<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lalki
Wydawca Jan Kanty Gregorowicz
Data wyd. 1874
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Bończa, któremu się dość nieszczęśliwie powiodło w Gromach, w kilka dni potem na kawalerskim wieczorku po polowaniu u siebie, po dobrej wieczerzy, gdy mu się język rozwiązał, wyspowiadał się ze swego niepowodzenia i obszernie rozgadał o Baronównie, o jej domu, o Romanie, o jego ożenieniu, wyrażając to życzenie, że młodzież jednak nie powinnaby dopuścić, aby jej najposażniejszą pannę w okolicy, tak bez walki nawet z przed nosa sprzątnięto.
Było to ze wszech miar nie politycznem, gdyż zamiast sam korzystać z pozostałego czasu, drugich współzawodnictwo wyzywał, ale w dobrym humorze nie zawsze się liczy i mierzy co się mówi. Zły był też na Romana tak, że wolałby wszelkiego innego widzieć na jego miejscu. Młodzież zgromadzona słuchała go z natężoną ciekawością.
— To wstyd i hańba! zawołał w końcu, ażeby nam Baronównę wziął taki pan Hrabia, nie starając się nawet o nią, wprost z łaski Bożej, żebyśmy nawet nie poprobowali szczęścia, żeby młodzież w obronie swych praw nie stanęła!! panowie.
Przyklaśnięto mówcy...
— Ja nie mam sobie do wyrzucenia, żebym mimo przeciwnych okoliczności chociaż nie probował szczęścia. Prawda, że mi się nie bardzo powiodło ale się poświęciłem na pierwszy ogień. Czemu by i inni nie mieli tam sił probować w szlachetnym zawodzie ubiegania się o serce i rękę dziedziczki Gromów? Stary hrabia zapanował nad nią prawem kaduka... Ja, czy mi się powiedzie czy nie — nie ustępuję a w dowód, że szanuję swobodę niewiasty i prawa młodzieży wzywam panów tu przytomnych, by szli także w zapasy. Mijam że panna bardzo ładna i pięknie wychowana, ale i klucz cóś wart i niedorzeczny pałacyk gotycki dałby się przerobić na znośny cotage angielski.
Młodzież ochoczo i hucznie przyklaskiwała.
— A tak, wołali podweseleni, powinniśmy wszyscy na przekorę temu monopolowi który sobie nadali Zebrzydowscy, starać się o pannę.
— Dobrze to mówić, odparł jeden, nikomu na ochocie nie zbywa, ale jakimże sposobem dostać się do tego zaczarowanego w Gromach zamczyska. Juściż niepodobna zajechać tak nieznajomemu i przedstawić się pannie.
— Moi panowi! zawołał gospodarz, kto zechce temu na środkach pewnie zbywać nie będzie. Trzeba tylko silnej woli i mocnego postanowienia.
Mamże ja wam dyktować postępowanie? Cóż to czy braknie stryjaszków, ojców a choćby i dziaduniów co znali pana Barona Wilmshofena i z tytułu tego mogą do jego córki przybyć, prezentując jej swych synowców, synów i wnuków?
Niech hrabia Roman i pan Filip nie wyobraża sobie, że jemu tylko przysługuje prawo otwierania drzwi dziedziczki.
Do głowy po rozum! panowie, ale niechże Zebrzydowscy nam jej bez walki nie zabiorą.
— Słowo honoru ma słuszność, ma słuszność! odezwano się ze wszystkich stron.
Nazajutrz po wieczerzy Bończa, gdy sobie przypomniał wczorajszą mowę swoją, która niezmierne na młodych sąsiadach uczyniła wrażenie, sam sobie wyrzucał poniekąd tę niezręczność, ale już było po czasie. Młodzież się rozjechała do domów, przemyślając jak się dostać do Gromów. Uda się nie uda, myślano sobie, sprobować się godzi, a choćby krwi tym panom napsuć.
Nastąpiły więc w łonie licznych rodzin, mających młodych panów na wydaniu, narady bardzo poważne nad sposobami dostania się do Baronównej.
Postanowiono śpieszyć się nie wiedząc, że panna wyprosiła sobie przedłużenie ostatnich dni swobody do trzech tygodni. Okolica była dosyć obfita w kawalerów, począwszy od hrabiów, których było dwóch i baronów, których liczono trzech. Reszta dobra, stara szlachta pisała się von i utrzymywała, że tyle co i pierwsi była warta.
