Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kurjer carski |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Bankowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | Michel Strogoff. Le courier du tzar. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Perm, stolica guberni, obfitującej w marmury, sól, platynę, srebro i złoto, w pokłady węgla, eksploatowane na wielką skalę — ostatni port na rzece Kamie — miasto, otwierające widok na pasma gór Uralskich, jest brudne, błotniste, pozbawione komfortu i tym, którzy przybywają ze środka Azji, nie daje zbyt pochlebnego pojęcia o Europie, jako pierwsze na jej granicy wielkie osiedle miejskie.
Michał Strogow, przybywszy tutaj dn. 18 lipca, znalazł się w dużym kłopocie, szukając środków dalszej lokomocji. Poczta ze względu na okoliczności burzliwego czasu była w stanie dezorganizacji. Tajny goniec carski, nie mogący liczyć na inne przywileje prócz rubli, dawanych woźnicom „na wódkę“, jadący w charakterze osoby prywatnej, wolał zakupić sobie pojazd. Ale wysłani dekretami ludzie zamożniejsi azjatyckiego pochodzenia już zdążyli wyjechać zabrawszy najlepsze pojazdy, i Strogowowi wypadło poszukiwać śród odpadków.
Ofiarowywano mu fury, nie dające mu elementarnych wygód, i przychodzące do celu nieraz na dwóch przednich kołach, gdyż pozostałe dwa grzęzną w błocie — rezultat jeszcze pomyślny.
Na szczęście, odkrył jakiś pozostały tarantas — ostatnie słowo sztuki kołodziejskiej w Permie: wprawdzie bez resorów, jak i „telega“, ale z osiami utrzymującemi jako tako równowagę z nakryciem skórzanem, dającem jakąś osłonę przeciw kaprysom atmosfery, całość z materjału niewątpliwie kruchego, ale na wypadek połamań pozwalającego się łatwo zastąpić na drogach przez okolice leśne. Udawał jednak, że się mocno targuje, aby nie zdradzić się z koniecznością pośpiechu, któremu traf możliwie pomyślnie się przysłużył.
— Wolałbym dać ci powóz wygodniejszy — rzekł do Nadi, towarzyszącej mu w poszukiwaniach.
— Gotowa byłam iść pieszo, aby połączyć się z ojcem!
— Nie wątpię o twej odwadze. Ale trudy fizyczne dla kobiety...
— Zniosę wszystkie: jeżeli wydrze się kiedyś skarga z moich ust, porzuć mnie, bracie, na drodze i jedź sam!
W pół godziny potem, po okazaniu „podorożnej“, trzy małe, ale ogniste, koniki syberyjskie, okryte długą siercią, podobne do niedźwiadków — stały w zaprzęgu. Nad środkowym wyginała się tradycyjna „duga“ drewniana, obciążona dzwoneczkami, weselącemi podróż i znaczącemi rozpęd dla uszu koni i pasażerów.
Woźnica („jamszczyk“) — najmowany od stacji do stacji — tylko cudem utrzymywał równowagę na przedzie, kontentując się jakimś fikcyjnym kozłem. W tarantasie na bagaż nie było miejsca — ale podróżni go też nie mieli; wzięli ledwo pewne zapasy jadła na wypadek opóźnienia do następnej gospody pocztowej.
Pierwszy jamszczyk, niski Sybirak, włochaty, jak konie, dumny z herbów poczty cesarskiej na guzikach sukmany, uderzony był jednak brakiem zupełnym bagażu. Niepodobna zabrać wiele, ale nie mieć go wcale?! Skrzywił się. Mruknął.
— Kruki! sześć kopiejek za wiorstę...
Ale Strogow rozumiał żargon jamszczyków.
— Nie!... Orły! I dziewięć kopiejek za wiorstę, prócz napiwka.
To znaczyło, że jamszczyk się omylił. Ci, których oceniał, jak biedotę, godną ledwie biegu kruków, pretendowali do lotu ptaków królewskich a za pośpiech płacili dobrze. Trzasnął wesoło z bicza. I jął wnet zachęcać konie do szybkiej jazdy na ten jedyny w świecie sposób, który znany jest tylko rosyjskim woźnicom. Jest to rozmowa ze zwierzętami, niby z istotami rozsądnemi i sumiennemi, czulszemi na wyrazy, niż na lekkie i rzadkie zresztą smagnięcia bicza.
Nieustannie padały pochlebne interpelacje: „Wio, moje gołąbki! Lećcie, szlachetne jaskółki! Ostrzej, kumie, z prawej strony! Pędź, ojczulku z lewej!“ Ale jak tylko konie po bokach zaprzestawały towarzyszyć galopem średniemu, większemu, idącemu stale sporym truchtem, gardłowy głos rzucał wymysły, których walor zwierzęta znały dobrze: „Pchaj, ścierwo djabelskie! Nu–że, ślimaku. Zakatrupię was żywcem i będziecie przeklęte na tamtym świecie!“... I tarantas biegł, pochłaniając do czternastu wiorst na godzinę.
