La San Felice/Tom VII/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nicolini dobrze odgadł, dama zasłoniona była to markiza San Clemente. Narażając się na utratę łaski i stanowiska swego przy królowej, która zresztą ani słowa nie powiedziała jej o tem co zaszło i żadnej w swem obejściu nie okazała zmiany, markiza San Clemente, jak to mówił Roberto Brandi, przybywała po dwakroć chcąc się widzieć z Nicolinem.
Komendant był nieugjętym, proźby nie zdołały go wzruszyć; ofiarowane tysiąc dukatów nie potrafiły go pokusić. Nie było to dlatego, żeby komendant Brandi był perłą uczciwych ludzi. Ale był człowiekiem zbyt dobrze znającym arytmetykę, aby obrachować że kiedy posada przynosi dziesięć do dwunastu tysięcy rocznie, nie należy narażać się na jej stratę dla zyskania tysiąca.
W istocie, jakkolwiek pensja gubernatora zamku San Elmo wynosiła tylko 1.500 dukatów, gdy oprócz tego do obowiązków jego należało żywienie więźniów, aresztowania zaś były częste i zanosiło się, że długo jeszcze potrwają w Neapolu — tak samo jak pan Delaunay, którego pensja gubernatora Bastylji była 12.000 franków, on jednakże dokazał tego, iż miał dochodu 140.000 liwrów — tak samo Roberto Brandi mając pensji pięć do sześciu tysięcy franków, wyzyskiwał ze swej warowni 40 do 50.000 franków.
To tłomaczy nieugiętość Roberta Brandi. Otrzymawszy wiadomości z dnia dziewiątego grudnia o powrocie króla, porażce neapolitańczyków i pochodzie Francuzów na Neapol, założył sobie rozleglejszy plan niż markiz Vanni; tenże bowiem nie chciał tylko zrobić sobie z Nicolina zaciętego wroga, Roberto Brandi zaś pragnął nietylko zjednać sobie w nim przyjaciela, ale nawet protektora. I w tym celu, jak widzieliśmy, usiłował on zasiać w sercu swego więźnia zanimby tenże mógł się domyślić z jakiego powodu to ziarno tak rzadko kwitnące, a jeszcze rzadziej przynoszące owoce, ziarno wdzięczności.
Ale chociaż tylko w połowie neapolitańczyk, gdyż matka jego była francuzką, Nicolino Caracciolo nie był tyle naiwnym, aby miał przypisywać nagłą zmianę, jaka od wczoraj zaszła w całem obejściu komendanta, współczuciu bezinteresownemu. Dla tego też sam siebie pytał, jakie nadzwyczajne wypadki spowodowały te wszystkie zmiany.
Markiza mówiąc mu o klęsce rzymskiej, o blizkiej ucieczce rodziny królewskiej do Palermo, objaśniła go we wszystkiem co wiedzieć życzył.
Sądzę, że zbytecznem byłoby mówić czytelnikom, bo sami to już od dawna spostrzegli, że Nicolino był człowiekiem rozumnym. Postanowił więc z swego położenia wyciągnąć wszelkie możliwe korzyści, dozwalając Robertowi Brandi zwolna zbliżyć się do siebie. Nie było wątpliwości, że w danej chwili umowa zawarta pomiędzy gubernatorem zamku San Elmo i republikanami, mogła być korzystną dla wszystkich.
Dotąd wszelkie grzeczności nastąpiły ze strony komendanta zamku, podczas gdy Nicolino nic jeszcze nie przedsięwziął.
Chociaż uparte nalegania markizy San Clemente, aby się dostać do niego, uwieńczone pomyślnym skutkiem, nie powinny były w umyśle Nicolina pozostawiać żadnych wątpliwości co do jej przywiązania, bądź że obawiał się, aby ich nie szpiegowano, bądż z jakiej innej przyczyny, Nicolino nie dał jej żadnego polecenia do swoich towarzyszów i całe dwie godziny, jakie spędziła przy nim, mówił jej tylko o swojej miłości lub dawał tego dowody.
