La San Felice/Tom VII/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nicolino słuchał w milczeniu rozkazów komendanta wydawanych tak głośno, iżby je więzień mógł słyszeć.
To podwojenie czujności niepokoiło go; ale znał przezorność i odwagę tych, którzy go ostrzegli i zupełnie im zaufał. Tylko jaśniej niż kiedykolwiek uznał, że względy nieustanne i ciągle wzrastające gubernatora twierdzy dla niego, miały na celu wywołanie jakich zwierzeń ze strony Nicolina, albo wysłuchania jego własnych; co byłoby niewątpliwie nastąpiło, gdyby Nicolino, z powodu odebranego biletu nie miał się na ostrożności.
Czas upływał nie sprowadzając żadnego zbliżenia pomiędzy gubernatorem a więźniem, tylko jakby przez zapomnienie temu ostatniemu dozwolono zostać na okopach.
Dziesiąta wybiła. Przypominamy sobie, że to właśnie była godzina wskazana arcybiskupowi przez Maliterno, pod karą śmierci, aby kazał uderzyć we wszystkie dzwony w Neapolu. Przy ostatnim odgłosie 1 zegara, wszystkie dzwony odezwały się jednocześnie.
Nicolino wszystkiego oczekiwał, oprócz tego koncertu dzwonów; gubernator nie więcej był od niego na to przygotowanym, bo na tę niespodzianą wrzawę zbliżył się do więźnia i spoglądał nań z zadziwieniem.
— Tak, rozumiem, powiedział Nicolino, zapytujesz mnie pan, co znaczy ten straszliwy hałas; miałem pana o to sam zapytać.
— Więc pan nic nie wiesz?
— Zgoła nic. A pan?
— Ja także.
— A więc przyrzeczmy sobie, że który z nas pierwszy się dowie, udzieli wiadomości drugiemu.
— Przyrzekam to panu.
— To niepojęte, ale ciekawe i często bardzo drogo opłacałem lożę w San Carlo za przedstawienie daleko mniej warte od tego.
Ale wbrew oczekiwaniu Nicolina, widowisko co chwila stawało się ciekawszem.
W istocie, jak powiedzieliśmy, lazzaroni powstrzymani wpośród swego piekielnego zatrudnienia, głosem zdającym się pochodzić z góry, pobiegli do katedry po wyjaśnienie tego.
Wiadomo co tam zastali: starą katedrę oświetloną à giorno, wystawioną krew i głowę świętego Januarjusza, kardynała-arcybiskupa w ubiorze pontyfikalnym, nakoniec Rocca Romana i Maliternę w ubiorze pokutników, boso, w koszuli i ze sznurem na szyi.
Dwaj widzowie, dla których możnaby sądzić, że widowisko to przedstawiano, ujrzeli wtedy wśród krzyków, płaczów i jęków, wychodzącą osobliwą procesją z kościoła. Pochodni była tak wielka liczba i taki rzucały blask, że za pomocą lunety po którą posłał komendant, Nicolino poznał arcybiskupa pod baldachimem niosącego Najświętszy Sakrament, przy jego boku kanoników niosących krew i głowę św, Januarjusza, i nakoniec za kanonikami Maliterno i Rocca Romana w swoich oryginalnych ubiorach, którzy jak czwarty oficer Malborougha nic nie nieśli, a raczej dźwigał’ największy z ciężarów, bo grzechy ludu.
Nicolino wiedział że brat jego Rocca Romana był takim samym jak on sceptykiem, Maliterno zaś takim sceptykiem jak jego brat. Pomimo więc całego zajęcia i poważnej chwili, nie mógł się wstrzymać od homerycznego śmiechu, poznając dwóch pokutników.
Cóż to za komedja? W jakim celu ją odgrywano? Nicolino nie mógł sobie tego inaczej wytłómaczyć, jak dziwaczną mieszaniną śmieszności z świętem, jaką Neapol się odznacza.
Zapewne między jedenastą a północą będzie miał wyjaśnienie tego wszystkiego.
Roberto Brandi nie spodziewając się żadnego wyjaśnienia, zdawał się być niecierpliwszym niż jego więzień, gdyż on także znał Neapol i domyślał się jakiegoś okropnego podstępu, ukrywającego się pod podłą komedją religijną.
Nicolino i komendant z największą ciekawością przeprowadzali wzrokiem procesją w rozmaitych jej zwrotach, począwszy od wyjścia z katedry aż do jej powrotu; potem zmniejszyła się wrzawa, pochodnie zagasły, nastąpiła ciemność i cisza.
