Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Ostatni wysiłek.

Goniec słusznie lękał się spotkania na tych równinach z Tatarami. Zdeptane przez mnogie kopyta pola świadczyły, że przeszli tędy nawałą. Można rzec o nich to, co mówi przysłowie o Hunnach: „Gdzie przejdzie Tatar, trawa nie porośnie już nigdy“!
Obłoki dymu i łuny na horyzoncie świadczyły o spalonych wsiach i miastach. Czy wznieciły pożar awangardy, czy już Feofar–Chan zajął całą gubernię Jenisejską — niepodobna było ocenić na oko. W opustoszałych po drodze domkach nie było żywej duszy. Żadnego Sybiraka, od którego możnaby zaczerpnąć wiadomości.
Wtem zgliszcza chałupy wyjrzały z poza drzew. Na nich siedział milczący starzec. Otaczały go płaczące dzieci. Młoda kobieta, widocznie córka jego i matka maleństw, tuliła na kolanach niemowlę. Z łkaniem czepiało się ono matczynej piersi, której brakło mleka. Wejrzenie kobiety było pełne dzikiej rozpaczy. Strogow przystąpił do starca.
— Czy możesz mi odpowiedzieć? — rzekł głosem poważnym.
— Mów! — odpowiedział tamten głucho.
— Czy przeszli tędy Tatarzy?
— Tak, ponieważ dom mój jest w zgliszczach.
— Czy to armja, czy oddział?
— Armja, bo kędy sięgnie twoje oko, pola są spustoszone.
— Czy dowodził nią Emir?
— Emir, ponieważ wody rzek są czerwone.
— Czy Feofar–Chan wszedł do Tomska?
— Jest już tam.
— Czy Tatarzy zawładnęli już Koływania?
— Nie, ponieważ Koływań jeszcze nie płonie.
— Dziękuję ci, przyjacielu! Czy mogę coś uczynić dla ciebie i twoich?
— Nic.
— Dowidzenia.
— Żegnaj!
Strogow rzucił na kolana nieszczęśliwej kobiecie 25 rubli, za które nie miała siły podziękować.
Widział teraz tylko jedno. Należało ominąć za wszelką cenę Tomsk, choćby wypadało nałożyć drogi, obrać dłuższą i trudniejszą, uskoczywszy w bok od Koływani i kierując się wzdłuż lewego brzegu szerokiej Obi, w nadziei znalezienia środków przeprawy. Ale czy hordy tatarskie nie zalały już całej guberni?
I znowu skakał stepem, wsłuchując się w tętnienie kopyt swego konia, któremu nadał bieg umiarkowawszy i pieściwemi słowami wzbudzał w znużonym nową ochotę.
Nastała noc przewiewna po dniu gorącym. Od pewnego czasu do uszu Strogowa dochodził jakiś jednostajny szum i pobrzęk. Zsiadł z konia, przyłożył ucho do ziemi wzdłuż samego szlaku. Nie było wątpliwości.
„Zbliżają się jacyś kawalerzyści. Jadą prędko, bo dudnienie się wzmaga. Będą tu za dziesięć minut. Mój koń ich nie wyścignie. Jeżeli to Rosjanie, połączę się z nimi. Jeżeli Tatarzy...?!“
Rozsądek nakazywał szukać zawczasu schronienia. Ale jak ukryć się w szczerym stepie? Zryją go na wszystkie strony! Nie było jednak wyboru. W rozpadlinie nieopodal drogi stało kilka modrzewin, otoczonych nieco gęstszym krzakiem u brzegów jeziora. Ujął konia za uzdę, poprowadził go w to miejsce, uwiązał do drzewa. Liczył na to, że noc i krzewy będą dla nich osłoną. Jeśli tylko tamci nie zapuszczą się tutaj!
Położył się na ziemi i śledził drogę. Wtem dojrzał zbliżające się zdala płomyki. Zrozumiał! Tatarzy oświetlali sobie drogę pochodniami. Widocznie szukali kogoś. Nadchodził oddział kawalerji Uzbeków, liczący około 50–ciu jeźdźców. Strogow skulił się za drzewami — czekał.
W pobliżu jego schronienia zsiedli z koni. Zamierzali tu obozować. Rozdzielano żywność. Oblane potem, znużone konie puszczono na paszę. Strogow przyczołgał się ku nim. Niewidzialny śród trawy wysokiej mógł sam obserwować i nasłuchiwać ich rozmowy w zrozumiałem dlań tatarskiem narzeczu.. W świetle pochodni znaczyły się ich dzikie twarze, włochate kożuchy, długie buty żółte z cholewami, błyszczące uzbrojenie: krzywe szable, kordelasy za pasem, przewieszone przez ramiona strzelby myśliwskie. Dwaj oficerowie odznaczali się od reszty kaskami i trąbkami. Wyższy „pendja–bashi“ rozmawiał z drugim podkomendnym „deh–bashi“. Obaj palili fajki z haszyszem.
— Napewno nie mógł obrać innej drogi?
