Lalki/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lalki |
Wydawca | Jan Kanty Gregorowicz |
Data wyd. | 1874 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Milczenie głębokie panowało w salonie, Roman i Bończa patrzyli na siebie, a Nieczujski na przemiany na ich obu. Wtem szeroko otwarły się drzwi, i wtoczyła się naprzód straszliwie wyfiokowana osoba niemłoda, dosyć otyła, z uśmiechem na ustach, z oczyma przymrużonemi, postępująca z wielką powagą, krokiem mierzonym... Szukała ona wzrokiem niespokojnym gospodyni, której nie było... Wszyscy wstali z krzeseł na widok tego zjawiska. Za nią szedł milczący człowiek młody jeszcze z piękną łysiną, rumiany, pulchny, w rękawiczkach białych, z kapeluszem pod pachą, we fraku, w ciasnych butach, strojny elegancko, ale bez tego znakomitego szyku jaki odznaczał hrabiego Romana. Jego ubiór mimo na pozór starannie zachowanych form, nakazanych przez modę, pachniał małem miasteczkiem. Hrabia rozpoznać mógł zaraz krawca, który o prawdziwej dystynkcyi nie miał wyobrażenia, a z krawca sądził człowieka.
Był to hrabia Ildefons Bramiński z matką, która znać przygotowana do powitania tej drogiej Baronównej, której od dzieciństwa nie widziała, widocznie była zmięszana znalazłszy się w gronie samych mężczyzn jej nieznajomych lub zaledwie znanych z widzenia. Stała nie wiedząc co począć z sobą, gdy Nieczujski czując się w obowiązku zastępowania gospodyni, zbliżył się, zapowiadając rychłe jej przybycie i wskazując miejsce na kanapce. Hrabia witał się tym czasem z Bończą, który miał minę kwaśną i tajemniczą, i z Romanem nasrożonym widocznie w obronie praw swych na które napaść przeczuwał.
Szczęściem dla wszystkich drugie drzwi otwarły się natychmiast i piękna Lola, za którą szła figlarna Herma ukazała się w nich. Hrabina Bramińska powstała natychmiast, obudzając w sobie potrzebne uniesienie, i nie zważając na przytomność świadków, poczęła prędko nagotowane już powitanie.
— Kochana, droga pani! Może nie przypominasz mnie sobie! Przyjaciołka twej matki jedyna, najszczersza, Bramińska. Nie mogłam wymódz na sobie abym nie przybyła zobaczyć, uścisnąć, powitać córkę mej nieodżałowanej Zosi. O mój Boże! jakże ślicznie wyrosła... i jak mi matkę przypomina. Pozwól się uścisnąć... co za chwila! Jakżem szczęśliwa.
Tu zwróciła się do stojącego wyłysiałego syna.
— I niech mi wolno będzie przedstawić ci, mojego Ildefonska... którego choć z imienia sobie przypomnisz, boście się dziećmi nieraz bawili i bardzo lubili.
Lola stała ogłuszona tym wyrazów potokiem, dając się ściskać i dość zimno coś szepcząc. Hermie oczy świeciły się jak u kotka, który czatuje na zdobycz. Biegała niemi po stojących rzędem Romanie, Bończy i hr. Ildefonsie. Przywitanie zresztą gościa z hrabią narzeczonym, z p. Bończą musiało być krótkie, bo hrabina nie dawała chwili spoczynku Baronównie. Widocznie chciała ją czułością, zajęciem żywem spoufalić i pociągnąć. Paliła się jej twarz, bo to niemałego wymagało wysiłku, ale czemuż nie podoła miłość macierzyńska?
— Droga moja kochana pani, paplała, niewymownie mnie to cieszy, że cię widzę tak piękną, tak dystyngowaną, tak... a!.. kochałam matkę twą jak siostrę, mogę powiedzieć.
Tu nachyliła się jej do ucha i przerywany śmieszkiem szept niezrozumiały, dokończył wstępną mowę.
