La San Felice/Tom VII/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbytecznem byłoby powtarzanie wszystkich wypadków, które się już przesuwały przed naszemi oczami. Powiemy tylko że dzięki doskonałej lunecie którą komendant zostawił Nicolinowi, ten ostatni z wysokości okopów San Elme widział wszystko co się działo na ulicach Neapolu. Co do wypadków mniej jawnych, komendant Roberto Brandi stawszy się dla swego więźnia prawdziwym przyjacielem opowiadał mu takowe z wiernością, jaka przynosiłaby zaszczyt prefektowi policji, przedstawiającemu sprawozdanie swemu zwierzchnikowi.
W taki to sposób Nicolino widział z wysokości wałów straszny i wspaniały obraz spalenia floty, dowiedział się o ugodzie w Sparanisi, mógł widzieć powozy sprowadzające oficerów francuzkich po odbiór półtrzecia miljona, nazajutrz zobaczył jaką monetą wypłacono te półtrzecia miljona, nakoniec był świadkiem wszystkich nagłych zmian następujących po odjeździe Regenta, począwszy od wyniesienia księcia Maliterno na dyktaturę aż do jego aktu pokuty i skruchy, spełnionego przy udziale księcia de Rocca Romana. Wszystkie te zdarzenia oczami tylko objęte byłyby dla niego ciemnemi; ale objaśnienia komendanta oświetliły je i grały w tym labiryncie politycznym rolę nitki Arjadny.
Tak nadszedł dzień 20 stycznia.
20 stycznia dowiedziano się o stanowczem zerwaniu zawieszenia broni, w następstwie widzenia się generała francuzkiego z księciem Maliterno i otrzymano wiadomość, że o szóstej rano wojska francuskie wyruszyły idąc na Neapol.
Na tę wieść lazzaroni zawyli z wściekłości i zrywając wszelką karność, stawili na czele Michała i Pagliuccellę, wołając że ich tylko jedynie uznają za swych dowódzców, potem połączywszy się z żołnierzami i oficerami, którzy powrócili z Livorno z generałem Neselli, zawlekli armaty do Poggio reale, do Capodichino i do Capodimonte. Inne baterje ustawiono przy bramie Kapuańskiej, przy Marinella, Largo delle Pigne i na wszystkich punktach, gdzie Francuzi mogli usiłować wtargnąć do Neapolu. W tym to dniu, gdy się gotowano do obrony, pomimo wszelkich usiłowań Michała i Pagliuccella, rabunki, pożogi i morderstwa były najstraszniejsze.
Z wysokości murów San Elmo, Nicolino widział z przerażeniem okrucieństwa, jakie popełniano. Dziwił się że nie widzi stronnictwa republikańskiego, starającego się przeszkodzić temu barbarzyństwu i zapytywał sam siebie, czy komitet republikański jest w stanie takiego opuszczenia, iżby był zmuszony lazzaronów zostawić panami miasta, nie przedsiębiorąc żadnych środków dla powstrzymania bezprawiów.
Co chwila nowe okrzyki słychać było z jakiegoś punktu miasta dochodzące aż do wysokości, na której wznosi się twierdza. Kłęby dymu wznosiły się nagle z grupy domów, a pchany przez wiatr sirocco, przebiegały jak obłok pomiędzy miastem a zamkiem.
Morderstwa rozpoczęte na ulicy, ciągnęły się przez schody, a kończyły na tarasach pałacowych, oddalonych prawie na strzał od placówek. Roberto Brandi czuwał przy bramach i tajnych galerjach zamku, podwoił warty i rozkazał dawać ognia do każdego ktokolwiek się zjawi, bądź do lazzaronów bądź do republikanów. Dążył widocznie z nieprzyjaznymi zamiarami do ukrytego celu jaki sobie wytknął.
Chorągiew królewska wciąż powiewała na murach warowni i pomimo wyjazdu króla, ani na chwilę nie zniknęła. Chorągiew ta, będąca dla nich dowodem wierności komendanta, cieszyła lazzaronów.
Z lunetą w ręku, Nicolino szukał napróżno w ulicach Neapolu jakiej twarzy znanej. Jak wiadomo Maliterno nie powrócił do Neapolu; Rocca Romana ukrywał się; Manthonnet, Schipani, Cirillo i Valasco oczekiwali.
O drugiej po południu zmieniono wartę, jak to się zwykle co dwie godziny dzieje.
Zdawało się Nicolinowi że placówka najbliżej niego stojąca dawała mu znak głową. Udał że nie zauważył tego, ale po kilku sekundach znów zwrócił oczy w tę stronę. Tym razem nie było już żadnej wątpliwości. Znak ten był tem widoczniejszy, że trzy inne placówki, z oczami utkwionemi, jeden w widnokrąg od strony Kapui zkąd spodziewano się zobaczyć Francuzów, inne na Neapol niszczone mieczem i ogniem, nie zwracając najmniejszej uwagi na czwartą placówkę i na więźnia.
Nicolino mógł więc zbliżyć się do żołnierza i przejść o jeden krok od niego.