— Jeżeli tylko nie pozostał w Omsku!
— Tak, czy inaczej, nie mógł nas wyprzedzić. Obraliśmy przecież drogę krótszą. Nie przybędzie przed nami do Irkucka.
— Twarda starucha jest ta jego matka — sybiraczka!
Serce Strogowa zabiło niespokojnie.
— Ba! pułkownik Ogarew nie dał się jej zwieść. Powiedział, że potrafi otworzyć gębę tej czarownicy!
Teraz Strogow wiedział już wszystko. Każdy wyraz wbijał się weń, jak kinżałem. Wiedział, że jest tropiony, że matka jego była w rękach okrutnika, którego nienawidził całą duszą. Ale wiedział też, że jego matka nie zdradzi się nawet śród mąk, choćby milczenie miało kosztować ją życie.
Z dalszej rozmowy wniósł, że z północy zdążają wojska rosyjskie, że pod Koływanią nastąpi bój, ale nieliczne siły Rosjan, wzięte w dwa ognie między przeważające armje tatarskie, zmierzające tam od wschodu i zachodu, będą starte w proch.
Aby zdążyć do Irkucka przed ścigającym go oddziałem, winien był ujść stąd, zanim obozujący zejdą z miejsca. Wyruszyć ze swego schronienia było ryzykiem straszliwem; ujść niepostrzeżenie — prawie niemożliwością. Ale nie było wyboru. Trzeba było oddalić się przed brzaskiem dnia, korzystając z ciemności. Jego drogi koń wyniesie go. Niechby go doniósł do brzegów Obi, choćby miał paść. Tam znajdzie się prom lub łódź. Ostatecznie przebędzie rzekę wpław.
Chodziło o honor, o zbawienie kraju, może o wyratowanie matki. To zdwajało jego energję, kazało ważyć się na niebezpieczeństwo. Czołgając się w trawie, zbliżył się do swego konia, przemówił doń pieszczotliwym szeptem. Mądre zwierzę zrozumiało jeźdźca. Szło za nim, pociągnięte uzdą, tak cicho, jakby rozumiało, iż najlżejszy szmer stanowi niebezpieczeństwo.
Ale, na nieszczęście, w chwili gdy wysuwano się już poza kępkę drzew, koń jednego z Uzbeków zwietrzył uchodzących, spłoszył się i wybiegi na drogę. Za nim popędził właściciel — dojrzał sylwetę Strogowa — krzyknął. Ludzie na biwaku porwali się i wybiegli na drogę.
Ale Strogow już siedział w siodle. Konia puścił galopem. Usłyszał świst kuli za sobą. Kula przeszyła mu burkę, jeździec puścił wolno lejce. Wypalił naraz z dwuch pistoletów — położył dwóch najbliższych, którzy chcieli mu zagrodzić drogę. Koń, wzdąwszy nozdrza, bryzgając pianą, unosił go, jak wicher.
Tatarzy nie mogli ścigać go zaraz. Konie ich były rozsiodłane. To go ocalało. Ale nie minęły dwie minuty, gdy już usłyszał chrap koński za sobą. Ze wzniesioną szablą jechał za nim deh–baschi. Już miał doń doskoczyć — ciąć straszliwie. Ale Strogow, puściwszy cugle koniowi, trzymając się w siodle tylko oparciem nóg w ostrogach — odwrócił się i strzelił. Miał oko i rękę pewną — oficer runął z konia na ziemię.
Strogow pchnął dalej. Pościg był tuż za nim. Tatarzy rozwścieczeni, napędzali się wzajem. Nie strzelali. Znał zwyczaje tatarskie. Rozumiał, że na głowę jego była nałożona cena, ale za sprowadzenie go żywcem nagroda była obfitsza.
Już wzeszło blade słońce. Dzień jaśniał. Goniący zatrzymywali się czasem, kryjąc głowy w skoku pod brzuchami koni. Położył jeszcze kilku mniej ostrożnych trupem. Ale wreszcie wystrzelał wszystkie naboje. Teraz ścigający liczyli na to, że ujmą go z pewnością.
Lecz już przed nim srebrzyła się wstęga Obi.
— „Odwagi, dzielny koniku! — krzyknął Strogow. To już ostatni wysiłek“.
Znajdował się na wysokiem urwisku nad spienionym potokiem. Skok był szaleństwem — był cudem odwagi. Jednak Strogow ważył się na skok. Nikt ze ścigających go nie odważył się skoczyć jego śladem. Ale nie chciano mu dozwolić, aby uszedł. Teraz posypał się grad kul. Szlachetne zwierzę, trafione w bok, pogrążyło się. Krew zaczerwieniła wodę. Strogow zawsze przytomny wyzwolił nogi z rzemieni. Był w wirach na środku rzeki. Nurkując często, aby uniknąć goniących go mnogich kuł — płynął, natężywszy wszystkie siły. Dosięgnął prawego brzegu i skrył się w gąszczu trzcin, zarastających wybrzeże Obi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.