Kilka domów poprzednio podpalonych, dogorywało jeszcze, ale nikt się niemi nie zajmował.
Uderzyła godzina jedenasta.
— Sądzę, powiedział Nicolino, który pragnąc zastosować się do polecenia zawartego w bilecie, uważał za właściwe znajdować się w swojej celi — sądzę że przedstawienie skończone. Cóż mówisz na to komendancie?
— Mówię że jeszcze mam panu coś do pokazania zanim powrócisz do siebie, kochany więźniu.
I dał znak Nicolinowi, żeby szedł za nim.
— Dotąd, powiedział, zajmowaliśmy się tylko tem co się dzieje w Neapolu od Mergelliny do portu Capuana. to jest na zachód, na południe i na wschód, teraz zajmiemy się cokolwiek tem, co się dzieje na północy. Chociaż to co spostrzegamy z tej strony, mało robi wrzawy i nie bardzo połyskuje światłem, warto jest jednak abyśmy tam na chwilę zwrócili naszą uwagę.
Nicolino udał się za gubernatorem na wał wprost przeciwny temu, z którego przyglądał się Neapolowi i na wzgórzach otaczających miasto od Capodi-monte do Poggio Reale, spostrzegł szereg ognisk rozłożonych z dokładnością armii w pochodzie.
— Ah! ah! mruknął Nicolino, zdaje mi się że to coś nowego.
— Tak i nie powiesz, iż nie jest zajmujące, nieprawdaż?
— Czy to armia francuzka? zapytał Nicolino.
— Tak, odrzekł gubernator.
— A zatem jutro wkroczy do Neapolu.
— O! jeszcze nie. Nie wchodzi się tak łatwo do Neapolu, kiedy lazzaroni nie chcą dozwolić wejścia. Walka będzie trwała dwa, może trzy dni nawet.
— A potem co? zapytał Nicolino.
— Potem? Nic, odrzekł gubernator. Do was należy zastanowić się, co w takiem starciu może uczynić dobrego lub złego dla swych sprzymierzonych, ktokolwiekby oni byli, gubernator zamku San-Elmo.
— A czy można wiedzieć, w razie starcia, komubyś dał pierwszeństwo?
— Pierwszeństwo! Czyż człowiek rozumny, kochany więźniu, daje bezwględniez komukolwiek pierwszeństwo? Objawiłem panu moje wyznanie wiary, mówiąc, iż jestem ojcem rodziny i przytoczeniem francuzkiego przysłowia: Pierwsza miłość od siebie. Powróć do siebie i zastanów się nad tem. Jutro pomówimy o polityce, moralności i filozofii, a że Francuzi mają jeszcze inne przysłowie: Noc przynosi dobrą radę, a zatem polegaj na radzie przez noc udzielonej; jutro przy dniu powiesz mi co ci ona doradziła. Dobranoc mości książę.
A że rozmawiając weszli na schody prowadzące do dolnych więzień, dozorca odprowadził Nicolina do jego celi i jak zwykle zamknął na dwa spusty.
Nicolino znalazł się w zupełnej ciemności.
Szczęściem polecenia odebrane, łatwe były do wykonania; omackiem trafił do łóżka i położył się w ubraniu. Zaledwo leżał pięć minut, gdy usłyszał okrzyk na alarm, potem nastąpiło dość gęste strzelanie i trzy strzały armatnie. Następnie wszystko powróciło do zupełnej ciszy.
Cóż się stało?
Jesteśmy zmuszeni powiedzieć, że pomimo doświadczonej odwagi Nicolina, serce mu biło gwałtownie, kiedy zadawał sobie to pytanie.
Nie upłynęło jeszcze dziesięć minut, gdy Nicolino usłyszał kroki na schodach, klucz obrócił się w zamku i drzwi się otworzyły, przez które wszedł zacny komendant trzymając świecę w ręku.
Roberto Brandi zamknął za sobą drzwi z największą ostrożnością, postawił świecę na stole, wziął krzesło i usiadł przy łóżku więźnia, który nie domyślając się wcale do czego te przysposobienia prowadzą nie przemówił ani słowa.
— I cóż, powiedział gubernator, dobrze ci mówiłem kochany więźniu, że zamek San-Elmo posiada niejaką ważność w kwestji mającej się rozwiązać jutro.
— I z jakiego powodu kochany komendancie, o tej godzinie przychodzisz do mnie winszować sobie tej bystrości umysłu?