Pierwszy z hrabiów był Nepomucen hrabia Dambski, ojciec jego niegdyś wysoki urzędnik był w istocie w ścisłych stosunkach z nieboszczykiem Baronem ojcem Loli, większą część roku mieszkał on w Wiedniu, majątek zdawszy na syna. Był to Galicyanin wiedeńczyk, osobny rodzaj pana galicyjskiego, który nie mógł żyć bez dworu, bez plotek wiedeńskiego bruku, bez Dauma, Volksgartenu, teatru i wszystkiego co się składa na roskosze naddunajskiej stolicy. Stary już hr. Dambski, grał jeszcze rolę młodą i o życiu jego wdowiem na ucho rozpowiadano sobie historye różne, niezbyt budujące. Potrzebował od syna pieniędzy wiele, ale trwonił je w sposób najprzyjemniejszy. Życie wiedeńskie w ogóle kosztuje wiele, a wieczorne partyjki u Sachera są drogie.
Hr. Dambski nosił tytuł Szambelana, a choć w czynnej służbie nie był, i to go do wielu kosztownych często wystąpień urzędowych obowiązywało.
Syn hrabiego, który zrazu probował karyery wojskowej, a w tej mu się nie powiodło, potem niby dyplomatycznej w której nie był szczęśliwszym, naostatek zamieszkał na wsi, gdzie się nudził, ale tu tylko spodziewał się ożenić bogato i tem interesa swe poprawić. Ojciec i syn byli ludźmi pięknego wychowania, i najmilszej powierzchowności. Szambelan wydawał się prawie młodszym od syna, którego owe próby życia niezmiernie na ciele i zdrowiu zrujnowały.
Hr. Nepomucen słuszny, twarzy przystojnej, chudy, suchy, blady, nieco kaszlący, miał rysy arystokratyczne, dziwnej regularności linii, lecz nic nie mówiące. Patrząc nań zdala można go było wziąć za genjalnego człowieka, tak twarz zdawała się mówić wiele w istocie wyżyty, zimny, zadziwiał przy bliższem poznaniu nicością swą i komunałami jakie prawił. Ale był najlepszego w świecie tonu. Wadą i nałogiem którego się pozbyć nie mógł, bo ten pewnie ze stanu zdrowia pochodzić musiał, było nieustanne ziewanie.
Spazmatyczne to rozdrażnienie napadało go często w sposób tak utrapiony, że wychodzić musiał z pokoju.
Zresztą był to bardzo miły i nikomu nie szkodzący człowiek, oprócz że się uważał za jednego z najpiękniej urodzonych panów w całej prowincyi i mało kogo uznawał sobie równym. Zwykł był mawiać o Dambskich jako o stojących na równi z Lubomirskiemi i Potockiemi... Śmiano się z tego, ale on nie widział tego i znać nie chciał...
Hrabia Nepomucen był jednym z pierwszych, którzy korzystając z podanej przez Bończę myśli wybrali się do Gromów. Stosunki ojca, który się właśnie na wsi przypadkowo znajdował, ułatwiały mu wnijście do tego domu.
Drugim hrabią gotowym również do próbowania szczęścia był Ildefons Bramiński. Tytuł jego już po r. 1772 otrzymany na drodze legalnej od rządu austryjackiego, za służbę dziada, który w pierwszych latach po zakordowaniu Galicyi bardzo czynnie występował, był świeży ale niezaprzeczony. Matka pana Ildefonsa, żyjąca jeszcze hrabina z Mauldorfów Bramińska była w wielkiej przyjaźni z Baronową Wilmshofen, mógł więc pan Ildefons towarzyszyć jej w wycieczce do Gromów, dla poznania córki nieodżałowanej przyjaciołki. Bramińscy wcale bogaci nie byli, szło im w interesach bardzo źle nawet, jak mówiono; żyło się w wiecznej walce z tym tytułem, który zobowiązywał do trzymania się na pewnej stopie, a tej wydołać nie było podobna.