Panowie przytomni nieco opodal się skupiwszy jedli się oczyma. Hrabia Ildefons, obrachowany i ostrożny zabawiał się widocznie rozpoznawaniem sytuacyi i czytaniem fiziognomii, gdyż oka z panny nie spuszczał..
Bończa bawił się brelokami od zegarka, a najnieszczęśliwszy hrabia Roman smażył się dans son jus, nic nie mówiąc. W pewnem oddaleniu od nich, Nieczujski wyswobodzony zabrawszy miejsce u okna, spoglądał na Baronównę, której mu widocznie żal było widząc jak się męczyła.
Jedna Herma spektatorka nieinteresowana całej sceny, zdawała się zupełnie szczęśliwą, chociaż sznurowała usta i lękała się je otworzyć, aby się nieprzyzwoicie nie rozśmiać. Ci trzej pretendenci wzajem się rozpatrujący w sobie, śmieszyli ją nad wyraz wszelki.
Twarz Loli robiła się coraz smutniejszą i surowszą, ale się to dawało tłomaczyć wspomnieniem matki.
Hrabia Roman zrazu jak osłupiały postawszy chwilę, z rodzajem heroizmu, rezygnacyi i lekceważenia, siadł nareście na krześle, ale w postawie mającej oznaczać wymownie jak go dojmowało fałszywe położenie.
Siadł a raczej upadł na to krzesło, nieco odwrócony od panny, rękę zarzuciwszy na poręcz niedbale, drugą założywszy za kamizelkę i skrzyżowawszy nogi od niechcenia: ręka zwieszona utrzymywała kapelusz, oczy wlepił w sufit.
Przepysznie wyglądał, jak do portretu. Bończa niby się uśmiechał do Hermy, choć nie bardzo mu się śmiać chciało, a Ildefons hr. Bramiński wyprostowany obliczał jak mu się tu znajdować wypadało.
Panna nań wcale nie zwracała uwagi, chociaż matka ją zapewniła że to był ten Ildefonsik, z którym się tak bardzo lubiła bawić i dla którego taką czuła sympatyę.
Położenie wszystkich było nieznośne... towarzystwo z żywiołów nieprzyjaznych złożone w jedną jakąś grupę i całość skleić się nie mogło... Lola była widocznie na mękach.
Ale w dobrze urządzonym domu zawsze się można spodziewać dywersyi choćby przez kamerdynera... Zaczęto przygotowywać w drugim pokoju herbatę, i zjawiła się jak kometa przelatująca Ciocia Nieczujska.
Hr. Ildefons zdecydował się rozpocząć cichą i skromną rozmowę z Bończą. Na Nieczujskiego nikt naturalnie ani spojrzał, co zdawało mu się dogadzać. Swobodny, spokojny, patrzał sobie to na ogród, to na Lolę, której oczy też kilka razy szukać się go zdawały.
Opuszczony hr. Roman poczynał się burzyć w sobie, gdy litościwa Herma przyszła mu w pomoc i przysiadła do niego.
— Jakże się ma stryj hrabiego? odezwała się — sam przyjazd pański zdaje się zapewniać, że lepiej... Lola była o jego zdrowie niespokojną.
— Tak jest, stryj mój ma się lepiej znacznie — rzekł Roman smutnym głosem ofiary niewinnie poświęconej.
Zniżył głos i po namyśle dodał:
— Z jego rozporządzenia przybyłem tu... gdyż inaczej nigdybym się tak często nie śmiał naprzykrzać zwłaszcza że w Gromach jak widzę — nie zbywa na towarzystwie.
— A! to tylko dziś taki jakiś dzień szczęśliwy, złośliwie poczęła Herma — na dnie powszednie nie mieliśmy nikogo oprócz p. Adolfa Nieczujskiego...
— Widzę że nie odjechał jeszcze...
— Lola go zatrzymała, mówiła z pewnym naciskiem Herma — to bardzo dobry i miły człowiek, chociaż niepozorny.
— Tak, bardzo niepozorny... śmiejąc się dodał Roman.
