La San Felice/Tom VII/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Championnet spostrzegł także tę chorągiew, natychmiast rozkazał swojej armii posuwać się w stronę Neapolu, aby go atakować około jedenastej zrana.
Gdybyśmy pisali romans nie zaś książkę historyczną, gdzie wyobraźnia jest tylko rzeczą podrzędną, bezwątpienia bylibyśmy znaleźli już sposobność wprowadzenia Salvaty do Neapolu, chociażby z oficerami Francuzkimi przybywającymi odebrać pięć milionów kontrybucji umówionej przy rozejmie w Sparanisi. Zamiast pójść do teatru, jak jego towarzysze, zamiast zajmowania się odbiorem pięciu milionów z Archambalem, który to odbiór wcale nie nastąpił, bylibyśmy go zaprowadzili do tego domu Palmowego, gdzie pozostawił, jeżeli nie całą, to przynajmniej połowę tej duszy, w której istnienie sceptyczny chirurg z Monte Cassino nie mógł wierzyć, i zamiast długiego opowiadania, wprawdzie zajmującego, lecz zimnego, jak każde opowiadanie o sprawach politycznych, bylibyśmy przedstawili sceny namiętne, wydatniejsze jeszcze przez obawę i przerażenie, jakieby spowodowały Luizie dzikie wrzaski rozwścieczonego motłochu i okropności rzezi. Ale jesteśmy zmuszeni zamknąć się w granicach faktów, a jakkolwiek Salvato gorąco pragnął zobaczyć Luizę, musiał przedewszystkiem słuchać rozkazów swego generała, który nie domyślając się wcale przyczyny przyciągającej jego dzielnego oficera do Neapolu, raczej go od niego oddalał aniżeli przybliżał.
W San Germano, w chwili gdy po przepędzeniu nocy w klasztorze Monte Cassino, Salvato uściskał i opuścił swego ojca, Championnet rozkazał mu wziąść 17-tą półbrygadę, aby okrążywszy armią jako ze strażą przednią, udał się do Beneventu przez Venafro, Marcone i Ponte Landolfo. Salvato miał ciągle udzielać o sobie wiadomości główno dowodzącemu generałowi.
Tak więc Salvato rzucony w pośród rozbójników, codziennie miał nowy napad do odparcia, co noc dowiadywał się o jakim podstępie, który trzeba było udaremnić. Ale Salvato urodzony w tym kraju mówiący językiem krajowym, był równie uzdolnionym do wielkiej wojny, to jest do walnej regularnej bitwy, przez swoją zimną krew, odwagę i wiadomości strategiczne, i do wojny podjazdowej, to jest wojny w górach, swoją niezmordowaną czynnością, przezornością nieustanną i przeczuciem niebezpieczeństwa, które Fenimore Cooper wskazuje nam tak rozwinięte w ludziach czerwonych plemion Ameryki północnej. Podczas tego długiego i trudnego pochodu, jaki trzeba było odbyć w grudniu, przebywać rzeki zamarznięte, góry pokryte śniegiem, drogi błotniste i zniszczone, jego żołnierze wśród których żył, wspierając rannych, podtrzymując słabych, chwaląc silnych, poznawali w nim człowieka dobrego, i wyższego zarazem, a nie mogąc mu zarzucić ani błędu, ani słabości, ani niesprawiedliwości, otaczali go nietylko szacunkiem podwładnych dla dowódzcy, ale nadto miłością dzieci dla ojca.
Przybywszy do Venafro, Salvato dowiedział się że droga, a raczej ścieżka w górach nie była możebną do przebycia. Dostał się aż do Isernia dość piękną drogą, którą krok za krokiem zdobywał na rozbójnikach; potem zaś boczną drogą przez góry, lasy i doliny, dotarł do wioski a raczej miasteczka Bocano.
Na przybycie tej drogi, którą w zwykłych warunkach można odbyć za jednym wypoczynkiem, teraz pięciu dni potrzebował.