Strogow nazwyczajony był do tego rodzaju jazdy: wehikuł rosyjski nie dba o kamienie, sęki, rowy, przewrócone drzewa — wiedział o tem. Ale i jego towarzyszka, narażona na obrazy od ciągłych wstrząśnień, nie skarżyła się. Milcząca z początku w tym zapierającym dech wyścigu z wiatrem, potem zdołała już nawiązać rozmowę z towarzyszem podróży.
— Od Permu do Ekaterynburga liczą 300 wiorst — czy tak?
— Tak! A tam będziemy już u samego podnóża gór Uralskich.
— A przejazd przez góry trwa długo?
— 48 godzin, gdyż jechać musimy dzień i noc... Nie wolno mi spóźnić się, Nadziu!
— Nie opóźnij twej podróży. Będziemy jechali dzień i noc.
— Jeżeli najazd tatarski nie zagrodzi nam drogi, przybędziemy do Irkucka za 20 dni.
— Robiłeś już tę podróż?
— Nieraz, ale w zimie.
— To byłoby prędzej i bezpieczniej.
— Ale nie zniosłabyś mrozów i śnieżycy.
— Zima jest przyjaciółką Rosjanina!
— Ale jednak ile temperamentu wymaga ta przyjaźń! Przechodziłem 40–stopniowe mrozy w tych stepach! Pod pokryciem skór jelenich serce mi lodowaciało — w potrójnych pończochach z wełny stopy tężały! Skorupa z lodu pokrywała konie — ich dech przed nozdrzami krzepł. Wódka we flaszy zmieniała się w kamień — nóż nie pokrajałby jej. Ale sanie mknęły, jak huragan po szybach zamarzłych jezior, lubo po gładkim obrusie śnieżnej pustyni... Lecz ceną jakich cierpień, Nadziu — o tem coś wiedzą ci, zasypani, którzy już nigdy nie powrócą...
— Wszelako tyś wrócił, bracie!
— Trzykrotnie... Bom Sybirak, wdrożony przez ojca od dziecka do polowań...
— I podtrzymywała mnie miłość dla matki, gdym jechał do niej do Omska...
— A mnie podtrzyma miłość dla ojca, któremu wiozę do Irkucka ostatnie słowa matki...
— Jesteś dzielne dziecko i Bóg ci dopomoże!
Tego dnia zmieniający się na każdej stacji „jamszczycy“ wieźli ich chyżo, zachęcani sutemi napiwkami, a może przejęci szacunkiem dla tej pary, która miała papiery w porządku i ważyła się jechać w głąb Syberji o tak niepewnym czasie. Zresztą podróżni nie byli na tej drodze sami jedni. Goniec carski dowiedział się, że jakiś wóz ich poprzedza.
Zatrzymywano się tylko dla posilenia się w pocztowych zajazdach urządzonych z komfortem. Zresztą, gdzie takich brakło, wystarczało zapukać do któregokolwiek z włościańskich domków po drodze, które kupiły się tu i ówdzie przy cerkiewce swemi białemi ścianami i zielonemi dachami. Wnet na progu stawał z uśmiechem chłop i przyjmował gościa chlebem i solą, a gosposia w domu oczekiwała z samowarem. Gdyż lud tutejszy mówi: „Gość w dom — Bóg w dom“.
Przed wieczorem, tknięty instynktem, Strogow zapytał naczelnika stacji pocztowej:
— Jak dawno przejechała przed nami owa „telega“?
— Przed dwiema godzinami.
— Ilu pasażerów?
— Dwóch.
— Czy prędko jadą?
— „Jak orły“.
— Musimy jechać niezwłocznie! — zerwał się Strogow.
— Jechali całą noc. Nadja spała kilka godzin, choć atmosfera stawała się ciężką i duszną. Michał czuwał. Niepokoiły go pewne oznaki, świadczące o nasyceniu powietrza elektrycznością i zapowiadające nadciągnięcie burzy od gór. Niedowierzał przytem jamszczykom, łatwo przy braku pobudki zasypiającym na swojem siedzeniu, przyczem konie wloką się krokiem. Tym sposobem nie stracono chwili czasu, ani na spoczynek, ani na drogę.
Noc minęła szczęśliwie. 20 lipca rankiem zarysowały się przed nimi łańcuchy gór granicznych między Rosją Europejską i Syberją. Łudząco bliskie, ale trzeba było jeszcze jechać do nich dzień cały. Pokryte obłokami niebo nadawało powietrzu miłą świeżość. Wszelako zapowiedź bliskiej burzy, doradziła nie angażować się wjazdem nocą między góry. Słychać już było echa dalekich gromów. I Strogow byłby się zatrzymał, gdyby nie pewna okoliczność.
— Czy wóz poprzedza nas ciągle? — spytał woźnicę.
— Tak.
— Jest daleko przed nami?
— Około godzinę drogi.
— Naprzód! Potrójny napiwek, jeżeli jutro rano staniemy w Ekaterynburgu! Wyprzedź „telegę“!...