— Ale mężczyzna bardzo przystojny, podchwyciła Herma, a że troszkę zaniedbuje się, tego mu za złe brać nie można. Bez pretensyj...
Roman milczał zacięcie — Herma paplała. — Wszakże z hr. Ildefonsem i p. Bończą panowie się znacie?
— A! bardzo dawno i dobrze! rzekł Roman.
Była to jakby przymówka złośliwa do tego, że nie mówili do siebie. Hrabiego Ildefonsa w istocie trudno teraz było wciągnąć do rozmowy, gdyż cała jego wielce wytężona uwaga, zwróconą była na Lolę i matkę, która go usiłowała zbliżyć do niej i wyzywała coraz słówkiem jakiem.
Ale nader ostrożny kawaler odpowiadał krótko i zapobiegając wszelkiej kompromitacyi, chciał być dla panny widocznie zagadką i tajemnicą.
Troskliwa matka naprzemiany cicho i głośno prowadziła rozmowę nieprzerwaną z gospodynią, pochlebiając sobie, że ją dowcipem i czułością swą zachwyci, chociaż w istocie do najwyższego stopnia tylko zamęczała. Chciała widocznie zawiązać stosunek poufały i serdeczny.
— Ty, kochana Baronówno, jesteś tak osamotniona, bez stosunków, bo chociaż wielce szacuję hrabiego Filipa, no, ale zawsze to mężczyzna a kobiecie kobiet potrzeba i kobieta ją tylko zrozumieć potrafi. Nie dziwże się iż z całego serca ofiaruję moją przyjaźń, pomoc sąsiedzką i posługi.
Lola dziękowała: w tem jakoś dano znać, że herbatę podano i całe towarzystwo przeniosło się do jadalnej salki, do wytwornie dosyć zastawionego stołu, u którego każdy zajął miejsce jakie chciał i mógł.
Nieczujski ostatni pozostałe zajął na swym końcu. Spoglądano na niego ciekawie, ale niepozorna jego postać nie zastraszała nikogo.
Siedział skromnie, nie odzywał się wcale i trzymał na uboczu, tylko Lola uciekała się doń czasem wzrokiem, jakby przed nim poskarżyć się chciała, użalić i od niego sił zaczerpnąć do nieznośnej tej komedyi życia. Wśród dwóch hrabiów i szanownego Bończy, sztywnych, wymuszonych, obrachowanych, nadętych, Nieczujski korzystnie odbijał męzką postawą, otwartą fiziognomią i obliczem jasnem a pełnem męztwa i spokoju.
— Kto to jest ten pan? zapytała cicho hrabina Loli.
— Daleki mój krewny, z Poznańskiego — odpowiedziała gospodyni.
— Kto to taki ten jegomość? pytał Bończy hr. Ildefons pół głosem.
— Jakiś kuzynek zdaleka, z wizytą przybyły zapewne po pieniężną pomoc... odparł Bończa.
Hrabiemu Romanowi zawadzał także ten intrus bardzo, ale nie był obowiązanym zbliżać się do niego. W ogóle był dosyć osamotniony i łapał kosę wejrzenia wymierzone na siebie.
Przy herbacie rozmowa mniej więcej była powszechną, gospodyni usiłowała w nią wciągnąć Nieczujskiego, który parę razy krótko odpowiedział...
Utrapione owo posiedzenie skończyło się przecie. W przejściu na powrót do salonu Bończa miał zręczność zbliżyć się chwilę do Hermy.
— Nieskończenie jesteście wszyscy zabawni, szepnęła mu figlarka. Widzę że pan za wygranę Romanowi dać nie chcesz, a oto i nowy rywal przybywa w hr. Ildefonsie.
— Nie straszny — odparł Bończa — lecz, co gorzej, jeśli Ildefons miał tę myśl, mogą ją powziąść i inni młodzi ludzie z sąsiedztwa. Będziecie panie miały i najazd pretendentów i szturm do serca Baronównej.
— A! to będzie nadzwyczaj zajmujące! zawołała Herma... bardzo bym rada, ażeby się przepowiednia sprawdziła!