W Bocano dowiedział się o rozejmie w Sparanisi i odebrał rozkaz zatrzymania się i oczekiwania na dalsze instrukcje.
Po zerwaniu rozejmu, Salvato znów wyruszył w pochód i walcząc nieustannie, dostał się do Marcone. W Marcone dowiedział się o rozmowie generała Championnet z deputowanymi miasta, i o postanowieniu powziętem przez głównodowodzącego tegoż samego dnia, wyruszenia nazajutrz na Neapol.
Instrukcje jego polecały mu iść przez Benevent i zwrócić się niezwłocznie na Neapol, dla wzmocnienia sił generała w napadzie mającym nastąpić 21 stycznia.
Dnia 20 wieczorem po podwójnym wypoczynku wchodził do Beneventu.
Spokojność z jaką odbywał się ten pochód, bardzo niepokoiła Salvatę. Jeżeli rozbójnicy pozostawili mu drogę wolną z Marcone do Beneventu, to niewątpliwie dla tego tylko, aby mu w lepszej pozycji przeszkodzić.
Salvato chociaż nigdy nie był w tej stronie kraju, znał go przynajmniej strategicznie. Wiedział że nie może się dostać z Beneventu do Neapolu nieprzebywając starożytnej doliny Caudia, to jest tego słynnego wąwozu Kaudyńskiego, gdzie na 321 lat przed Chr, legiony rzymskie pod dowództwem konsula Spurniusza Postuma zostały pobite przez samnitów i zmuszone przejść pod jarzmem.
Przeczucie jakie miewają niekiedy ludzie wojskowi mówiło mu że tam właśnie czekają nań rozbójnicy.
Ale Salvato, ponieważ mapy Terra del Lahore i księztwa były niedokładne, postanowił kraj zwiedzić osobiście.
O ósmej wieczorem, przebrał się za wieśniaka, dosiadł najlepszego konia, kazał sobie, także konno, towarzyszyć zaufanemu huzarowi, i wyruszył w drogę. Prawie o milę od Beneventu, w lasku zostawił huzara i konie, a sam poszedł dalej.
Dolina ścieśniała się coraz więcej i przy świetle księżyca mógł rozpoznać miejsce gdzie zdawała się zamykać zupełnie. Było niewątpliwem że w tem samem miejscu Rzymianie spostrzegli, ale zapóźno, że ich wprowadzono w zasadzkę. Salvato zamiast iść drogą, posuwał się między drzewami, któremi była obsadzona dolina, i tak przybył do folwarku położonego o 500 kroków od tego ścieśnienia góry. Skoczył przez płot i znalazł się w owocowym ogrodzie.
Część zabudowania oddzielona od innych, była mocno oświetlona. Salvato przyczołgał się do miejsca zkąd mógł zajrzeć do pokoju oświetlonego. Przyczyną tego oświetlenia był wielki ogień rozłożony w piecu, a dwóch ludzi stało gotowych do wsadzenia stu bochenków chleba Nie ulegało wątpliwości że podobna ilość chleba, nie mogła być przeznaczoną do użytku dzierżawcy i jego domu.
W tej chwili zapukano gwałtownie do drzwi domu folwarcznego, wychodzących na szosę. Jeden z dwóch ludzi powiedział:
— To oni.
Salvato nie mógł widzieć drzwi, ale usłyszał je skrzypiące na zawiasach, i zobaczył w kole oświetlonem ogniem z pieca, czterech ludzi, których po ubraniu rozpoznał jako rozbójników.
Zapytali o której godzinie pierwszy wypiek będzie gotowy, wiele można będzie wypiec w nocy i jaką ilość chleba dadzą cztery wypieki.
Dwaj piekarze odpowiedzieli, że o wpół do dwunastej będą mogli dostarczyć pierwszy wypiek, drugi o godzinie drugiej, trzeci o piątej Każdy wypiek mógł dać sto do 120 bochenków chleba.