Hrabia Ildefons krótko posłużywszy w wojsku, gospodarował teraz przy matce żywiąc nadzieję że, go ożenienie na nogi postawi. Był to młodzieniec zawcześnie wyłysiały ale rumiany i otyły, dosyć milczący, o którym nic charakterystycznego powiedzieć nie było można. Miał tyle talentu w postępowaniu, że nigdy fałszywego kroku nie zrobił, ale też i stanowczego a szczęśliwego dotąd nie udało mu si postawić. Przypisywano to zbytniej ostrożności i obrachowaniu, które często było przesadzenie baczne, bojaźliwe i odejmowało potrzebną energję do znalezienia sobie drogi na świecie.
Matka przywiązana czule do syna, dobra kobiecina, niezmierną wagę przypisująca swemu tytułowi, żyła w nim i dla niego tylko, całe dnie szyła coś na kanwie i zamyślona wzdychała. Gdy z powrotem od Bończy podszepnął jej syn o Gromach, zerwała się przejęta całą tą myślą szczęśliwą i byłaby może syna tegoż dnia zawiozła, gdyby ostrożny hr. Ildefons nie objawił jej, że przódy należy wszystko jak najpilniej obrachować i obmyśleć. — Wierząc w syna, zdała na niego naznaczenie czasu, a sama wybierała się tylko troszcząc o to jak ma wystąpić.
Do tych dwóch hrabiów, dodać należy trzech Baronów, mniej więcej uprawnionych do noszenia tego tytułu. Dawano go im po miasteczkach i nie wiedzieli przyczyny, dla której by jako szlachcice mieli go odrzucać, gdyż, jak wiadomo każdy u nas nobilis, był sobie w najpełniejszym wyrazu tego znaczenia: Lieber Baron.
Pierwszy Baron Modest Podzamski, do imienia familijnego dodający dla powagi nazwę herbu Leliwa, pisał się Leliwa-Podzamski... Nazwisko nawet często się absentowało, a pięknie brzmiące herbowne zawołanie, zostawało samo. — Baron Modest był niesłychanie czynnym i zabiegliwym człowiekiem, charakteru gorącego, temperamentu zapalczywego. Przerzucał się w życiu na niższe drogi, szukał szczęścia po wszystkich kątach, i może dla tego, że za niem tak zapalczywie gonił, nigdzie go znaleść nie mógł. Leliwa miał stryja, którego użyć do wprowadzenia do domu Baronówny zamierzał. Stryj był świadkiem podpisanym na testamencie Barona Wilmshofena. Stryj ten był sobie człowiek dobry szlachcic, siedzący w kącie swym, grający chętnie wista gdy się partyjka trafiła. Bogu ducha zresztą winien i mocno niecierpliwiący się na synowca, który go swą ruchawością do rozpaczy przyprowadzał. Nie było w okolicy czynniejszego próżniaka nad p. Modesta Leliwę. Rzadki dzień przesiedział w domu, musiał być wszędzie, nie mógł najmniejszej zręczności wścibienia się gdzieś pominąć. Musiał być na każdym jarmarku, odpuście, imieninach, balu, wyścigach. Patrząc nań zdawać się mogło, iż od tego życie jego i przyszłość zawisły: wyjeżdżał często przededniem z domu, zamęczał konie, aby stanąć w miejscu na czas i z cygarem w ustach wyjść na rynek i nic nie robić. Żaden pojedynek, zjazd, obyć się bez niego nie mogły, ofiarował swe posługi każdemu, rwał się do robót najrozmaitszych i mimo najlepszych chęci, na pojednaniach wychodził z guzem, a na spekulacyach ze stratą. Dodajmy do tego, iż grać lubił namiętnie i może to go tak gnało, gdziekolwiek się ludzie zbierali i gdzie karty mogły być w robocie. Przegrywał prawie zawsze, chociaż grał doskonale i z wielkiemi obrachowaniami. Baron Modest był przystojnym mężczyzną, ale do kobiet równie miał mało szczęścia jak w kartach.
Drugim baronem był Rębaczewski, mimo nazwiska swego najspokojniejszy człowiek w świecie, wielki miłośnik ogrodu i natury. Lubił on w ogóle wszystko co było pięknem, choć smak często mu dziwne figle wyrządzał. Przyozdabiając swą wiejską siedzibę, trafiał na pomysły, które ją najdziwaczniejszym płodem fantazyi uczyniły. Wieś zowiąca się Grochówka, wyglądała na coś cudownego, tyle tam było przyozdobień kosztownie i niezręcznie wzniesionych na to, ażeby się ludzie z nich śmieli. Nie zważając na to Rębaczewski owe cuda natury i sztuki, gotyckie ruiny, kunsztowne pieczary, wodospady bez wody itp. pokazywał chlubiąc się niemi...