— Dziś przy obiedzie uważaj na twój chleb, rzekł pospiesznie wartownik.
Nicolino zadrżał i poszedł dalej. Pierwszem jego wzruszeniem była obawa, sądził iż go chcą otruć. Uszedłszy ze dwadzieścia kroków, powrócił i przechodząc koło placówki:
— Trucizna? zapytał.
— Nie, odpowiedział tenże, list.
— Ah! odetchnął Nicolino z głębi piersi. I oddaliwszy się stanął opodal i nie patrzał już w jego stronę.
Nakoniec republikanie coś postanowili. Brak inicjatywy w stanie średnim i w szlachcie jest główną wadą neapolitańczyków. O ile lud, pył wznoszący się przy najmniejszym wietrze, jest zawsze skłonny do rozruchów, o tyle klasa średnia i arystokracja są do przewrotów politycznych niepochopne.
Dzieje się to dlatego, że przy każdej zmianie średni stan i arystokracja, lękają się postradać pewnej części tego co posiadają, lud zaś nic nie posiadając, może tylko zyskać.
Była trzecia godzina po południu; Nicolino obiadował o czwartej, miał więc tylko oczekiwać godzinę. Godzina ta zdawała mu się wiekiem. Nakoniec upłynęła, Nicolino rachował kwadranse i półgodziny uderzające w trzystu kościołach neapolitańskich.
Nicolino zszedł, zobaczył zwykłe swoje nakrycie i chleb leżący na stole. Z niechęcią obejrzał chleb, nigdzie nie było żadnej skazy; skórka wszędzie była równa, nienaruszona. Jeżeli włożono bilet wewnątrz, to mogło tylko nastąpić podczas przyrządzania chleba.
Więzień zaczął podejrzywać że ostrzeżenie było fałszywem. Spoglądał na dozorcę usługującego mu od czasu polepszenia jego stołowania, spodziewając się znaleść w nim jaką zachętę do rozłamania chleba. Dozorca stał niewzruszony. Nicolino chcąc znaleść sposobność oddalenia go, patrzył czy nie brakuje czego na stole. Nakrycie stołu niepodlegało żadnemu zarzutowi.
— Kochany przyjacielu, powiedział do dozorcy, komendant jest tak dla mnie dobrym, iż nie wątpię że skoro go poproszę o butelkę Asprino dla zaostrzenia apetytu, nie odmówi mi jej.
Asprino jest w Neapolu tem, czem wino Suresne w Paryżu.
Dozorca wyszedł ruszając ramionami, co miało znaczyć:
— Szczególniejszy pomysł żądać octu, kiedy się ma na swoim stole lacrima christi i Procida!
Ale ponieważ zalecono mu największe względy dla więźnia, pospiesznie usłuchał, a dla tem większego pospiechu nie zamknął drzwi celi za sobą.
Nicolino go przywołał.
— Co rozkaże W. Ekscelencja? zapytał dozorca.
— Nic, tylko proszę cię przyjacielu, zamknij drzwi, odpowiedział Nicolino, drzwi otwarte są pokusą dla więźniów.
Dozorca wiedząc że ucieczka jest niemożliwą w zamku San Elmo, chyba że jak Hektor Caraffa, spuszczonoby się z muru na linie, zamknął drzwi, nie przez sumienność, tylko ażeby się nie narazić Nicolinowi.
Gdy Nicolino usłyszał zgrzyt klucza obracającego się w zamku, pewny że go nikt niespodzianie nie zejdzie, przełamał chleb. Nie omylił się; w środku chleba, był zawinięty bilet, przylepiony do ciasta, co stwierdzało domysł więźnia, że kartka została włożoną podczas przyrządzenia chleba.
Nicolino nadstawił ucha, a nie słysząc żadnego szmeru, otworzył żywo bilet. Zawierał on te słowa:
„Połóż się na łóżku nierozebrany; niech cię nie nabawia niepokoju wrzawa, jaką usłyszysz między jedenastą a północą; będzie ona zdziałaną przez przyjaciół; tylko bądź gotów do ich popierania“.
— Do djabła, mruknął Nicolino, dobrze zrobili że mnie uprzedzili, byłbym ich wziął za lazzaronów i nieoszczędzałbym ich. Zobaczmy post scriptum.
„Naglącem jest aby jutro ze świtem powiewała chorągiew francuzka na zamku San-Elmo. Jeżeliby nasze usiłowania nie powiodły się, ty sam o ile będziesz mógł, staraj się dopiąć tego celu. Komitet przeznacza pięćkroć-sto-tysięcy franków do twego rozporządzenia“.
Nicolino podarł kartkę na drobniutkie kawałki i rozrzucił po swojej celi. Właśnie kończył to zajęcie, kiedy klucz obrócił się w zamku i wszedł dozorca z butelką Asprino w ręku.
Nicolino miał po matce delikatne francuzkie podniebienie i nigdy nie mógł znosić Asprino; ale przy tej sposobności zdawało mu się, iż powinien zrobić poświęcenie dla ojczyzny. Napełnił kieliszek, wniósł zdrowie komendanta, jednym tchem wychylił i cmoknął językiem z taką energią, jakby to był kieliszek Szambertyna, Chateau-Lafitte albo Bouzi.
