dyszeć — stoczył się w przepaść.
— Bracie! — krzyknęła Nadja, która w świetle błyskawicy widziała wszystko...
— Nie bój się! Bóg był z nami...
— Zemną, bo dał mi Ciebie!...
Strogow trafnie nalegał na posunięciu się pod górę z niebezpiecznej śród wichury pochyłości. Pod olbrzymim występem skały znaleziono szerokie zagłębienie, w którem jako tako umieścił się tarantas z końmi i woźnicą. Była tu jeszcze pieczara, gdzie Strogow i Nadja mogli się schronić. Wicher szedł bokiem; nie zabryzgiwały ich już strugi deszczu, spadającego z nieba potopem.
— Nawałnica jest tak wściekła, że z pewnością nie będzie długa. Ale przed wschodem słońca nie wyruszymy stąd.
— Nie chciałabym, abyś opóźnił swój wyjazd ze względu na moje bezpieczeństwo...
— Nie, dziecko! Ale jechać teraz byłoby to ryzykować więcej, niż twoje i moje życie. Byłoby to oddać na los szczęścia wielkie zadanie, które mam spełnić.
— A! obowiązek — rozumiem...
Tej samej chwili piorun uderzył w samotną sosnę na pobliskiem urwisku. Stanęła w ogniu — jak gromnica. Jamszczyk doznawszy wstrząsu, padł na ziemię. Michał Strogow poczuł, że ręka Nadi mocno ścisnęła jego dłoń. Śród huku gromów szepnęła mu tuż przy uchu:
— Bracie! słyszysz? — ktoś krzyczy... wzywa pomocy.