Kochankowie rozłączyli się zachwyceni sobą i zakochani więcej niż kiedykolwiek. Markiza San Clemente przyrzekła Nicolinowi, że wszystkie wieczory wolne od służby królowej przepędzi u niego; Roberto Brandi zapytany co do możliwości wykonania tego zamiaru, nie znalazł ze swej strony żadnej przeszkody, tak więc wszystko zostało ułożone.
Komendant doskonale wiedział, że dama zasłoną zakryta była to markiza San Clemente, jedna z najzaufańszych dam honorowych królowej; obrachował więc, że jeżeli zwycięztwo odniesie stronnictwo królewskie, będzie miał za sobą markizę San Clemente, jeżeli zaś przeciwnie, stronnictwo republikańskie poszło w górę, znajdzie obrońcę w Nicolinie Caracciolo.
Dnie upływały w projektach oporu ze strony króla, a następnie ze strony królowej. Nic się nie zmieniło w położeniu Nicolina, chyba tylko to, że względy gubernatora nietylko nie zmniejszyły się ale wzrastały codziennie. Miał chleb biały, trzy dania na śniadanie, pięć na obiad, wino francuzkie według upodobania i pozwolenie przechadzania się dwa razy dziennie na okopach, pod warunkiem upewnienia słowem honoru, iż nie będzie usiłował skoczyć na dół.
Położenie Nicolina nie wydawało się, szczególinej od zniknięcia prokuratora rządowego a pojawienia się markizy, tak dalece rozpaczliwem iżby myślał o samobójstwie; więc też chętnie dał słowo honoru i mógł się przechadzać swobodnie.
Przez markizę wiernie dotrzymującą słowa i która dzięki obojętności względem więźnia udawanej i ostrożności, jakie zachowywała przybywając do niego, uniknęła wszelkich podejrzeń, Nicolino Caracciolo otrzymywał wszelkie wiadomości dotyczące dworu. Znał on króla i nigdy nie wierzył w stanowczy jego opór, a że markiza San Clemente liczyła się do osób mających towarzyszyć dworowi do Palermo, dowiedział się o wszystkiem między siódmą a ósmą wieczorem dnia 21 grudnia, to jest na trzy godziny przed ucieczką z pałacu królewskiego.
Markiza nie wiedziała dokładnie o tem, co zajść miało. Otrzymała rozkaz stawienia się o dziesiątej wieczorem w pokojach królowej; tam miano jej udzielić wiadomości o powziętem postanowieniu. Markiza nie wątpiła iż będzie to postanowienie wyjazdu.
Przybyła więc na wszelki wypadek pożegnać się z Nicolinem. To pożegnanie nie zobowiązywało do niczego; gdyby została, możnaby je odwołać.
Dużo płakano, przyrzekano kochać się wiecznie, wezwano komendanta który przyrzekł, jeżeli tylko na jego ręce będą nadchodzić listy od markizy, doręczać je Nicolinowi i wzajemnie listy Nicolina, wpierw je sam przeczytawszy, przesyłać markizie; potem ułożywszy wszystko, zamieniono kilka słów rozpaczy dosyć spokojnej, aby nie nabawiać się wzajemnie zbyt wielkiej niespokojności.
Zmartwienie obudziło w Nicolinie niezwykły apetyt. Wieczerzał tak ogromnie, iż przestraszył swego dozorcę, którego zmusił do picia z sobą za zdrowie markizy; dozorca protestował przeciwko takiemu gwałtowi, ale pił.
Zapewne boleść długo w noc spędzała sen z powiek Nicolina, bo gdy nazajutrz około ósmej zrana komendant wszedł do celi swego więźnia, zastał go uśpionego głęboko.
Jednakże wiadomości jakie przynosił, były tak ważne, że obudził Nicolina. Przysłano mu do rozlepienia wewnątrz i zewnątrz zamku, kilka proklamacyj donoszących o wyjeździe króla, obiecujących jego spieszny powrót, mianujących księcia Pignatelli Regentem państwa a generała Mack namiestnikiem królestwa.