— To mało, powiedział jeden z rozbójników potrząsając głową.
— Iluż was jest? zapytał jeden z piekarzy.
Rozbójnik, który już się odezwał, zaczął rachować na palcach.
— Około 850, powiedział.
— To będzie prawie półtora funta chleba na człowieka, powiedział piekarz dotąd milczący.
— To nie dosyć odrzekł bandyta.
— Jednakże musicie na tem poprzestać, powiedział piekarz tonem opryskliwym. W piecu, na raz tylko 110 bochenków się mieści.
— To dobrze, muły za dwie godziny przybędą.
— Uprzedzam was, że przynajmniej pół godziny poczekają.
— Zdajesz się zapominać o tem, że jesteśmy głodni.
— Jeżeli chcecie, zabierzcie chleb tak jak jest i sami kaźcie go upiec.
Rozbójnicy zrozumieli że nie poradzą z ludźmi mającymi takie odpowiedzi na wszystko.
— Czy są jakie wiadomości z Beneventu? zapytali.
— Tak, powiedział piekarz, przed godziną przybyłem ztamtąd.
— Co tam słychać o Francuzach?
— Przy mnie właśnie wchodzili.
— Czy mówiono, że się tam zatrzymają?
— Mówiono że jutro równo ze świtem wyruszą.
— Do Neapolu?
— Do Neapolu. Wielu ich było?
— Około 600.
— Układając ich porządkiem, wielu Francuzów możnaby w twój piec pomieścić?
— Ośmiu.
— A więc jutro wieczorem, jeżeli nam przybraknie chleba, będziemy mieć mięso.
Wybuchem śmiechu przyjęto żart barbarzyński i czworo ludzi przykazując pospiech piekarzom, wyszli drzwiami wychodzącemi na trakt główny.
Salvato przeszedł ogród, unikając miejsca oświetlonego ogniskiem, przeskoczył drugi płot, i w odległości 150 kroków postępował za czterema ludźmi wracającymi do towarzyszów, widział jak wstępowali na górę i przy świetle księżyca mógł zbadać położenie gruntu.
Widział wszystko co pragnął zobaczyć: plan miał gotowy. Przeszedł z przodu około zabudowań zamiast obchodzić z tyłu, połączył się z huzarem, wsiadł na konia i przed północą był już w swojem pomieszkaniu. Zastał oficera służbowego generała Championneta, tego samego Villeneuva, którego widzieliśmy podczas bitwy pod Civita Castellana przebiegającego całe pole bitwy dla powiedzenia Macdonaldowi, iżby rozpoczął bój zaczepny.
Championnet kazał oznajmić, że uderzy na Neapol w południe. Nakazywał mu największy pospiech aby mógł zdążyć na czas do walki i upoważniał Villeneuva do pozostania przy nim jako adjutant, zalecając ostrożność przy przebywaniu wąwozu Caudium.
Wtedy Salvato opowiedział Villeneuvowi przyczynę swej nieobecności; potem wziąwszy wielki arkusz papieru i pióro, narysował plan zwiedzonej miejscowości, gdzie nazajutrz miała być stoczona bitwa.
Potem obadwaj młodzi ludzie rzucili się na posłanie i zasnęli. Ze świtem przebudzili ich dobosze pięciuset żołnierzy piechoty i pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu huzarów składających jazdę tego oddziału.
Okna pokoju Salvty wychodziły na mały plac gdzie zbierały się jego szczupłe siły. Otworzył je i poprosił oficerów składających się z majora, czterech kapitanów i ośmiu czy dziesięciu poruczników aby weszli do jego pokoju.
Plan zrobiony w nocy leżał na stole.