Rębaczewskiemu dawno należało się ożenić, miał lat trzydzieści kilka, tył i co go najbardziej bolało, szczytnych pomysłów swoich nie mógł przy ograniczonych środkach doprowadzić do skutku, wzdychał zawsze i powtarzał. To com zrobił w Grochówce, którą wszyscy podziwiają i oglądać przyjeżdżają, jest niczem obok tego cobym mógł uczynić, gdyby środki były po temu... Dopiero byście zobaczyli... Rębaczewskiego mogła wprowadzić chyba Ciotka wiekująca przy nim, która niegdyś bywała w Gromach, ale ją skłonić do tego nie małą miał trudność. Nie wierzyła ona w to, ażeby siostrzeniec kiedykolwiek się ożenił. Jemu co innego w głowie, mówiła — żadnej kobiecie przypodobać się nie będzie starał — pójdzie zaraz do ogrodu i zacznie rady dawać jak go przerabiać. Rębaczewski postanowił się starać o pannę, szczególniej dla tego iż znajdował się park w Gromach, mógł nadzwyczaj być wspaniałym i zakasować wszystkie inne, gdyby on tylko doń rękę przyłożył... W Grochówce już nie ma co robić... ale tam...
Ostatnim wreszcie z Baronów stojących na liście pretendentów był Herman z Pniewa Pniewski, który dwa razy posłował, trzy razy publicznie przemawiał w sprawie propinacyjnej i miał się za męża stanu. Miał on także lat trzydzieści kilka, wyglądał poważnie, chodził zadumany, czytywał niemieckie dzienniki dla zoryentowania się i liczył się do głów pewnego obozu, o którego odcieniu i kolorze, ani on, ani ci co go składali nigdy dokładnego pojęcia dać nie umieli. Jemu majątek był potrzebnym dla odegrania tej roli do jakiej się czuł przeznaczonym. Z goryczą krytykował on postępowanie swych współtowarzyszów na Sejmie i nie oszczędzał też sfer wyższych. W towarzystwie był to dobry człek, gdy się tylko zapomniał, że dźwigał na sobie missję społeczną. Ze szczególną troskliwością studyował ową kwestyę propinacyjną, której znał wszystkie słabe i mocne strony i umiał prawa szlachty do wyszynku bronić nader zręcznie i wymownie... Lubiono go powszechnie i nazywano panem posłem.
Z pomniejszej szlachty nie wymieniamy tu śmiałków, którzy przedsiębrali wyprawę po złote runo. Baron Pniewski nie miał nikogo do wprowadzenia go na dwór Baronównej, ale sądził, że kwestya propinacyjna dostatecznie usprawiedliwiać mogła pierwszą jego w Gromach wizytę. W chwili więc, gdy się tego najmniej spodziewano, oczekując tylko na hrabiego Romana i wyglądając go lada chwila, prawdziwy najazd gotował się w całem sąsiedztwie.
Bończa, który go sam wywołał a potem się uląkł, znalazł właściwem uprzedzić nieco mieszkańców Gromów i zapobiedz temu, by ktoś nań winy nie złożył...
Ufny więc w to, iż się już był zaintrodukował do tego domu i że w nim miał znajomą Hermę, wybrał się jednego dnia po południu. Złożyło się to tak właśnie iż na kwadrans, przed jego przybyciem wysłany przez starego Zabrzezińskiego, przybył hr. Roman, poprosił o mieszkanie dla siebie i poszedł się przebierać, gdy nic nie wiedzący o nim Bończa zajechał przed ganek.
Baronówna była właśnie z przyjaciołką swą w pokoiku na górze, swobodną rozmową zajęta żywo, gdy naprzód ukazał się znany ekwipaż narzeczonego.
— Otóż tedy jest! zawołała wyglądając przez okno i załamując ręce: oto jest nieunikniony mój przyszły. Mój Boże, Hermo zadzwoń, co prędzej zadzwoń, będziemy musiały wyjść do niego, gdy dokończy toaletę. Za nic w świecie nie chcę zostać z nim sama, a tyś mnie na przekorę w najniebezpieczniejszych opuszczasz chwilach. Trzeba prosić cioci Nieczujskiej, aby nam natychmiast na odsiecz przysłała kuzynka... Prawdziwie, ja go zrozumieć nie mogę, jestem dla niego grzeczną, uprzedzającą, lubię go a on jakby na złość mnie, stroni, unika, kryje się i za każdym razem zapraszać go potrzeba.