— A jakże pani nam wróży? zapytał Bończa.
— Ja wcale wróżką nie jestem... Lola dobra.. kochana, jest jeszcze dzieckiem, do serca jej zajrzeć bardzo trudno... a kogo wybierze sobie, tego nikt dziś nie odgadnie. Wiesz pan z mężczyzn kto jej dotąd najmilszy?
Bończa z niezmierną ciekawością pochylił się, aby tajemnicę usłyszeć.
— Kuzynek Nieczujski! śmiejąc się dodała Herma.
— Nie może być!! zdumiony odparł Bończa, pani żartujesz!
— Nic a nic, z nim mówić lubi, z nim jest najlepiej...
— Ależ przecie to nam nie grozi! zawołał kawaler, boć to człowiek nie naszego świata.
Herma ruszyła ramionami.
— Cóż mówi o mnie? zapytał ciekawy.
— Najgorzej że wcale o panu nigdy nie wspominała...
— Nie było to najgorzej jeszcze — przerwał Bończa — lecz pani by ją powinna przez łaskę dla mnie wybadać.
— Nie przez łaskę dla pana, ale przez ciekawość, zapytywałam ją...
— I cóż? i cóż? natarczywie badał Bończa...
Rozśmiawszy się Herma, na wychodnem już do salonu, rzuciła mu w ucho.
— Ciesz się, stoisz na równi z hr. Romanem!
Po tej zagadkowej odpowiedzi pierzchnęła. Bończa wrócił do salonu mocno zamyślony. Tu prędko nadchodzący wieczór jesienny zmuszał gości do odjazdu, hrabina Bramińska, wylewając ostatki czułości na córkę najlepszej swej przyjaciółki zabierała się ją pożegnać, hr. Ildefons obliczał się z sumieniem czy jakiego nierozważnego nie popełnił kroku... ruszono się z miejsca. Bończa rad nie rad wziął za kapelusz także. Tryumfujący ze swojego przywileju hr. Roman pozostawał, otrzymawszy plac nad nieprzyjacielem cofającym się w porządku ale z kwaśną miną.
Nie był jednak sam, gdyż zapewne w skutek danego znaku, Nieczujski pozostawał w saloniku i wziął się zaraz przysunąwszy krzesło do przeglądania albumów, jak gdyby one dla zabawy jego na stole rozłożone były. Herma dla zajęcia niespokojnych rączek miała szydełkową robótkę, Lola wyniosła jakąś kanwę rozpoczętą ogromnym deseniem. Wszyscy więc znaleźli sobie zatrudnienie, jeden tylko hr. Roman zostawiony własnemu przemysłowi nie bardzo wiedział co począć.
Jedynym talentem, jaki posiadał młodzieniec, który zresztą był także nieco muzykalnym, ale tu do wysokiego stopnia ćwiczeń swych nie posunął było rysowanie karykatur. Znano go z tego, a drażliwe postacie niektóre lękały się tego niewinnego ołówka, przedrzeźniającego je w dosyć pospolity sposób. W istocie karykatura jest pono najłatwiejszą do stworzenia z niewielką umiejętnością i dowcipem. Charakterystyczne rysy przesadzić potrafi nawet nieuk... pochwycić ich wyraz i uwydatnić umie tylko talent prawdziwy... Karykatura może być arcydziełem, ale znośną być może nawet, gdy jest bazgraniną.
Hr. Roman słynął ze swych karykatur.
— Powinien pan nam dać próbkę swego talentu, odezwała się Herma... postaramy się o papier i ołówek, rysuj pan nasze karykatury.
Romanowi pochlebiało to uznanie, bo on sam zbytnią nawet wagę przywiązywał do swego talentu, ale przychodziły mu te produkcje z ciężkością i improwizować ich nie umiał.
Skłonił się grzecznie.
— Nie przypisuję sobie tego daru, który mi pani przyznawać raczy, rzekł powoli cedząc, a nieśmiałbym w karykaturze przedstawić to co w ideale widzę.