Uwielbienie dozorcy dla Nicolina zdwoiło się; trzeba było mieć heroiczną odwagę, aby bez skrzywienia wychylić kieliszek podobnego wina.
Obiad był jeszcze lepszy niż zwykle. Nicolino wynurzył to gubernatorowi, gdy tenże jak to coraz częściej robił, przybył go odwiedzić przy kawie.
— Zasługa nie należy za to kucharzowi, rzekł Roberto Brandi, ale kieliszkowi Asprina, które dodało apetytu.
Nicolino nie miał zwyczaju wracać na wał po obiedzie, który przedłużał, szczególniej od czasu jak się polepszył, do wpół do szóstej a nawet do siódmej wieczorem. Ale podniecony, nie przez Asprino, jak sądził komendant, tylko otrzymanym listem, widząc że Roberto Brandi jest w dobrym humorze, nie wątpiąc że Neapol w nocy nie mniej jest ciekawym do widzenia jak we dnie, tak się uskarżał na jakiś ciężar w żołądku i ból głowy, że komendant sam zapytał, czyby nie wyszedł na świeże powietrze.
Nicolino nie od razu przystał, ale po chwili, nie chcąc się niby narazić komendantowi, zgodził się wyjść z nim na wał.
Neapol wieczorem przedstawiał ten sam widok jak w dzień, z tą tylko różnicą, że w cieniach nocnych widok ten stawał się jeszcze więcej przerażającym. W istocie rabunki i morderstwa, migając wśród ciemności, wydawały się jakąś zabawą fantastyczną i straszną przez śmierć wymyśloną. Z swojej strony pożary oddzielając ogniste płomienie od gęstego dymu górującego nad niemi, przedstawiały Nicolinowi widowisko, jakie Rzym przed tysiąc ośmiuset laty przedstawił Neronowi. Nic nie byłoby przeszkodziło Nicolinowi, gdyby zapragnął tego, aby uwieńczywszy się różami i śpiewając wiersze Horacego przy dźwiękach liry, uważał się za boskiego Cezara, spadkobiercę Klaudjusza a syna Agrypiny i Domicjusza.
Ale wyobraźnia Nicolina nie była do tego stopnia wybujałą, Nicolino po prostu miał przed oczami widok morderstwa i pożogi niepamiętnej w Neapolu od czasu powstania Alazaniella i Nicolino z wściekłością w sercu patrzył na działa, których spiżowe szyje przedłużały się zewnątrz wałów i mówił sobie, że gdyby był gubernatorem zamku na miejscu Roberta Brandi, zmusiłby motłoch ten do szukania schronienia w kale, zkąd pochodził.
W tej chwili uczuł rękę opierającą się na swem ramieniu i jak gdyby czytano w jego myśli, głos jakiś odezwał się:
— Będąc na mojem miejscu, jakbyś postąpił? Nicolino nie odwracając się, poznał po głosie zacnego komendanta.
— Na honor, odparł, nie wahałbym się ani chwili: kazałbym dać ognia do morderców w imieniu ludzkości i cywilizacji.
— Jak to? nie wiedząc co mnie będzie kosztował, lub co mi przyniesie każdy wystrzał armatni? W twoim wieku, jako paladyn francuzki mówisz: Rób coś powinien, cokolwiek bądź ztąd wyniknie.
— To są słowa rycerza Bayarda.
— Tak, ale ja w moim wieku i będąc ojcem rodziny, mówię: Pierwsza miłość od siebie. Tego nie powiedział rycerz Bayard, ale zdrowy rozum to dyktuje.
— Albo egoizm, kochany gubernatorze.
— Bardzo to do siebie podobne, kochany więźniu.
— Ale nakoniec, czegóż pan chcesz?
— Ale ja niczego nie chcę. Jestem na swoim balkonie, jestem spokojny, nic mię tu nie dosięgnie. Patrzę i czekam.
— Doskonale widzę że patrzysz, ale nie wiem na co czekasz.
— Oczekuję na to, czego może oczekiwać gubernator twierdzy niezdobytej; czekam na propozycje.
Nicolino przyjął te słowa za to czem w istocie byty, to jest za zwierzenie; ale nie otrzymał polecenia układania się w imieniu republikanów, a nadto bilet otrzymany zalecał mu, aby zachował się spokojnie i popierał, jeżeli to będzie w jego mocy, wypadki mające się spełnić między jedenastą a północą.
Któż go mógł zapewnić, że to co on ułoży z komendantem, chociaż by to, zdaniem jego, było rzeczą najkorzystniejszą dla rzeczypospolitej Partenopejskiej, zgadzać się będzie z planami republikanów? Nie przerywał więc milczenia, co widząc komendant Roberto Brandi, obszedł trzy lub cztery razy okopy gwiżdżąc i zalecając wartom największą czujność, dowódzcom straży największą surowość, a artylerzystom czuwanie przy działach z zapalonemi lontami.