— Ja się mu nie dziwuję, szepnęła Herma, przyjaźń i poufałość takiej ślicznej istoty jak ty, jest niebezpieczna.
Uśmiechnęła się Herma.
— A! dajże pokój! niebezpieczna! dla niego... ale to człowiek tak chłodny...
Zaledwie miała czas Lola wysłać rozkazy na dół, aby Nieczujskiego szukano i sprowadzono do salonu, aby go zaklęto na wszystko żeby się natychmiast stawił, gdy powozik Bończy ukazał się przed gankiem...
— Jest i ktoś drugi! To Bończa! zawołała Herma wyglądając oknem, ten stanie choćby za Nieczujskiego.
— Ale go nie zastąpi, bo mnie gorzej jeszcze od Romana nudzić będzie, dodała Lola... Widzę w nim myśliwca goniącego za posagiem... nic więcej...
— A Roman.
— Hrabię Romana posyłają, to go nieco w mych oczach uniewinnia... Stryj nim kieruje, kocha się z dyspozycji....
Nie spieszyły się panie wcale z wyjściem do salonu, tak że wprzódy nim Nieczujskiego w pomoc przywołano, i nim one zstąpiły z wyżyn na ten padoł woskowany, Bończa ujrzał chodząc po salonie w otwierających się drzwiach, przyjemną postać hrabiego Romana w rękawiczkach paliowych, z kapeluszem pod pachą, na ten dzień uperfumowanego angielskim Ess-bouquet. Woń była dystyngowana, przedziwna: użyta tak, aby tylko jej konające westchnienie czuć się dawało... Hrabia Roman był wyznawcą tej zasady, iż przyzwoity człowiek winien z sobą przynosić tylko domysł: jakby przeczucie zapachu... nigdy nie obrażając nim olfaktycznego nerwu tych co go wąchać mieli szczęście. Perfuma powinna, mawiał, nie narzucać się, ale dać tęsknić za sobą, dać się czuć i ulatniać... w tej chwili...
Hrabia Roman, który wiedział już o Bończy, wszedł do salonu z powagą człowieka, ceniącego swe stanowisko w tym domu, w którym Bończa był prostym intrusem i natrętem...
— Cóż to za miła dla mnie niespodzianka, zawołał Bończa, spotkać się tu z wami! Jak się masz, kochany hrabio.
Hrabia kochany tak czule, podał końce palców Bończy, ale z twarzy jego wyczytać było można podziwienie, którego słowy wyrazić sobie nie życzył.
— Jeszcze to większa niespodzianka dla mnie, rzekł, bom nie wiedział, że tu tak częstym jesteś gościem.
Bończa schylił mu się do ucha.
— Proszę cię, rzekł, jakiż jesteś niedomyślny, ja się oddawna w Hermie kocham.
— A! a! a! odparł hrabia, przyglądając się w zwierciadle i korzystając z czasu, by węzeł chustki poprawić.
Tego dnia miał wetkniętą w krawat jedną ze swych najpiękniejszych śpilek, prawdziwe arcydzieło jubilerskiego kunsztu. Proszę sobie wystawić z Benwenutowską sztuką, wydłubanego ze szczerego złota Jockeja na koniu, wypuszczonym jak, na wyścigach i zdającym się na przestrzeniach chustki ścigać ideały. Koń był en or bruni, a Jockey emaliowany au naturel, w kurtce niebieskiej. Ktokolwiek miał szczęście z blizka oglądać to misterne dzieło, unosił się nad wykonaniem jego mistrzowskiem. Hrabia Roman brał rzadko ten klejnot i to tylko dla okazania go osobom, co ocenić potrafiły ten okaz sztuki... zastosowanej do ludzkiej potrzeby tak skromnie...
Z twarzy hr. Romana trudno było odgadnąć, czy uwierzył szepnięciu Bończy lub domyślił się wybiegu. Dalsza rozmowa miała o tem rozstrzygnąć i postępowaniem przybyłego pokierować, gdy tuż drzwi się dosyć gwałtownie roztwarły i powołany Nieczujski wpadł w tym samym ohydnym surducie i grubych butach, w których go widziano pierwszym razem, a co dziwniej, z dobrą ową fantazją, z której nic a nic nie utracił. Dwaj goście, którzy już się z sobą jeść mogli zacząć, oba teraz zwrócili się przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi, za jakiego uważali rozgoszczonego tu tak poufalutko Nieczujskiego.