— Ja się panu ofiaruję, bo ideałem nie jestem! zawołała Herma, rób pan moją karykaturę...
— Ja służę mu fiziognomią moją, dodał Nieczujski.
— A przedewszystkiem ja, śmiejąc się odezwała z kącika kapitanowa, ze mnie starej najłatwiejsza karykatura gotowa.
Namyślał się hrabia, znać było, że nie zupełnie się chciał bronić od popisu. Szło tylko o to, na kim miał sił sprobować.
Szczęściem Bończę i hr. Ildefonsa tyle razy rysował wprzódy iż obu ich umiał na pamięć, milczące więc przysunął się do stołu. Herma żywo podsunęła mu farby i całą librę papieru... hrabia począł cedząc tłomaczyć się, że i karykatura wymaga natchnienia, że nie czuł inspiracyi i świętego ognia... ale począł coś kreślić.
Zdala przypatrywano się robocie. Tymczasem gdy był tą pracą zajęty, Nieczujski nieznacznie dobył małego w płótno oprawnego albumiku z kieszeni i ołówka, w książeczce swej także rysując. Z wejrzeń rzucanych ukradkowo na Romana, można było wnosić, że jeśli nie karykaturą to portretem jego się zajmuje.
Zdziwiły się panie, gdyż w nim wcale nie domyślały się artysty diletanta... Herma przypatrywała się obu z zajęciem. Roman zdawał się wytężać wszystkie swe siły na tę próbę, Nieczujski zamaszysto i swobodnie a pospiesznie dokonywał tajemniczej roboty...
Gdy hr. Roman pierwszy półarkuszek odłożył, ubolewając, że mu się nie udał rysunek, poszedł on po rękach... Poznano w nim łatwo Bończę skarykaturowanego dosyć szczęśliwie, ale sucho i niewprawnie...
Herma winszowała, skromny autor ze spuszczonemi oczyma przyjmował pochwały i z większym zapałem brał się do drugiego... Nieczujski już rysunek swój wykończał... powolniej niepostrzeżony... Złożył książeczkę i chciał ją schować do kieszeni, gdy Lola pod stołem wyciągnęła po nią rękę... Nieczujski się zawahał trochę.
— Jestem bardzo nędznym amatorem, szepnął podając swój albumik, nie ma tu co patrzeć. Obie z Hermą ciekawie przechyliły się nad szkicem.
Na całej stronicy zrobiony był dosadnie, wprawną ręką wizerunek nie skarykaturowany, ale prawie upiękniony i niezmiernie podobny hrabiego Romana, którego charakter, sztywność, krochmal, dystyngwowana maniera pochwycone były z niezmierną trafnością. Nie będąc karykaturą portret jednak zdawał się złośliwym, bo uwydatniał wszystkie słabości i wady pierwowzoru.
Ze szczególną miłością odrobioną była śpilka w chustce, i nieposzlakowany krój sukni... Herma zdziwiona o mało nie krzyknęła. Lola uśmiechnęła się i posmutniała nagle wpatrując się w wizerunek tej lalki. W tym portrecie był cały człowiek, można go było w jakim magazynie mód za szkłem na wzór wystawić. Wdzięczne rysy nic nie mówiące oddane były z dziwną prawdą i bezstronnością, ołówkiem nie kierowała namiętność, a jednak smutne to było...
Mimowolnie ciekawe rączki pań z cicha poczęły przewracać kartki już prawie szkicami zapełnionego albumiku. Były to jakby podróżne notaty z datami i oznaczeniem miejsc... Widoki chat, cerkiewek, kościołków, dworów, strojów włościan, typowe twarze, figury fantastyczne... ani na talencie ani na wprawie nie zbywało Nieczujskiemu, choć obojga dotąd nikt się nie domyślał.
Hr. Roman tymczasem szkicował pracowicie Ildefonsa... który mu się udał lepiej... Był on gotów gdy właśnie albumik przeglądać skończono i Nieczujski po niego rękę wyciągnął, ale Herma go zatrzymała, zaczęto chwalić bardzo Ildefonsa, lecz razem śmiać się z niego. W istocie był on zabity tym rysunkiem, który i podobny był i wielce śmieszny.