— Gdyż to zawsze pochlebia miłości własnej, jeżeli możemy powiedzieć człowiekowi rozumnemu, jak pan: „Widzisz, miałem słuszność.“ Zresztą sądzę, że gdybyśmy czekali do jutra, aby pomówić o interesach, o których nie chciałeś mówić dziś wieczorem — wiem teraz dla czego — jeżeli będziemy czekać do jutra, mówię, może będzie za późno.
— Słucham, kochany komendancie, mówił Nicolino, zaszło więc coś bardzo ważnego od czasu naszego rozstania się?
— Sam to osądzisz. Republikanie podchwyciwszy nie wiem jakim sposobem, moje hasło, które było Pausilip i Partenope, nadeszli do placówki; tylko ten co miał wyrzec Partenope, pomięszał nowe miasto ze starożytnem i powiedział Neapol zamiast Partenope. Placówka prawdopodobnie nie wiedząc że Partenope i Neapol to jedno, zaalarmowała; straż dała ognia, artylerzyści dali ognia i zamach się nie udał. Jeżeli więc w oczekiwaniu tego zamachu rzuciłeś się w ubraniu na łóżko kochany więźniu, możesz rozebrać się i położyć, jeżeli nie wolisz podnieść się i usiąść przy tym stole, gdzie pomówimy z sobą jak dwaj dobrzy przyjaciele.
— Dobrze, dobrze, powiedział Nicolino, podnosząc się, zbierz atuty, pokaż twoją grę i mówmy.
— Mówmy! rzekł gubernator, to powiedzieć łatwo.
— Ani słowa! Ale przecież to pan chciałeś ze mną mówić.
— Tak, ale po otrzymaniu niektórych objaśnień.
— Jakich?
— Czy masz pan dostateczne upoważnienie do umówienia się ze mną?
— Mam.
— To, o czem będziemy mówić, czy będzie zatwierdzone przez pańskich przyjaciół?
— Ręczę słowem szlachcica.
— A zatem nie ma żadnej przeszkody. Siadaj kochany więźniu.
— Siedzę już.
— Więc panowie republikanie bardzo potrzebują zamku San-Elmo?
— Po usiłowaniu jakie przed chwilą uczynili, słusznie byś mię pan uważał za kłamcę, gdybym powiedział, iż posiadanie jego jest im zupełnie obojętne.
— I przypuściwszy, że jmćpan Roberto Brandi, gubernator tego zamku, podstawi na swe miejsce i swą posadę wysoko urodzonego i potężnego pana Nicolino z książąt Rocca Romana i książąt Caraccioli, cóż na tej substytucji zyska biedny Roberto Brandi?
— Jmć pan Roberto Brandi uprzedził mnie, zdaje mi się, iż jest ojcem rodziny?
— Zapomniałem powiedzieć małżonkiem i ojcem rodziny.
— Niema w tem nic złego, ponieważ w porę naprawiasz twoje zapomnienie. A zatem żona?
— Żona.
— Ile dzieci?
— Dwoje; śliczne dzieci, szczególniej córka, o której wydaniu za mąż trzeba myśleć.
— Sądzę że nie dla mnie pan to mówisz.
— Nie śmiałbym mych oczu podnieść tak wysoko; była to tylko uwaga godna, aby się nią zainteresować.
— I wierzaj mi że w najwyższym stopniu mnie zajmuje.
— A zatem, jak pan sądzisz, co mogliby uczynić dla człowieka oddajającego im ważne usługi, dla żony i dzieci tego człowieka, republikanie neapolitańscy.
— Cobyś pan powiedział na dziesięć tysięcy dukatów?
— O! przerwał gubernator.
— Czekajże, pozwól mi skończyć.
— Słusznie słucham więc.
— Powtarzam. Cobyś pan powiedział na dziesięć tysięcy dukatów gratyfikacji dla siebie, dziesięć tysięcy dukatów na szpilki dla swojej żony, dziesięć tysięcy dukatów dla swego syna i dziesięć tysięcy posagu dla swojej córki?
— 40,000 dukatów?
— 40,000 dukatów.
— Wszystkiego?
— I cóż!
— 190,000 franków?
— Właśnie.
— Czy nie uważasz pan, że niegodną jest rzeczą ludzi, których przedstawiasz, ofiarować nie okrągłe sumy?
— Dwakroć-sto-tysięcy liwrów naprzykład?
— Tak, nad 200,000 liwrów można się zastanowić.