P. Adolf skłonił się grzecznie, ale nie zbyt nadskakująco i zbliżył do hr. Romana, zdając się z pewnem zdziwieniem przypatrywać jego nader smakownemu ubraniu.
— Baronówna bardzo przeprasza, rzekł, kazano mi oznajmić że zaraz wyjdzie. Te panie były na przechadzce i potrzebują się przebrać podobno.
Nieczujski występujący w roli tłomacza i posła, więcej jeszcze zdziwił hr. Romana niż Bończa składający swe odwiedziny na miłość dla pani Hermy.
Nie odpowiadając mu hr. Roman z godnością cofnął się krok w tył.
— Pan tu długo bawi w naszych stronach? zapytał dość nietrafnie Bończa.
— Ja, rzekł Nieczujski zimno, nie wiem. Ciekawy jestem poznać ten kraj, a gospodyni tak łaskawa iż mi gościnności nie odmawia, korzystam więc z niej.
— I jakże się panu u nas podoba? spytał z pewnym uśmieszkiem Bończa.
— Kraj bardzo, co się tyczy tego co z niego i z nim tu ludzie robią, trudno mi się wytłomaczyć... rzekł obojętnie Nieczujski.
— Czy pan znajduje, że my tu zacofani jesteśmy? spytał Bończa.
— Dosyć, krótko odpowiedział Nieczujski, ale to nie całkiem wina panów.
— Szczęście, że choć nie nasza wina, dodał Bończa po cichu spoglądając na hrabiego, który nie okazywał jakoś chęci wmięszania się w rozmowę i stał zmuszając swe rękawiczki, aby się kapryśnych fałdzików w niepotrzebnych miejscach wyrzekły.
— Szkoda że pan zapewne mieć nie będzie czasu rozpatrzeć się w okolicy, a przekonałby się pan, iż my nie bardzo tak znowu jesteśmy zacofani. Jakie konie panie u nas, jakie konie, jakie charty!
— A! w tem być bardzo może, iż postęp jest wielki... nie przeczę, rzekł Nieczujski nie okazując chęci spierania się.
— Śliczną mamy jesień! przerwał aforystycznie hr. Roman, patrząc w okno.
— W istocie piękna bardzo! wtórował Nieczujski...
— Ale my ją możemy przeklinać, rozśmiał się Bończa, gdyby nie piękność jesieni panie na spacer by nie poszły i nie czekalibyśmy na zjawienie się ich tak długo.
Nieczujski się uśmiechnął.
— Niech panowie darują, rzekł, zesłany tu jestem aby im skrócić tę chwilę oczekiwania, a nikt do tego nie mógł być nade mnie nieudolniejszym. Proszę siadać.
Hrabiego Romana oburzało to do najwyższego stopnia, że się tu ten jakiś prostak śmiał jak szara gęś rządzić. Odwrócił się z niecierpliwością i biorąc krzesło, dał uczuć to gwałtownem jego posunięciem, jak był dotknięty.
Bończa spojrzał na rywala i uśmiechając się zrezygnowany usiadł, Nieczujski też zabrał sobie trzecie krzesło i co było najokropniejszem, nogę na nogę złożył.
Widok tych grubych podeszew, unoszących się tak nieprzyzwoicie nad posadzką salonu, obudził w hrabi Romanie smutne myśli o znikomości rzeczy ludzkich...
— Otóż, rzekł w duchu, do czego doszły salony nasze... po których w lakierkach tylko dawniej ważono się stąpać... Rewolucyjne zasady... demagogia!
Bończa obu ich miał na oku... gdyby był mógł podszczułby był nieco jednego na drugiego, lecz nie wypadało.
— Żeby też go nie odprawić z domu! myślał Roman, i jeszcze mu dawać takie prawa! Baronówna nie ma poczucia godności swej.
Westchnął.
W tej chwili wśród panującej ciszy w dziedzińcu dały się słyszeć klaskania z bata i zwróciły uwagę obu panów. Roman się zarumienił, Bończa pobladł, ktoś nowy zajeżdżał przed ganek.
Kto to mógł być??




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.