— Cóż pan powiesz na to, wtrąciła Herma, że ja tymczasem w czasie gdyś pan tych sąsiadów exekwował (cest le mot) zrobiłam pańską nie karykaturę ale skromny portret.
— Pani? mój? niespokojnie się rumieniąc zawołał hr. Roman, któremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby i on mógł zostać karykaturą,
— Nie chwaląc się jednak, dodała Herma, byłam dla pana nieskończenie litościwszą niż hrabia dla tych panów.
To mówiąc ukazała mu Album. Roman który miał pewne sztuki pojęcie, zdumiał się nadzwyczajnie i zamilkł. Zdaleka patrzał na swój wizerunek i nie wiedział sam czy się gniewać czy dziękować.
Nie przyszło mu na myśl osądzać oń Nieczujskiego, bo tak był zatopiony w swych karykaturach, że go rysującym nie dostrzegł.
— Nie prawda że schwyciłam trochę podobieństwo? spytała złośliwie Herma.
— Ja o tem sądzić nie mogę, odparł nieukontentowany widocznie Roman, lecz muszę przyznać iż rysunek bardzo ładny.
Herma schowała Albumik pod stół, lecz przy oddawaniu go Nieczujskiemu nie uniknęła wejrzenia Romana, który widząc go przechodzącym do kieszeni młodego jegomości, spochmurniał jeszcze bardziej, ołówek rzucił i siadł w krześle nadęty.
— Nie wiedziałem, że pan jesteś artystą, szepnął niechętnie do Adolfa.
— Ja wcale nim nie jestem, odpowiedział Nieczujski, nie mam do tego pretensyi.
Portret ten schowany do kieszeni w niezmiernie zły humor wprawił hrabiego. Czuł że w obec niego karykatury pełzły, i że on był zapłatą za złośliwość z jaką swych rywalów odwzorował...
— Ten jegomość za wiele sobie pozwala, pomyślał — lecz, cierpliwości, wiecznie tu przecież siedzieć nie będzie.
Tak spłynął długi wieczór, nieznośny dla Loli szczególniej, oglądającej się na zegar ciągle, aby godzinę pożegnania przyspieszyć...
Hrabia Roman, który czuł się w obowiązku dosiedzieć do ostatnich krańców czasu, jaki przyzwoitość oznaczała, nie opuścił salonu aż o jedenastej, namyśliwszy się, że na wsi mogła to być godzina spoczynku. Wątpliwość miał czyliby dłużej jeszcze nie należało nudzić panny, na którą nadaremnie spoglądał, nigdzie się z jej wzrokiem spotkać nie mogąc — lecz Herma zaczęła znacząco składać robotę i on wziąść musiał za kapelusz...
Nieczujski szukał swojego także, gdy Lola dała mu znak nakazujący aby pozostał... Odchodząc Roman rzucił nań wejrzenie jak sztyletem przeszywające, i zdala mu tylko głową kiwnąć raczył...
Na wschodach słychać było krok odchodzącego Romana, gdy Baronówna załamała ręce i zawołała do Adolfa.
— Zmiłuj się pan, powiedz mi co ja mam począć... z kilku słów hrabiny domyślam się, że tu wkrótce całe sąsiedztwo w Gromach przyjąć będę musiała. Rozdrażni to mojego opiekuna, do rozpaczy doprowadzi hr. Romana... a mnie na śmierć zamęczy.
— Trochę cierpliwości — rzekł uśmiechając się zapytany. Co to pani szkodzi? Czyżby pani wolała przez kilka dni siedzieć téte-a-téte z hr. Romanem?
— A! niech Bóg uchowa!!
Herma się śmiała.
— Mnie by się zdawało, że toby było raczej do życzenia niż strasznem....
— Byłaby to zabawka, rozrywka, może nawet zajmujące dla pani stadium. Daruje mi pani, że się mięszam w nie swoje sprawy, ale zostałem wyzwany, będę więc otwartym. Nadzwyczaj niezręcznie komedyą gram i wolę szczerze mówić co myślę...