— Panowie, powiedział do oficerów, obejrzyjcie uważnie tę mapę. Skoro przybędziecie na miejsce, które po zbadaniu tej mapy będzie tak dobrze wam jak i mnie znane, powiem jak należy postąpić. Od waszej zręczności i roztropności w pomaganiu mi, będzie zależeć nietylko pomyślny skutek dnia tego ale ocalenie nas wszystkich. Stan rzeczy jest ważny; mamy bowiem do czynienia z wrogiem przewyższającym nas liczbą i dogodnością pozycji.
Salvato kazał przynieść chleba, wina, pieczonego mięsiwa i zaprosił oficerów aby jedli, badając jednocześnie topografię miejscowości gdzie miała się stoczyć walka.
Co do żołnierzy rozdzielenie żywności miało miejsce na placu Beneventu i przyniesiono im 24 wielkich flasz szklanych, zawierających po 10 kwart.
Po ukończeniu posiłku, Salvato kazał wezwać do szyku i żołnierze utworzyli wielkie koło, w środek którego wszedł Salvato z oficerami.
Ponieważ nie było ich więcej niż 600, jak to już powiedzieliśmy, każdy z nich mógł dosłyszeć głos Salvaty.
„Przyjaciele, powiedział, piękny dzień dzisiaj dla nas wschodzi, bo odniesiemy zwycięztwo w miejscu, gdzie najdzielniejszy naród w świecie został pobity.
Jesteście mężami, żołnierzami, obywatelami, a nie maszynami do zwyciężania, nie narzędziami despotyzmu, jakie wlekli za sobą Kambizes, Daryusz i Xerxes.
„Wy macie przynieść ludowi z którym walczycie swobodę nie niewolnictwo, światło nie zaś ciemnotę. Trzeba więc abyście wiedzieli po jakiej ziemi chodzicie i jaki lud stąpał po miejscach gdzie wy iść będziecie.
„Jest temu około 2000 lat, gdy pasterze samniccy — tak się zwały ludy zamieszkujące te góry — oznajmili rzymianom że miasto Luceria, dziś Lucera, wkrótce będzie zajęte i że dla przeniesienia mu skutecznej pomocy, potrzeba przebyć Apeniny. Legie rzymskie ruszyły w pochód, prowadzone przez konsula Spurniusza Postuma; tylko wychodząc z Neapolu, dokąd my idziemy, poszli drogą przeciwną tej, jaką my się udamy. Przybywszy w wązki przesmyk, właśnie tam gdzie my będziemy za dwie godziny i gdzie nas rozbójnicy oczekują, rzymianie znaleźli się między dwoma prostopadłemi skałami uwieńczonemi gęstym lasem, potem przybywszy do doliny w miejsce najwięcej zacieśnione, zastali ją zamkniętą niezmiernem mnóstwem drzew ściętych, ułożonych jedno na drugiem. Chcieli wrócić na powrót, ale ze wszystkich stron samnici zamknąwszy im drogę, rzucali na nich odłamy słał, które tocząc się ze szczytu na dół góry, gniotły ich setkami.
Zasadzkę tę przygotował wódz samnicki Caius Pontius; ale widząc rzymian schwytanych w zasadzkę, sam się przeraził swojem powodzeniem, gdyż za legionami rzymskiemi była armia, a za armią Rzym. Mógł zgnieść obie legie, aż do ostatniego żołnierza, staczając na nich łomy granitu: powstrzymał śmierć nad ich głowami i posłał zapytać o zdanie swego ojca Erenniusza.
Ereniusz był człowiekiem mądrym.
— „Wytęp ich wszystkich, powiedział, albo odeślij wszystkich wolno i zaszczytnie. Zabijajcie waszych nieprzyjaciół, albo czyńcie ich swymi przyjaciółmi.
„Cajus Pontius tych mądrych rad nie posłuchał wcale. Darował życie rzymianom, ale pod warunkiem że przejdą ze schylonemi głowami pod sklepieniem utworzonem z maczug, dzid, dzirytów, swoich zwycięzców.
„Rzymianie mszcząc się za to upokorzenie, wydali samnitom wojnę wytępienia i cały kraj zawojowali.