— A na czem ukończylibyśmy?
— Aby się z panem nie targować, na 250,000 liwrów.
— To ładne pieniądze, 250,000 liwrów.
— Ładny to kąsek, zamek San-Elmo.
— Hum!
— Odmawiasz pan?
— Namyślam się.
— Pojmujesz pan dobrze, kochany więźniu: Mówią... cały dzień rozmawialiśmy przysłowiami; pozwól mi pan zastosować jeszcze jedno, przyrzekam ze to będzie ostatnie.
— Pozwalam.
— Powiadają że każdy człowiek znajduje raz w życiu sposobność zbogacenia się, chodzi tylko o to, ażeby umiał z niej korzystać. Obecnie ta sposobność mnie się nastręcza, chwytam ją więc za włosy i nie puszczę.
— Nie chcę się z tobą zbyt targować, kochany komendancie, tem więcej że mogę tylko chwalić pańskie ze mną postępowanie, będziesz miał swoje 250,000 liwrów.
— Bardzo dobrze!
— Tylko pojmujesz pan to dobrze, że 250,000 liwrów nie mara w kieszeni?
— Mości książę, gdybyśmy chcieli zawsze robić interesa na gotowe pieniądze, nie robilibyśmy ich nigdy.
— A zatem poprzestaniesz pan na moim bilecie?
Roberto Brandi wstał i ukłonił się.
— Poprzestanę na pańskiem słowie, książę; długi z gry pochodzące są święte, a my gramy w tej chwili o wielką stawkę, bo o nasze głowy.
— Dziękuję ci panie, za twoje zaufanie, odpowiedział Nicolino z najwyższą godnością; dowiodę ci że na nie zasłużyłem. Teraz już chodzi tylko o środki wykonania.
— Właśnie aby dojść do tego, chcę odwołać się do całej pańskiej grzeczności, mości książę.
— Wytłómacz się pan.
— Miałem zaszczyt powiedzieć panu, że ponieważ schwyciłem sposobność za włosy, nie puszczę jej nie zyskawszy fortuny.
— Tak, ale zdaje mi się że suma 250,000 franków.
— To nie jest majątek mości książę. Pan co posiadasz miliony, powinieneś to rozumieć.
— Dziękuję!
— Nie, potrzeba mi 500,000 franków.
— Panie komendancie, z przykrością muszę ci powiedzieć, że nie dotrzymujesz słowa.
— W czem? Jeżeli ich nie od pana żądam.
— Tak, to co innego.
— A jeżeli zdołam skłonić króla Ferdynanda, iż mi udzieli taką samą sumę za moją wierność, jaką pan mi ofiarujesz za moją zdradę?
— Ah! jakiego brzydkiego wyrazu pan użyłeś! Komendant z komiczną powagą, właściwą neapolitańczykom, wziął świecę, zajrzał za drzwi, pod łóżko i powrócił stawiając świecę na stole.
— Co pan robisz? zapytał Nicolino.
— Patrzyłem czy kto nas nie podsłuchuje.
— Dla czegóż to?
— Bo jeżeli jesteśmy tylko we dwóch, pan wiesz że jestem zdrajcą, a może cokolwiek zręczniejszym, cokolwiek dowcipniejszym od innych, ale zawsze zdrajcą.
— W jaki sposób masz zamiar skłonić króla Ferdynanda, aby ci udzielił za twoją wierność 250,000 franków?
— Dlatego właśnie potrzebna mi pańska grzeczność.
— Rachuj na nią, ale wytłómacz się.
— Aby dojść do tego celu, nie mogę być twoim spólnikiem, potrzeba abym był twoja ofiarą.
— To jest dość logicznie powiedziane. Słucham więc, jakim sposobem możesz stać się moją ofiarą?
— To bardzo łatwo.
Komendant wyjął z kieszeni pistolety.
— Oto są pistolety.
— Ah, to moje własne, powiedział Nicolino.
— Które prokurator pozostawił tutaj. Czy pan wiesz jak ten poczciwy markiz zakończył?
— Mówiłeś mi pan o jego śmierci, na co odpowiedziałem iż bardzo żałuję, że nie mogę go żałować.
— Prawda. Otrzymałeś więc pan swoje pistolety, które nie wiem gdzie się znajdowały, za pośrednictwem swoich znajomości w zamku, tak że kiedy ja zszedłem, przyłożyłeś mi pan pistolet do gardła.
— Bardzo dobrze, powiedział Nicolino, śmiejąc się: oto tak.