— Ale mów pan, mów proszę! żywo zaczęła Lola.
— Hrabia Roman nie jest pani tak nadzwyczaj miłym, ażeby już z nim nikt współzawodniczyć nie mógł, mówił spokojnie Nieczujski. Dla czegóżby pani nie chciała rozpatrzeć się w innych, widocznie stojących w rzędzie konkurentów? Może być, że pani uczynisz między niemi wybór szczęśliwszy.
Lola głową potrząsła i spuściła oczy...
— Za to ręczyć nie można, ciągnął dalej Nieczujski. Któż wie? Tu idzie o życie całe i przyszłość — nie godzi się ich poświęcać dla grzeczności względem opiekuna...
— Ma zupełną słuszność! wtrąciła Herma żartobliwie. — Cóż mówisz o Bańczy...
— Moja droga Hermo! zakrzyknęła Lola — proszę cię!!
— A hr. Ildefons, nie wyglądaż majestatycznie z tą młodocianą łysiną podwyższającą mu czoło i nadającą jego fiziognomii takiż wyraz myślący.
Lola wzdrygnęła się, nie odpowiadając.
— I nie rozczula cię hrabina mama, z tą tkliwością dla ciebie, ze swemi wspomnieniami dzieciństwa, gdyście z Ildefonskiem igrali razem...
— Tego nigdy w świecie nie było! zaprotestowała Lola, nigdy Ildefonsek ów nie był u nas...
Spojrzała rozpaczliwie prawie na Hermę i Nieczujskiego.
— Kogoż się jeszcze możemy spodziewać? spytała...
— Ja tak dobrze sąsiedztwa nie znam, ale Ciocia Nieczujska.
Kapitanowa kończąca drut w pończosze i siedząca w kątku, westchnęła.
— O to! to! rzekła, jeśli wszyscy jechać zechcą, zawiędłych i świeżych kawalerów nie zabraknie.
— Naprzykład, nalegała Herma, niech Ciocia tę staroświecką pończochę porzuci i da nam przedsmak przyszłych naszych rozkoszy.
— Czekajcież, muszę myślą przebiedz okolicę, mówiła z drutem w zębach Ciocia Kapitanowa. A no! Naprzód pan Modest baron Leliwa. Tego tak pełno wszędzie, iż niesposób żeby się tu nie wkręcił.
— Znam go, dodała Herma. Młodzież nazywa go Bąkiem, bo się jak bąk ciągle kręci, a może iż bąki strzela. Dalej Ciociu.
— Jest jeszcze Herman Pniewski, posłem zwany.
— Cóż chcecie, wcale przyzwoicie nudny człowiek, wtrąciła Herma.
— I Rębaczewski, który Grochówkę tak przyozdobił... że na ogród pono długi zaciągał, człek z gustem...
— Przejeżdżając admiruję zawsze chiński domek w jego ogrodzie... żywcem z pudełka od herbaty.
— Na ostatek hr. Nepomucen... hrabia Nepomucen, szambelanic.
— I tego znam, dodała Herma... Ziewa strasznie...
Lola słuchała, Nieczujski stał milczący.
— Ale bo pani dobra, odezwał się do Hermy, zbyt jesteś surową. Juściż niepodobna, aby, licząc z Bończą, jeśli się nie mylę, między sześcią jeden się nie znalazł, o którymby coś dobrego powiedzieć nie można było.
— Nie o jednym o każdym powiem panu coś dobrego, żywo odcięła się Herma, a jednak z tych sześciu jabym wybrała chyba siódmego.
— Jakto? hrabiego Romana...? zapytał Nieczujski.
— O! ten się nie liczy, to urzędowy nudziarz.
Milczenie trwało przez chwilę.
Lola machinalnie rozłożyła kalendarz i szukała w nim, jak się zdawało wiele jeszcze dni swobody pozostawało.
Biegły z taką niepoścignioną szybkością.