Względy jakie komendant postanowił okazywać więźniowi, skłoniły go do zakomunikowania mu tej proklamacji, wprzód nim komukolwiek.
Wiadomość w istocie była ważną, ale Nicolino był na nią przygotowany Poprzestał na powiedzeniu: „Biedna markiza!“ Potem słuchając świstu wiatru w korytarzach i szelestu deszczu bijącego w jego okno, dodał, jak Ludwik XV. patrząc na orszak pogrzebowy pani Pompadour.
— Będzie miała brzydki czas w podróży.
— Tak brzydki, odrzekł Roberto Brandi, że okręta angielskie znajdują się jeszcze w przystani, nie mogąc dotąd wypłynąć.
— Ba, doprawdy! odparł Nicolino. A czy nie możnaby, pomimo że to nie pora przechadzki, wejść na okopy?
— Ma się rozumieć. Ważność położenia rzeczy, byłaby mojem uniewinnieniem, gdyby mi chciano poczytywać za zbrodnię moją usłużność. W takim razie mości książę, raczysz powiedzieć że domagałeś się ode mnie tej grzeczności?
Nicolino wszedł na okopy i jako synowiec admirała poznał na Vanguardsie i Minerwie flagi wskazujące, na jednym statku obecność króla, na drugim księcia Kalabrji.
Komendant opuściwszy go na chwilę, powrócił z wyborną lunetą. Dzięki tej wybornej lunecie, mógł widzieć wszystkie zmiany dramatu przez nas opowiadanego. Widział władze municypalne i urzędników magistratu, błagających napróżno króla aby nie odjeżdżał; widział kardynała-arcybiskupa wstępującego na pokład i wracającego ztamtąd; widział Vanniego odegnanego z Minerwy, przepływającego z rozpaczą za tamę. Raz albo dwa razy nawet widział na pomoście piękną markizę. Zdawało mu się że smutno spoglądała w niebo i łzy obcierała; widok ten wydał mu się tak zajmującym, że cały dzień przesiedział na okopach trzymając lunetę w ręku i obserwatorjum swoje wtedy tylko opuszczał, gdy naprędce śniadał i obiadował.
Nazajutrz znów komendant wrszedł pierwszy do jego pokoju. Od wczoraj nie zaszła żadna zmiana: wiatr wciąż był przeciwny; okręta jeszcze stały w porcie.
Nakoniec około trzeciej przysposabiano się do wypłynięcia na morze. Żagle opuściły się wzdłuż masztów, zdając się wzywać wiatru. Wiatr był posłuszny, żagle się wzdęły: okręta i fregaty, zwolna popłynęły na otwarte morze. Nicolino rozpoznał na pokładzie Vanguarda kobietę dającą mu znaki rozpoznania, tą kobietą nie mógł być kto inny tylko markiza San Clemente, przesłał jej więc w powietrze czułe i ostatnie pożegnanie.
W chwili kiedy flota powoli znikała za Kapreą, dano znak Nicolinowi że dano obiad, ponieważ go już nic nie wstrzymywało na okopach, zszedł prędko, aby potrawy nie ostygły, tem więcej że stawały się coraz wytworniejszemi.
Tego samego wieczora, komendant niespokojny o stan serca i umysłu, w jakim zastanie swego więźnia po strasznych tego dnia wzruszeniach, zszedł do więzienia i zastał go zajętego butelką wina syrakuzkiego.
Więzień zdawał się być bardzo wzruszonym. Na czole znać było zamyślenie a oczy były wilgotne. Smutno podał rękę komendantowi, nalał mu kieliszek wina, trącił się z nim wzruszając głową. Potem wychyliwszy do dna swój kieliszek:
— I pomyśl o tem, powiedział, że to takim nektarem Aleksander VI. truł swoich współbiesiadników! Ten Borgia musiał być wielkim łotrem.
Potem przygnębiony wzruszeniem, jakie spowodowało to wspomnienie historyczne, Nicolino opuścił głowę na stół i zasnął.