— Ostrożnie, pistolety nabite. Potem wciąż z pistoletem przyłożonym do gardła, przywiązałeś mię pan do tej wmurowanej obrączki.
— Czem? czy prześcieradłem z mego łóżka?
— Nie, sznurkiem.
— Nie mam sznurka.
— Ja go panu przynoszę.
— Bardzo dobrze, jesteś człowiekiem przewidującym.
— Chcąc aby zamiary nasze przyszły do skutku, nie należy niczego zaniedbywać.
— Cóż dalej?
— Dalej! Kiedy już mocno będę przywiązany do obrączki, pan mi przewiążesz usta chustką, abym nie krzyczał. Zamykasz drzwi za mną i korzystasz z tego, że nieroztropnie wysiałem na patrol wszystkich ludzi, których jestem pewny, a zostawiłem wewnątrz tylko zbiegów i robisz między nimi zaburzenie.
— A jakże zrobię to zaburzenie?
— Nic łatwiejszego, ofiarujesz pan dziesięć dukatów na jednego żołnierza. Jest ich około trzydziestu pięciu z urzędnikami: to wynosi 350 dukatów. Rozdajesz je natychmiast, zmieniasz hasło i rozkazujesz dać ognia, gdyby patrol wejść usiłował.
— A zkądże wezmę 350 dukatów?
— Z mojej kieszeni Tylko rozumie się że to oddzielny rachunek.
— Mający być dołączony do 250,000 liwrów; bardzo dobrze.
— Skoro tylko zostaniesz panem zamku, rozwiązujesz mnie, zostawiasz w swojej celi i obchodzisz się ze mną tak źle, jak ja z panem dobrze się obchodziłem; potem jednej nocy kiedy mi już wypłacisz moje 250,000 liwrów i 350 dukatów, przez litość każesz mnie wyrzucić za drzwi. Idę aż do portu, najmuję łódkę, czy szalupę, i tysiąc razy naraziwszy swe życie, przybywam do króla Ferdynanda prosić o wynagrodzenie mojej wierności. Cyfra na jaką ją cenię, mnie tylko obchodzi; zresztą znasz ją pan.
— Tak, 250,000 franków.
— Zatem zgadzasz się pan na wszystko?
— Tak.
— Mam pańskie słowo honoru?
— Masz je.
— A zatem do dzieła. Pan trzymasz pistolet, który z obawy wypadku możesz położyć na stole; oto sznury i oto pieniądze. Sznurkiem ściskaj mocno, ale nie uduś mnie chustką. Masz jeszcze dobre pół godziny czasu, zanim patrol powróci.
Wszystko tak się ułożyło, jak przewidział przebiegły gubernator i możnaby sądzić, iż naprzód wydał swoje rozkazy aby Nicolino nie miał żadnej przeszkody. Komendant został związany, skrępowany zakneblowany i drzwi za nim zamknięte. Nicolino ani na schodach ani w piwnicach nie spotkał nikogo. Poszedł wprost do koszar, wypowiedział znakomitą przemowę patrjotyczną, a że przy końcu tej mowy dostrzegł pewne wahanie, zadzwonił pieniędzmi i wyrzekł słowo magiczne, mające znieść wszelkie przeszkody: „Dziesięć dukatów na człowieka.“ Na te wyrazy wahanie znikło, a okrzyki: „Niech żyje wolność!“ zabrzmiały. Zerwano się do broni, rzucono się do bram i wałów, zagrożono patrolowi ogniem z broni, jeżeliby natychmiast nie usunął się do głębi Vomero lub Infrascata. Patrol znikł jak widmo za kulisami teatralnemi. Potem zajęto się przysposobieniem trójkolorowej chorągwi, co z niejakim trudem dokonano, za pomocą kawałka starej flagi białej, firanki od okna i kołderki na nogi. Ukończywszy tę pracę, zrzucono biały sztandar a zatknięto trójkolorowy.
Nakoniec Nicolino nagle przypomniał sobie niby o nieszczęśliwym komendancie, którego władzę sobie przyswoił. Zszedł z czterema ludźmi do celi, kazał go odwiązać i odkneblować, trzymając mu pistolet na gardle, i pomimo jęków, próśb, błagania zostawił go na swojem miejscu w owej celi pod numerem 3 na drugiem piętrze pod antresolami.
I oto w jaki sposób dnia 21 stycznia zrana Neapol przebudziwszy się, zobaczył francuzką trójkolorową chorągiew powiewającą na zamku San-Elmo.