„Dzisiaj, żołnierze, zobaczycie to, widok kraju nie jest już tak straszny; ostre skały znikły, ustępując łagodnej spadzistości, a krzaki dwie do trzech stóp wysokie, zastąpiły lasy, niegdyś je pokrywające.
„Dzisiejszej nocy czuwając nad waszem bezpieczeństwem, przebrałem się za wieśniaka i sam grunt zbadałem. Ufacie mi, nieprawdaż? a więc ja wam mówię, że tam gdzie rzymian pobito, my zwyciężymy“.
Okrzyki hurra i niech żyje Salvato, ze wszystkich stron zagrzmiały. Żołnierze nie czekając rozkazu, sami przytwierdzili bagnety do broni, zanucili Marsy Hankę i ruszyli w pochód.
Skoro się zbliżyli na ćwierć mili od folwarku, Salvato zalecił największą cichość.
Niedaleko za piekarnią droga skręcała się.
Byleby tylko rozbójnicy nie mieli placówek przed piekarnią, nie mogli widzieć przygotowań jakie przedsiębrał Salvato. Na to właśnie najwięcej rachował młody dowódzca brygady. Rozbójnicy chcieli podejść Francuzów, a rozstawione na drodze placówki, plan ten zwęszyły.
Oficerowie już naprzód odebrali instrukcje. Villeneuve z trzema kompaniami poszedł drogą boczną i okrążając sad, ukrył się w rowie, dzięki któremu Salvato więcej niż 500 kroków mógł postępować za czterema rozbójnikami wracającymi do swej kryjówki; on sam z 60 huzarami umieścił się za folwarkiem; nakoniec resztę swoich ludzi oddał pod dowództwo majora, starego żołnierza, na którego krew zimną można było liczyć: oddział ten miał udawać że wpadł w zasadzkę, bronić się chwilę, potem rozpierzchnąć się i zwabić wroga aż za piekarnię, cofanie swe przekształcając zwolna w pozór ucieczki.
To czego spodziewał się Salvato nastąpiło. Po dziesięciominutowem strzelaniu, rozbójnicy widząc Francuzów zachwianych, wyskoczyli z kryjówek z głośnemi okrzykami. Francuzi jak gdyby przerażeni liczbą i gwałtownością napadających, cofnęli się w nieładzie i wrogowi tył podali. Po krzykach i groźbach, nastąpiły wycia i nie wątpiąc że republikanie znajdują się w bezładzie ucieczki, rozbójnicy ścigali ich nie zachowując ani porządku ani ostrożności; tym sposobem wpadli na drogę. Villeneuve dozwolił im się zapędzić; potem nagle podnosząc się i dając znak swoim trzem kompaniom aby się podniosły, rozkazał dać ognia, od którego legło przeszło dwustu ludzi. Potem natychmiast biegnąc kłusem i nabijając broń, Villeneuve poszedł zająć stanowisko przez rozbójników opuszczone. W tym samym czasie, Salvato i jego 60 towarzyszów, wypadłszy z po za folwarku, przecięli kolumnę na dwoje, rąbiąc szablą na prawo i na lewo, podczas gdy na krzyki: „Stój!“ mniemani pierzchający odwrócili się i wzięli na bagnety mniemanych zwycięzców.
Była to rzeź straszna. Bandyci byli zamknięci jak w cyrku przez żołnierzy Villeneuva i majora, a w środku tego cyrku, Salvato z 60 huzarami rąbali i kłuli do woli.
Pięciuset rozbójników zostało na placu boju. Uciekający dążyli do wyżyn gór, dziesiątkowani podwójnym ogniem. O godzinie jedenastej zrana wszystko było skończone, a Salvato z swymi 600 ludźmi z których trzech albo czterech zabito, a najwięcej dwunastu raniono, spiesznym pochodem puścił się drogą do Neapolu, na którą powoływał go głuchy dział odgłos.